[ Pobierz całość w formacie PDF ]

              SEBASTIAN MIERNICKI

              PAN SAMOCHODZIK

              I…

              SZYFR PROFESORA KRAKA

              WSTĘP

              Wiał zimny północny wiatr niosąc znad lądu białe kłęby mgieł. Okręt bez flagi stał w

              dryfie, pozornie uśpiony, ale jego załoga czuwała przy linach gotowa do wykonania

              każdego rozkazu młodego kapitana w kapeluszu, stojącego na dziobowym kasztelu. Na

              rufie stał drugi szlachcic, w hełmie i w kirysie, z mieczem w dłoni. Jeśli informacje od

              ich wspólnika były prawdziwe, to statek wiozący skarb powinien był tędy przepływać

              przez wąski, ale głęboki przesmyk między brzegiem a wyspą, gdzie w zatoce czaił się

              okręt kaperski.

              Szybko zapadł zmierzch i właśnie wtedy tylko odgłos skrzypiących lin i szum morza

              rozcinanego dziobem wrogiego statku zdradzał obcych żeglarzy.

              Kapitan gestem kazał wciągać żagle. Marynarze starannie naoliwili liny, które nie

              skrzypiały w blokach. Szlachcic sprawdził na swoim kasztelu artylerzystów przy

              armatach strzelających pięciofuntowymi pociskami. Kazał trzymać ukryte lampy z

              ogniem potrzebnym do podpalenia lontów.

              Kiedy tylko tamci przepłynęli, korsarze wypłynęli z zatoki i ruszyli ich śladem.

              Obrali kurs na Królewiec. Dopadli ich o świcie. Mieli przewagę, bo załogę okrętu

              kaperskiego stanowili doświadczeni żeglarze i rabusie potrafiący szybko podprowadzić

              okręt do burty przeciwnika, oddać salwy z artylerii okrętowej, hakownic i kusz, a

              potem w walce wręcz pokonać wroga. Bój trwał pół godziny, a godzinę przeładowanie

              łupu. Dwa dni później skrzynie ukryto na skalistej wysepce, skąd wydobyto je kilka lat

              później, dowieziono na stały ląd i wozami przetransportowano do zamku. Tam

              szlachcic zajął się przygotowaniem skrytki.

              Jeszcze tylko we trzech przygotowali jej plan i ustalili szyfr.

              Kapitan zaginął ze swoim statkiem służącym pod inną banderą w czasie podróży do

              dalekich krajów.

              Szlachcic poległ w boju, na stepie, daleko od domu.

              Ostatni wspólnik, organizator transportu lądowego, który dzięki swoim

              znajomościom dowiedział się, kiedy i jaką trasą będzie płynął statek wiozący skrzynie,

              wyprowadził się do małego miasteczka. Tam czekał na odpowiedni moment, żeby

              wskazać, gdzie są skrzynie, ale nie doczekał się tej chwili.

              2

              ROZDZIAŁ PIERWSZY

              ZLECENIE WYJAZDU DO SOPOTU * TRÓJKA AUTOSTOPOWICZÓW *

              OTWARCIE WYSTAWY * KORSARSKI SKARB * W SOPOCKIM KASYNIE *

              SPOTKANIE Z DANIELĄ * ADWOKAT Z KOPERTAMI

              To był środek upalnego i jak dla mnie pracowitego lipca. Gorzko uśmiechałem się

              słysząc w radio dowcipy o ludziach, którzy: „Może wybiorą się na urlop w przyszłym

              roku, a na razie czeka na nich góra papierów”. Właśnie szykowałem się do poszukiwań

              związanych z pewną zagadką z okresu drugiej wojny światowej, kiedy zadzwonił do

              mnie pan Tomasz.

              Mój szef kierował Departamentem Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i

              Sztuki, w którym przepracował wiele lat. Poszukiwał zaginionych w czasie ostatniej

              wojny skarbów i walczył z przemytnikami dzieł sztuki. Nazywano go Panem

              Samochodzikiem z racji posiadanego przez niego wehikułu o zaskakujących kształtach,

              ale też niesamowitych osiągach, bo pod szkaradną maską krył wspaniały silnik ferrari

              410. Upłynęło już wiele lat, pan Tomasz i jego auto zmienili się.

              Pracę przerwał mi natarczywy dźwięk dzwonka telefonu.

              - Pawle, bądź łaskaw wpaść do mnie na chwilkę - usłyszałem głos pana Tomasza.

              Odłożyłem słuchawkę, przeciągnąłem się w krześle i wyjrzałem na ulicę, po której

              korzystając ze słonecznego dnia spacerowały panie w krótkich spódnicach i koszulkach

              z odsłoniętymi ramionami. W tej chwili marzyło mi się, żeby znaleźć się na plaży nad

              ciepłym morzem, leżeć w hamaku wsłuchując się w szum fal i obserwować leniwy

              spacer obłoków. Napiłem się herbaty, wziąłem notes i przeszedłem korytarzem do

              gabinetu szefa. Panna Monika, sekretarka pana Tomasza, uśmiechnęła się do mnie

              promiennie.

              - Szykuje się wyjazd - wyjaśniła widząc moje pytające spojrzenie. Któż, jak nie

              sekretarki, najlepiej znał tajemnice szefów?

              - Dzień dobry - przywitałem się z panem Tomaszem. Mój przełożony już jakiś czas

              temu powinien był przejść na emeryturę, ale należał do grona tych energicznych

              starszych panów, którzy nie potrafią usiedzieć bezczynnie w jednym miejscu. Wciąż

              chętnie, raz na jakiś czas, wybierał się ze mną na akcje w terenie.

              Był starym kawalerem o dość konserwatywnych poglądach na modę. Z trudem

              tolerował, kiedy do biura zdarzało mi się przychodzić w wojskowych spodniach z

              demobilu. Nie dziwiły mnie u niego staromodne okulary w rogowych oprawach.

              - Usiądź, Pawle - szef wskazał mi krzesło przy małym stoliczku w rogu.

              To miejsce zwykle służyło nam do odpraw przed moim wyjazdem w teren. Więc i

              teraz pewnie szykowało się coś ciekawego.

              - Mamy takie słoneczne lato, a ty taki blady? - szef z troską mi się przyglądał.

              Wyczuwałem, że za tymi słowami pełnymi troski krył się podstęp - zamiar wysłania

              mnie gdzieś, gdzie będę miał okazję złapać trochę opalenizny.

              - Przygotowuję się do pewnej delikatnej sprawy na Wybrzeżu - odpowiedziałem. -

              Niestety, wymaga to ślęczenia przy komputerze i nad książkami.

              - Na Wybrzeżu? - pan Tomasz zatarł ręce. - To dobrze. Pojedziesz na Wybrzeże na

              mały rekonesans. W Sopocie, w salach Muzeum Rybackiego będzie otwarta wystawa

              3

              poświęcona początkom floty kaperskiej. Mamy zaproszenie na to spotkanie

              organizowane przez mojego znajomego. To celnik z Gdyni, miłośnik historii polskiej

              marynarki wojennej i bardzo mu zależało na obecności kogoś z ministerstwa. Ja mam

              spotkanie z nową panią wiceminister kultury. Sam rozumiesz... - szef bezradnie

              rozłożył ręce. - Siła wyższa!

              - Kiedy jest to otwarcie?

              - Jutro wieczorem - szef podał mi zaproszenie. - Jutro jest czwartek, możesz piątek i

              weekend przeznaczyć na rekonesans - przełożony znacząco mrugnął do mnie. - Należy

              ci się kilka dni nad morzem.

              Podziękowałem panu Tomaszowi za zlecenie i wróciłem do swojego pokoju. Miałem

              świadomość, że szef po prostu dał mi kilka dni urlopu i szczerze się przyznam, że

              myślałem już tylko o kąpieli w morzu, a nie zagadce, nad którą pracowałem. Z trudem

              doczekałem do końca dnia pracy i wyjątkowo, tuż po piętnastej, wychodziłem z

              gmachu ministerstwa z rzeszą innych pracowników.

              Zwykle siedziałem do późnych godzin wieczornych, albo po prostu pracowałem w

              terenie. Pozostało mi tylko przygotować się do wyjazdu, czyli zrobić zakupy i

              spakować swoje rzeczy.

              Nazajutrz wyjechałem z Warszawy około dziesiątej. Nasz poczciwy wehikuł

              tradycyjnie wzbudzał ogromne zainteresowanie na drodze i właściciele różnych

              szybkich aut dowartościowywali się wyprzedzając mnie, mrugając długimi światłami i

              trąbiąc. Takie zachowanie na drodze przestało mnie już oburzać, nawet dziwić.

              Przekonałem się, że jakiekolwiek kampanie promujące bezpieczną jazdę, stosowanie

              surowych kar wobec pijanych kierowców, nie przynosiły skutków, bo często miałem

              wrażenie, że nikt na drodze oprócz mnie nie przestrzegał tak fundamentalnych

              przepisów jak ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym czy niewyprzedzanie na

              podwójnej ciągłej linii. Wiedziałem, że gdybym tylko chciał, wehikuł bez trudu

              wyprzedziłby nawet najszybsze modele najlepszych marek. Nasze auto wyglądało

              nieco szpetnie za sprawą karoserii wykonanej przez zawodowego mechanika, ale nie z

              gotowych części, a według jego fantazji, możliwości i potrzeb pojazdu skrywającego

              pod maską silnik z auta rajdowego, z przełożeniem na śrubę napędową ukrytą z tyłu,

              pod bagażnikiem. Wehikuł był szybką, szeroką, wyposażoną w mocne resory amfibią.

              Za Olsztynkiem zobaczyłem na poboczu trójkę młodych turystów. Dwoje starszych

              miało po około dwudziestu lat. Oboje byli ubrani w stroje paramilitarne.

              Ona, wysoka, szczupła miała na głowie chustę w kwiaty zawiązaną z tyłu głowy.

              On nie ukryłby pod niczym gigantycznej czupryny czarnych włosów sterczących w

              różnych kierunkach, bardziej widowiskowo niż na najbardziej fantastycznych

              wizerunkach Einsteina. Nie zatrzymałem się obok nich dlatego, że ci autostopowicze

              zrobili na mnie oszałamiające wrażenie. Zrobiło mi się żal tego trzeciego. Mógł mieć

              najwyżej osiem lat i siedział z ponurą miną na swoim plecaczku. Brodę podpierał

              piąstkami, a policzki zostały jak buldożerem popchnięte w górę do okularów, które

              przekrzywiły się na piegowatym nosie.

              - Dziękujemy! - powiedziała dziewczyna, na bluzce której widniał wódz chińskiej

              rewolucji w centrum czerwonej gwiazdy. - Dokąd pan jedzie?

              - Do Sopotu - odparłem.

              - Świetnie! - ucieszyła się. - Zabierze nas pan ze sobą? To znaczy tylko do Sopotu.

              4

              - Wsiadajcie - zaprosiłem ich.

              Ona usiadła obok mnie. Miała na imię Sylwia, studiowała psychologię, socjologię i

              antropologię. Na jednym z tych trzech kierunków poznała Andrzeja, owego młodziana

              z oryginalną czupryną, który studiował teologię i filozofię. Na jego koszulce widniały

              godło amerykańskich marines i napis: „Yesterday Bagdad - Tomorrow Bruxell” . Byli parą

              i na wakacje postanowili wybrać się autostopem, ale rodzice Sylwii dali jej do

              towarzystwa młodszego brata Piotrusia, który właśnie skończył pierwszą klasę.

              - Ma pilnować, by nie miała pani zbyt szalonych pomysłów? - domyśliłem się, jaką

              rolę miał pełnić Piotruś.

              - Mam już dość pilnowania - Piotruś z obrażoną miną skrzyżował ręce na piersiach i

              zapadł się między plecak a drzwiczki, wpatrując się w krajobraz za oknem.

              - Mamy Smerfa Marudę na pokładzie - próbowałem żartować.

              - Nienawidzę Smerfów - dobiegło mnie burczenie.

              - Mamy się z nim, mówię panu - westchnęła Sylwia.

              Podróż do Sopotu upłynęła mi od tej pory o wiele ciekawiej, bo młodzi ludzie

              uraczyli mnie ogromną dawką wiedzy uniwersyteckiej oraz nabytej podczas

              tygodniowej podróży po Polsce, z Krakowa, gdzie studiowali, przez Mazury nad

              morze, które obiecali pokazać chłopcu. Rzecz jasna nie interesowały go półśrodki i nie

              zadowalała obecność nawet nad największym z mazurskich jezior. Miało być morze,

              plaża, słona woda, muszelki i tyle! Przy okazji zapoznałem się z poglądami

              politycznymi młodego pokolenia, które usiłowało łączyć idealistyczne koncepcje

              socjalistyczne z hedonistycznym podejściem do życia.

              W Sopocie nie udało mi się uwolnić od towarzystwa autostopowiczów, którzy uznali

              za bardzo dobry pomysł zanocowania, podobnie jak ja, na campingu przy Sopockim

              Klubie żeglarskim. Był tylko jeden plus tej sytuacji. Obiecali pilnować wehikułu i

              mojego namiotu.

              W Warszawie panował upał, a tu mżyło i wiał silny wiatr. Po deptaku wędrowały

              grupki kuracjuszy miejscowego sanatorium i turystów rozkoszujących się rześkim i

              zdrowym powietrzem. Poszedłem nadmorskim deptakiem w okolice wejścia na

              sopockie molo. W oczy rzucił mi się plakat reklamujący występ śpiewaczki z

              akompaniamentem zespołu muzycznego z Grand Hotelu w Sopocie. Zatrzymałem się

              przy anonsie, bo imię i nazwisko artystki było mi doskonale znane. Tak samo nazywała

              się moja koleżanka z liceum, która uczyła się w szkole muzycznej i rzeczywiście, jak

              pamiętałem, miała ładny głos. Afisz zapowiadał jej występ późnym wieczorem, więc

              postanowiłem tam pójść zaraz po otwarciu wystawy w muzeum.

              Furtką przed kasami przeszedłem na sopocką plażę, następnie pod molo i usiadłem

              na piasku. Nad brzegiem morza spacerowali zakochani, na piasku stały leżaki, na

              których spoczywali ciepło ubrani, okryci kocami ludzie obserwujący szalejące w

              piachu pociechy i wpatrzeni w morze, które z ponurym hukiem uderzało o brzeg.

              Hipnotyzowało szumem, wzbudzało podziw swoją. siłą, która wydawała się być

              powstrzymywana jak dzika bestia na uwięzi. Bliżej Gdańska widziałem wyciągnięte na

              brzeg kutry rybackie przypominające cielska wielorybów, tak nieporadne na lądzie, tak

              zwrotne na wodzie. Właśnie tam skupiły się rybitwy, by leniwie ustępować

              spacerowiczom, by wydeptywać w piasku ścieżki charakterystycznych trójkątnych

              śladów i oczekiwać na okazję na pochwycenie jakiegoś smakowitego kąska.

              5

              Na lewo ode mnie, wokół molo, odbywał się festiwal muszli sprowadzanych z

              ciepłych mórz, korali bursztynowych, zabawek rodem z odpustów, rewia mody w

              wykonaniu młodych i często urodziwych panien. Za mną, w maleńkiej smażalni ryb

              skwierczał tłuszcz, a smakowity zapach potraw nęcił i kusił. Jednak prawdziwą siłę

              miało morze, pozornie nieporuszone, a stroszące białe grzywy fal. Wróciłem na molo,

              skąd patrzyłem na szarą bryłę wybudowanego w 1927 roku Grand Hotelu, z

              charakterystyczną kopułą i tarasem. Wiedziałem, że ceny w tym obiekcie mogły

              pozostawiać obojętnym tylko majętnych ludzi. Jako łowca ciekawostek historycznych

              zapamiętałem, że właśnie z tego hotelu Adolf Hitler obserwował bombardowania bazy

              polskiej marynarki wojennej na Helu. Innym obrazem, jaki utkwił w mej pamięci, był

              kadr z filmu oglądanego w naszym Klubie Miłośników Filmów Niezwykłych w

              liceum. W filmie „Wniebowzięci”, główni bohaterowie, po wydaniu całej nagrody z

              toto-lotka na loty samolotem po Polsce lądują z pustymi kieszeniami na plaży przed

              Grand Hotelem.

              Podobno w dawnych wiekach w okolicach dzisiejszego Sopotu stał gród warowny.

              W 1283 roku kroniki zapisały, że wieś Sopoth książę Mestwin II podarował

              klasztorowi w Oliwie. Najważniejszym wydarzeniem w historii kurortu było zapewne

              kupienie go w połowie XVIII wieku przez hrabiego Józefa Przebendowskiego. To on

              wybudował tu pierwszy pawilon kąpielowy dla grona zaprzyjaźnionych rodzin. W

              1823 roku w Sopocie osiadł doktor Jerzy Haffner, były lekarz wojsk napoleońskich,

              który wybudował tu z własnych funduszy łazienki z ciepłymi kąpielami oraz molo

              długości 41 metrów. W 1830 roku w Sopocie zarejestrowano 640 mieszkańców, a

              odwiedziło to miejsce 460 kuracjuszy. W 1842 roku rząd pruski zadekretował

              regulamin kąpielisk oddzielnych dla obu płci.

              Morskich kąpieli zażywano wówczas nago, dlatego konieczne były obostrzenia:

              wysoki płot i prawie półkilometrowa odległość między miejscami kąpieli. Na początku

              XX wieku Sopot otrzymał prawa miejskie, ufundowano tu nowy dom kąpielowy, a

              samo uzdrowisko stało się miejscem modnym wśród elit.

              Wróciłem na camping i przebrałem się w marynarkę, pod szyją zawiązałem krawat.

              - Randka? - Sylwia uśmiechnęła się.

              - Mam służbowe spotkanie - odpowiedziałem. - Wrócę późno, ale mam nadzieję, że

              ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl