[ Pobierz całość w formacie PDF ]

KRZYSZTOF ZAGÓRSKI

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I…

 

WAWELSKIE REGALIA

 

 

 

WSTĘP

 

Był rok 1794. Nad Krakowem zapadała powoli pogodna, czerwcowa noc. Spokój aury nie gościł jednak w sercach jego mieszkańców udających się na spoczynek. Nadchodzące dni rysowały się dla nich w ponurych barwach. Zaciskający się wokół Krakowa pierścień pruskich wojsk oraz szczupłość szeregów polskich obrońców z góry przesądzały o losie miasta. Krakowscy mieszczanie z trwogą myśleli o swoich rodzinach i bezpieczeństwie dobytku, który jakże łatwo mógł paść łupem wrogich żołdaków. Pogłębiający się nad miastem mrok owinął swym ciemnym szalem Wawelskie Wzgórze.

Kontury kościoła katedralnego i królewskiego zamku stopiły się z ciemnogranatowym niebem. Miejsce wyglądało jak wymarłe. W oknach stojących na nim budowli nie było widać ani jednego światła. Wszechogarniającą ciszę przerywał jedynie cichy szum liści drzew poruszanych słabymi podmuchami wiatru. Nieprzeniknione ciemności panowały również we wnętrzach wawelskiego zamku.

Było już dobrze po północy, gdy przez zamkowy dziedziniec przemknęli dwaj zamaskowani mężczyźni w ciemnych płaszczach. Jeden z nich niósł na plecach worek, w którym pobrzękiwały jakieś metalowe przedmioty. Minęli okute blachą wrota prowadzące do Skarbca Koronnego.

Dotarłszy do sąsiednich drzwi, jeden z nich wyciągnął zza pasa pęk kluczy i wybrawszy właściwy, otworzył ze zgrzytem dawno niesmarowany zamek. Skrzypienie potężnych zawiasów rozdarło na chwilę ciszę. Sylwetki mężczyzn znikły w mrocznym wnętrzu. Kilka chwil później w pomieszczeniu Skarbca Koronnego rozległy się przytłumione odgłosy kucia. Ich natężenie rosło coraz bardziej. W pewnym momencie jeden z kamiennych bloków, z których zbudowane były ściany, spadł na podłogę z głuchym hukiem, a w powstałym otworze zamigotał chybotliwy blask latarni. Kucie rozlegało się nadal. Po pewnym czasie otwór był na tyle duży, że wykonujący go mężczyźni zdołali przecisnąć się do wnętrza komnaty. Jeden z nich podniósł do góry latarnię i jej słaby blask wyłowił z mroku kontury opasłych dębowych szaf kryjących w swych wnętrzach gromadzone tu od stuleci regalia. Działając w pośpiechu zamaskowani mężczyźni podeszli do stojącej na środku komnaty masywnej skrzyni okutej żelaznymi sztabami. Zawierała główne insygnia Rzeczpospolitej, w tym złote korony, berła i jabłka. Skomplikowane zamki skrzyni stanowiły trudną zaporę. Mężczyźni rozbili zawiasy i uporawszy się z wiekiem ujrzeli kilkanaście kunsztownie zdobionych puzder.

- Jaka szkoda, że możemy zabrać tylko niektóre - szepnął do towarzysza jeden z mężczyzn.

- Śpieszmy się. Niedługo świt - odrzekł drugi.

Sprawdzając zawartość poszczególnych puzder, wydobyli trzy. Ukrywszy je w przygotowanych workach, zamknęli wieko skrzyni i tą samą drogą opuścili komnatę, wyszli z zamku i skierowali się w stronę katedry. Wkrótce w nocnej ciszy rozległ się odgłos końskich kopyt oddalający się w kierunku miasta.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

WIOSENNE OBSERWACJE * ZŁY HUMOR WICEMINISTRA * KRADZIEŻE W MUZEACH * DZIWNE WŁAMANIE WE WŁOCŁAWKU * NOWY PRACOWNIK DEPARTAMENTU OCHRONY ZABYTKÓW * CZY DZIEWCZYNA MOŻE BYĆ DETEKTYWEM * NASZ WEHIKUŁ * WYRUSZAMY DO WŁOCŁAWKA

 

Było ciepłe, kwietniowe przedpołudnie. Po okresie tradycyjnych marcowych chłodów nastały pierwsze prawdziwie wiosenne dni. Za oknami naszego Departamentu Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki świeciło jeszcze nieco bladawe słońce. Wysokie, kilkumetrowe tuje rosnące wzdłuż ministerialnego parkanu chwiały się pod naporem silnych powiewów wiatru.

Siedziałem przy komputerze w gabinecie mojego szefa, Tomasza N.N., zwanego w kręgach poszukiwaczy skarbów Panem Samochodzikiem.

Pan Tomasz stał przy uchylonym oknie i obserwował wróble skaczące na parapecie. Małe ruchliwe ptaszki zwabił widok wysypanych okruchów chleba.

- Piękny dzień. Czuję w powietrzu zapach wiosny i czekających nas przygód. Nastrój psuje mi jedynie ten okropny widok - usłyszałem westchnienie przełożonego. - Im dłużej patrzę na tą kupę szkła i stali, tym bardziej odczuwam potrzebę złożenia prośby o przydzielenie nam pomieszczeń od strony Krakowskiego Przedmieścia.

Przedmiotem narzekań szefa był supernowoczesny biurowiec, który wyrósł niedawno na placu Zwycięstwa. Pan Tomasz miał rację. Kilkupiętrowa ciemna bryła gmachu usytuowana w północnej części placu nie pasowała do otoczenia. Może nie był to brzydki budynek, w końcu projektował go światowej klasy architekt, ale na pewno nie powinien stać obok takich zabytków, jak Teatr Wielki czy planowany do odbudowy Pałac Saski.

Dywagacje szefa przerwało pojawienie się w drzwiach Moniki, naszej sekretarki.

- Panie Tomaszu, jesteście z Pawłem pilnie proszeni do gabinetu wiceministra.

- Nie podoba mi się ten pośpiech - powiedział szef z zatroskaną miną. - Chodź, Pawle, lepiej nie wystawiać cierpliwości zwierzchnika na próbę.

Wyłączyłem komputer i udaliśmy się na pierwsze piętro do gabinetu podsekretarza stanu.

Rzeczywiście, jego mina nie wróżyła nam nic dobrego.

- Siadajcie, panowie. Wróciłem właśnie z narady. Niestety, nie mam nic dobrego do zakomunikowania. Ministrowi potrzebny jest szybko jakiś sukces, dlatego polecił mi dokonanie kontroli efektywności działania nadzorowanych przeze mnie departamentów.

Zrobił chwilę przerwy, odchrząknął i kontynuował.

- Wezwałem panów do siebie, żeby wyrazić niepokój spowodowany słabymi wynikami waszej pracy. Sprawa jest poważna! - przełożony odwrócił się na fotelu i wycelował wskazujący palec w tablicę stojącą za plecami. - Oto wykres przedstawiający poziom wykrywalności kradzieży w naszych muzeach w ostatnich pięciu latach. Czerwona krzywa pokazuje liczbę kradzieży, a zielona liczbę spraw wykrytych. I co tu widzimy, szanowny panie dyrektorze, hę? – wiceminister groźnie zawiesił głos, a jego twarz zrobiła się purpurowa. - O ile pamiętam, czuwanie nad bezpieczeństwem zbiorów muzealnych należy do waszych obowiązków. A może się mylę?

Sarkazm urzędnika świadczył o tym, że minister nieźle „zmył” mu głowę. Faktycznie, czerwona krzywa na tablicy ostro szybowała w górę, a zielona, niestety, chyliła się w dół, jakby szukała czegoś na podłodze.

Pan Tomasz słysząc te słowa zesztywniał nieco w fotelu, ale spokojnie odrzekł:

- Przyznaję, wyniki nie są zadowalające, ale dobrze pan wie, że dostępne nam środki nie pozwalają na efektywną walkę ze złodziejami. Przestępcy są coraz zuchwalsi, a efektywność działań policji jest zbyt niska. A jak jest u nas, wie pan sam najlepiej. Budżet świeci pustkami, nie ma środków na nowe systemy zabezpieczeń, brakuje pieniędzy nawet na opłacanie strażników muzealnych....

- Dobrze, dobrze... mówił pan to już wielokrotnie. Ale za miesiąc mam podsumowanie półrocznego okresu sprawozdawczego! Będzie katastrofa! - wiceminister powiedział załamującym się głosem, a jego twarz pokryła się kropelkami potu. Przerwał, po czym zmienił temat: - Aaa.. właśnie, zapomniałbym. Mam tu piękny kwiatek z pańskiej działki! Twierdzi pan, że nie ma środków na nowe systemy ochrony. A z obowiązku kontroli obecnych systemów został pan już zwolniony?! Dzisiaj rano otwieram gazetę i co widzę?! Na pierwszej stronie wytłuszczony tytuł: „Włamanie do zbiorów muzealnych we Włocławku. Policja i urzędy odpowiedzialne za ochronę dzieł sztuki bezsilne!” I co pan na to, panie dyrektorze?! Z tego co wiem, tam był system alarmowy. Czy był kontrolowany?!

Czerwoną twarz wiceministra skurczył grymas gniewu. Zacząłem się obawiać, że facet dostanie ataku serca.

- Panowie! Tak dalej być nie może! Jeździcie sobie po kraju i szukacie zaginionych skarbów jak kilkunastoletni smarkacze, podczas gdy wasze zadania departamentalne leżą odłogiem! Daję wam trzy dni na wyjaśnienie tej sprawy. Chcę widzieć na biurku sprawozdanie za półrocze i plan działań na okres następny! Żegnam panów!

Wstaliśmy milcząc i wyszliśmy z gabinetu odprowadzani do drzwi gniewnym wzrokiem zwierzchnika.

W kiepskim nastroju weszliśmy do gabinetu pana Tomasza.

- Musimy się wziąć do roboty, Pawle. Czy masz jakieś dane o tym włamaniu?

- To jakaś świeża sprawa. Jeszcze do nas nic nie dotarło, ale zaraz to sprawdzę.

Zacząłem przeglądać bieżące informacje prasowe. Po kilku minutach w serwisie jednej z ogólnokrajowych gazet znalazłem artykuł, o którym mówił nasz zwierzchnik. Rzecz dotyczyła przedwczorajszego włamania do siedziby Muzeum Historii Miasta Włocławka (Zbiorów Historycznych), będącego oddziałem Muzeum Ziemi Włocławskiej i Dobrzyńskiej. Złodzieje dostali się do budynku muzeum z terenu sąsiedniej posesji i po unieruchomieniu systemu alarmowego weszli do sal wystawienniczych. Sprawa była nieco dziwna. Złodzieje skradli trzy dziewiętnastowieczne obrazy oraz kilka złotych wyrobów sztuki złotniczej. Nie były to przedmioty o dużej wartości artystycznej i materialnej, a na pewno nie były najcenniejszymi wśród zgromadzonych tam muzealiów. W sąsiedniej sali był eksponowany na przykład cenny skarb szesnastowiecznych monet, którego złodzieje nawet nie tknęli. Niestety, użyty pies policyjny doprowadził jedynie do najbliższego skrzyżowania i tam zgubił trop. Wyglądało na to, że włamania dokonali fachowcy, ale czy tacy zadowoliliby się kilkoma przedmiotami średniej wartości, gdy parę metrów dalej leżały zabytki wielekroć cenniejsze?

Zreferowałem szefowi sprawę.

- Zbyt mało wiemy, żeby wyciągać wnioski. Jutro po południu pojedziesz i zbadasz sprawę na miejscu. Tymczasem zróbmy to sprawozdanie - westchnął i dodał - nie cierpię tej urzędniczej roboty, ale co robić, za to nam przecież płacą.

 

Gdy następnego ranka pojawiłem się w biurze, czekała na mnie duża niespodzianka.

Określenie duża nie odnosiło się oczywiście do jej rozmiarów, a do zmian, jakie ze sobą niosła. Kiedy wszedłem do sekretariatu odebrać zadekretowaną korespondencję, zauważyłem, że na fotelu dla gości siedzi jakaś młoda kobieta. Nie zwróciłem na nią jednak większej uwagi.

Odebrałem pocztę i poszedłem do siebie. Włączyłem komputer i w bazie danych wyszukałem informacje o zbiorach włocławskiego muzeum. Właśnie je przeglądałem, gdy zadźwięczał telefon.

- Pawle, szef chce ciebie pilnie widzieć - w słuchawce zabrzmiał głos Moniki.

Poszedłem do gabinetu pana Tomasza. Przechodząc przez sekretariat zauważyłem, że Monika ma rozbawioną minę. Bardzo szybko okazało się dlaczego. Po wejściu do gabinetu, zobaczyłem, że vis-a-vis szefa siedzi ta sama młoda kobieta, którą widziałem w sekretariacie.

- Pawle, poznaj panią o przepraszam, pannę Julię Zegarek, magistra historii sztuki, absolwentkę Uniwersytetu Londyńskiego, która po odbyciu praktyki w British Museum wróciła do Polski.

- Bardzo mi miło - skłoniłem się i podszedłem, by się przywitać. Młoda dama nie podnosząc się z fotela podała mi dłoń gestem iście arystokratycznym.

- Tylko pozazdrościć możliwości praktyki w tak szacownej instytucji - powiedziałem całując jej dłoń. - Z takim doświadczeniem i referencjami z pewnością znajdzie pani w Warszawie ciekawą pracę.

Panna Julia podziękowała mi uśmiechem za komplement, ale uśmiech ten wydał mi się nieco sztucznym.

- Otóż to, Pawle. Nie powiedziałem ci jeszcze najważniejszego. Od dziś panna Julia będzie z nami pracować. Jej wiedza z pewnością przyda się w naszych działaniach - pan Tomasz starał się zachować należyty ton, mimo to w jego głosie wyczułem jednak nutkę niepewności. - A na początek, celem poznania tematyki naszej pracy, pojedzie z tobą do Włocławka.

Moja mina chyba odzwierciedlała całkowite zaskoczenie tą wiadomością. Nie dość, że nasz zespół powiększył się, całkiem dla mnie niespodziewanie, to na dodatek dostałem „pomocnika” na służbowy wyjazd, jakbym sam nie mógł tej sprawy załatwić. Pan Tomasz w lot to zauważył, więc szybko dodał:

- Mam nadzieję, Pawle, że wasza współpraca będzie się dobrze układać. - A nie słysząc mojej odpowiedzi, zawołał zacierając ręce: - No, młodzieży! Do pracy! Przed nami cały stos zadań! Pawle, pokaż naszej koleżance wasz pokój.

Otworzyłem drzwi przepuszczając pannę Julię przodem. Gdy weszliśmy do mojego... przepraszam, odtąd naszego pokoju i wskazałem jej niezajęte dotąd biurko, zauważyłem wyraz rozczarowania na twarzy mojej nowej współpracownicy. Dziewczyna usiadła za biurkiem i zaczęła rozglądać się dookoła. Udając, że przeglądam jakieś papiery, przeprowadziłem dyskretny ogląd panny Julii.

Jej wygląd sprawił na mnie nieco dziwne wrażenie. Było w niej coś odpychającego, jakaś sztuczność w zachowaniu i wrodzona poza. Nie wróżyło to najlepiej naszym stosunkom służbowym, miałem jednakże nadzieję, że to tylko pozory. Dziewczyną a właściwie młoda kobieta, bo panna Julia na oko mogła mieć jakieś dwadzieścia pięć lat, nie była ani piękna, ani brzydka. Sylwetkę miała szczupłą wysportowaną. Jej pociągła twarz o piwnych oczach była ozdobiona wąskimi ustami i drobnym kształtnym nosem. Ale nie to zwróciło moją uwagę. W jej wyglądzie rzucała się w oczy pewnego rodzaju „staroświeckość”. Jej płomieniście rude włosy były ufryzowane w łagodne, ułożone chyba wałkiem fale, a na nosie miała okulary w ciemnej, grubej oprawie, ze szkłami okrągłymi jak koła rowerowe. Upodobniało ją to do przedwojennej filmowej divy, jakie można zobaczyć w starych polskich filmach. „Istna pensjonarka” - pomyślałem o niej z nutą rozczarowania.

- Mam nadzieję, że dyrektor powiedział już pani o celu naszego wyjazdu. Może zatem zaczęłaby pani od przejrzenia tych informatorów. Ja muszę jeszcze wrócić na chwilę do pana Tomasza - wypowiedziawszy te słowa, szybko wymknąłem się z pokoju.

- Szef ma ważny telefon i musisz, Pawle, zaczekać - zatrzymała mnie w sekretariacie Monika. - I jak ci się podoba nowa koleżanka? - jak to kobieta, nie mogła wytrzymać, żeby nie zaspokoić swojej ciekawości.

- Daj spokój, nie dobijaj mnie - jęknąłem.

Pan Tomasz właśnie skończył rozmowę i mogłem do niego wejść.

- Szefie, litości! Za jakie grzechy?!

- Nie rozumiem, o czym mówisz - pan Tomasz udał zdziwienie.

- Ona nie nadaje się do tej roboty. Nam potrzeba faceta o zdolnościach detektywa, sprawnego, energicznego, który nie będzie się bał starcia ze złodziejami. Kogoś takiego, bez fałszywej skromności, jak ja czy pan, a nie „żółtodzioba” w spódnicy, dystyngowanej pannicy o wykwintnych manierach. Na jej widok nasi przeciwnicy pękną ze śmiechu. Ona ma zapewne dużą wiedzę z historii sztuki, ale co poza tym?!

- Pawle, nikt nie rodzi się Sherlockiem Holmesem ani agentem 007. Ty też nie od razu stałeś się detektywem. Wierzę, że ona szybko wciągnie się w tajniki naszej pracy. A poza tym... są inne względy, które musiałem wziąć pod uwagę przyjmując ją do pracy. Zatem nie wracajmy już do tego tematu. - szef uciął sprawę.

No tak, domyśliłem się od razu, czego dotyczą te „inne względy”. Znowu jakiś wysoko postawiony urzędnik znalazł pracę dla córki znajomego.

Zrezygnowany, powlokłem się do pokoju. Panna Julia właśnie kończyła przegląd ministerialnego informatora.

- Tej bazie danych daleko jest do doskonałości - powiedziała z przekąsem. - W British Museum mieliśmy doskonałą elektroniczną informację o wszystkich muzeach i zbiorach, jakie są na Wyspach Brytyjskich.

Zaczęła działać mi na nerwy. Nie dość, że „dystyngowana pensjonarka”, to na dodatek snobistyczna mądrala, która będzie w kółko udowadniać wyższość dokonań „świata zachodniego”.

Współpraca zapowiadała się więc nieciekawie. Żeby poprawić swój humor, zacząłem poszukiwać w Internecie kolejnych informacji o włamaniu do włocławskiego muzeum.

Godzinę później byłem gotowy do drogi. Poszedłem pożegnać się z panem Tomaszem. Wróciwszy powiedziałem:

- Panno Julio, proszę przygotować się do wymarszu. Za pół godziny spotykamy się na parkingu przed ministerstwem.

- Do wymarszu? Przecież mamy tam jechać, a nie maszerować - stwierdziła.

- Tak mi się powiedziało, jedziemy naszym departamentowym samochodem, muszę go tylko przyprowadzić z warsztatu.

Gdy zajechałem wehikułem na umówione miejsce, zobaczyłem pannę Julię oczekującą mnie ze swoim bagażem podręcznym. Słowo „bagaż” nie odzwierciedlało jednakże tego co zobaczyłem.

Obok Julii stał bowiem prawdziwy kufer, żywcem przypominający dziewiętnastowieczne kufry podróżne. Miał przynajmniej metr długości, pół metra szerokości i tyleż samo wysokości. „Jak ona to tutaj przytargała?” - nie mogłem opanować zdumienia. Niemniej ciekawym elementem był jej ubiór. Julia na zieloną, elegancką garsonkę narzuciła biały, lekki płaszczyk, jej szyję zdobił tiulowy kolorowy szal, a na nogach miała wąskie szpilki. Był to strój „w sam raz” na akcję detektywistyczną. Gdy stanąłem koło niej, musieliśmy tworzyć nieco osobliwą parę. Ona wystrojona jak na wizytę wieczorową a ja ubrany w kurtkę „panterkę”, wojskowe spodnie i buty.

Na widok naszego wehikułu oczy Julii zrobiły się okrągłe z przerażenia. Jak wiecie, nasz nowy departamentowy pojazd, w odróżnieniu od swego poprzednika - eleganckiego jeepa grand cheeroke, zwanego Rosynantem - był przeróbką a właściwie powypadkową rekonstrukcją samochodu rajdowego z karoserią wyklepaną młotkiem. Miał kształt prawie pięciometrowego czółna, ozdobionego, a raczej obrzydzonego z przodu parą okrągłych reflektorów. Podobne do wyłupiastych oczu upodobniały go do jakiegoś przedpotopowego stwora. Natomiast zaletą wehikułu, o której mało kto wiedział, był potężny silnik aston martina, czyniący z niego pojazd niedościgniony dla większości aut poruszających się po polskich drogach. Niestety, okropny wygląd wehikułu rzucał się w oczy i gdziekolwiek się pokazał, jego zewnętrzna brzydota wzbudzała zdumienie, śmiech i sensację wśród przechodniów. Zatem nic dziwnego, że Julia zobaczywszy wehikuł, stanęła jak wryta.

- I tym... czymś mamy tam jechać?! Ja w życiu nie jechałam takim dziwolągiem i nie mam zamiaru się ośmieszać! - dziewczyna nadęła się, a jej górna warga śmiesznie się zmarszczyła. Była to reakcja, którą Anglicy zowią „stiff upper lip” i co jest typowym zachowaniem nadętego snoba.

- Jak pani uważa, panno Julio. Ale do Włocławka jest daleko i podróż PKS-em nie będzie wcale wygodniejsza. A na miejscu też będziemy potrzebowali środka lokomocji. Nasz wehikuł jest przestronny i jazda nim jest naprawdę komfortowa. Wątpię też, aby z takim kufrem wpuścili panią...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl