[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ARKADIUSZ NIEMIRSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I…

 

PROJEKT CHRONOS

 

WSTĘP

 

Po kilkudziesięciu minutach zmiennicy zeszli na głębokość dwudziestu ośmiu metrów. Dwóch świeżo wypoczętych nurków zastąpiło wycieńczonych długim pobytem na głębokości kolegów i dalej pracowało przy częściowo zagrzebanej w oceanicznym dnie łodzi podwodnej oznaczonej symbolem U-2331. Wyprzedzający swoją epokę o kilkanaście lat niemiecki U-Boot typu XXIII przeleżał samotnie wśród morskich glonów. Po sześćdziesięciu latach przypominał schorowanego starca, który zmarł we śnie. Nie miał ani jednej dziury po torpedzie czy wybuchu miny głębinowej. Nie pogrzebała go także bomba z samolotu. Z nieznanych powodów owo gigantyczne, stalowe cygaro osiadło cicho na dnie oceanu, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Szetlandów, w pobliżu niezamieszkałej i pagórkowatej granitowej wysepki zamieszkałej przez maskonury.

Łódź miała ponad trzydzieści metrów długości, a jej dziób wskazywał zachód, łatwo więc można było wywnioskować, że celem rejsu był odległy atlantycki brzeg którejś z dwóch Ameryk. Czy hitlerowski U-Boot przecinał niepokorne wody oceanu i zmierzał prosto do Brazylii lub Urugwaju? Jeśli wypadek miał miejsce pod sam koniec wojny, w rachubę wchodziła ucieczka nazistów przed odpowiedzialnością za czyny podczas drugiej wojny światowej. Południowoamerykański kontynent był ich jedynym azylem bezpieczeństwa. Jaki ładunek - oprócz załogi znajdował się wewnątrz łodzi? Co kryła jej ładownia? I ile trupów zastaną w środku? Standardowo na łodzi typu XXIII przebywało kilkunastu członków załogi. Ostatni model U-Boota został wprowadzony do służby przez Kriegsmarine tuż przed końcem wojny, wyprodukowano ich niewiele ponad sześćdziesiąt egzemplarzy, a zatem było wielce prawdopodobne, że ten leżący na dnie Atlantyku milczący statek zdezerterował. Mógł przewozić mniej ludzi kosztem cennego ładunku. A cóż może być cenniejsze ponad ludzkie życie? Złoto, pieniądze, dzieła sztuki...

Takie myśli z pewnością kłębiły się w głowach nurków.

Jeden z nich, niski i krępy mężczyzna, pracował z palnikiem przy odsłoniętym fragmencie kadłuba nad kabinami dla załogi, oparty plecami o kiosk, ze szczytu którego wyrastał obok ułamanej anteny nieuszkodzony peryskop. Drugi oświecał reflektorem pokrytą glonami powierzchnię kadłuba. Wreszcie udało się zmiękczyć gruby pancerz. Stalowa łata broniąca dostępu do włazu puściła. Nurek złączył spontanicznie kciuk i palec wskazujący w kółeczko, w geście pieczętującym sukces, drugi zaś odpowiedział mu jedynie skinieniem głowy. Udało się! Zgasł podwodny palnik. Nie wypłynęli na powierzchnię rozhuśtanego morza i nie podzielili się radosną wieścią z załogą kutra „Viking”.

Pierwszy nurek - ten używający przed chwilą palnika - oddał sprzęt swojemu pomocnikowi i ręką wskazał ziejący czernią otwór w kadłubie, przez który wtłoczyła się słona woda. Drugi zawahał się. Uniósł wolną rękę nad głową i palcem wskazywał mętną morską toń wiszącą nad nimi, dając wyraźnie do zrozumienia, że powinni powiadomić o odkryciu kapitana.

Lecz jego krępy i niski towarzysz nie słuchał go. Pokazał na palcach, że potrzebuje dziesięciu minut na krótką inspekcję łodzi. Zza okularów do nurkowania zerkały na kompana oczy pełne determinacji. Jego kolega skapitulował - też był ciekawy. Sześćset sekund to stanowczo za krótki okres na pobieżne zbadanie U-Boota, ale brakowało im już cierpliwości. Niższy sięgnął po osobisty reflektor i dał nura w otwór prowadzący do wnętrza.

W tym czasie kilkadziesiąt metrów wyżej, na pokładzie nowoczesnego kutra, jego kapitan oczekiwał pierwszych informacji o dostaniu się jego ludzi do wnętrza łodzi podwodnej. Wysoki i potężny Norweg o ogorzałej od morskiego słońca twarzy nie krył swojej ekscytacji. Ten bogaty syn przemysłowca, wytrawny żeglarz i awanturnik w jednej osobie, uderzył dłonią w blat zagraconego stołu w przestronnej kabinie nawigacyjnej. Niecierpliwił się. Za owalnym bulajem powierzchnia lekko wzburzonego morza kołysała się dostojnie, a białe kołnierze piany przyozdabiały szczyty wyższych fal. Zdrowy, szafirowy odcień wody przechodził w głęboki szmaragd o szarym odcieniu. Niebo - nad ranem jeszcze tak bardzo niewinne i błękitne - wypełniało się nabrzmiałymi chmurami. Napływały z południowego zachodu całymi tabunami, niosąc zapowiedź wiosennego sztormu. Nie zostało im zatem wiele czasu. Na Szetlandach wiatr lubił sobie pohulać i płatać wytrawnym żeglarzom figle. Tak było aż do samego lata, kiedy pogoda stabilizowała się na kilka miesięcy. Niestety, właściciel kutra - znany ze swej słabości do ryzyka - wybrał na termin wyprawy koniec wiosny.

- Co oni tam robią, Andreas? - podekscytowany i lekko zaniepokojony kapitan zwrócił się do swojego asystenta, ponurego osobnika o piwnych oczach. - Są już ponad kwadrans. Niedługo skończy się im mieszanka.

- Może już weszli do środka, kapitanie Jorgensen? - odezwał się tamten.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

WRÓŻKA KOLEJNĄ KANDYDATKĄ NA DETEKTYWA * MERKURY OPOWIADA O SWOICH OSIĄGNIĘCIACH JASNOWIDZA * CO ZNAJDUJE SIĘ W SZUFLADZIE SZEFA? * PORANNY TEST * O SŁYNNYCH PRZEPOWIEDNIACH I WIZJONERACH * W CZERSKU * DEPESZA OD JORGENA JORGENSENA

 

Kolejna przygoda zaczęła się jeszcze przed wakacjami. Nie był to łatwy okres dla Departamentu Ochrony Zabytków - niegdyś skromnego, dwuosobowego referatu zajmującego się losami dzieł sztuki w naszym kraju, dzisiaj - niewiele większej, bo trzyosobowej, komórki pozostającej niezmiennie integralną częścią Ministerstwa Kultury i Sztuki. Po pierwsze, na brak pracy nigdy nie narzekaliśmy, zapominając o dobrodziejstwach urlopu, po drugie, wciąż nam ją utrudniano, podsyłając co pewien czas nowych pracowników, z których żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż pół roku.

Nie zdziwiło nas zatem to, że pewnego majowego dnia progi naszego departamentu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przekroczył nowy pracownik.

Ba, niewielkie wrażenie zrobił na nas fakt, że była nim przedstawicielka płci pięknej, wszak wielokrotnie korzystaliśmy z usług utalentowanych kobiet. Tym razem nasze zdumienie sięgnęło zenitu z innego powodu. Kiedy dowiedzieliśmy się, jakie kwalifikacje posiada nowa protegowana pani minister, dosłownie nas sparaliżowało.

W gabinecie szefa, oprócz nas dwóch, znajdowała się jeszcze owa młoda dziewczyna występująca w roli kandydatki. Sprawiała wrażenie osoby uduchowionej, a nawet lekko nawiedzonej, co wyraźnie podkreślała ciemna, bujna fryzura i dość swobodny strój utrzymany w kolorze ciemnej purpury. „Na moje oko, ona sama sobie szyje ubrania” - pomyślałem, patrząc na nią ze współczuciem. Nosiła duże, przeciwsłoneczne okulary w bursztynowej oprawce, które na szczęście zdjęła podczas rozmowy, odsłaniając tym samym duże, zielone oczy. Lubiła bursztyn - miała go na palcach w postaci kamieni zdobiących pierścienie i na szyi w formie amuletu i naszyjnika. Bursztyn dobrze komponował się z zieloną, nieco morską tonacją jej oczu.

Monika postawiła na blacie biurka tacę ze świeżo zaparzoną kawą i wyszła cicho z gabinetu.

- Jestem wróżką - dziewczyna cicho oświadczyła szefowi. - To znaczy kimś w tym rodzaju.

Dodam, że nowa osoba unikała mojego wzroku. Może dlatego, że swoim zwyczajem usiadłem w kącie gabinetu obok pustego wieszaka na ubrania i obserwowałem w skupieniu profil dziewczyny. Nie była zanadto urodziwa, ale posiadała pewien szczególny magnetyzm, który nie pozwalał ignorować jej osoby. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie miłej i pogodnej kobiety, nieszkodliwej dziwaczki, a jej ekscentryczne usposobienie ujawniało całą swoją głębię dopiero w trakcie rozmowy. Na swój sposób była nieśmiała, ale potrafiła bronić swojego punktu widzenia. Nikt z nas nie skomentował oświadczenia młodej osoby, że jest „wróżką”.

Patrzyliśmy na nią jak zahipnotyzowani. Jeden jedyny raz szef obrzucił mnie wzrokiem wyrażającym bezradność i dalej słuchał w milczeniu tego, co ma do powiedzenia kandydatka.

- Na imię mam Paulina - kontynuowała prezentację. - Jestem Panną. W sensie zodiakalnym i cywilnym. Ale proszę się do mnie zwracać Merkury. Po prostu Merkury. Ten pseudonim w zupełności wystarczy.

- Merkury? To na cześć nieżyjącego wokalisty zespołu „The Queen”? - wtrąciłem ironicznie.

- Nie - machnęła lekceważąco ręką. - Nie słucham rocka ani popu. Jeśli już to dobrego jazzu z elementami muzyki hinduskiej.

- U nas niczego się nie słucha - szef zmarszczył czoło. Zdjął z nosa okulary w rogowej oprawce i fragmentem koszuli wytarł czyste szkła, po czym nałożył je z powrotem. - Nie mamy czasu na słuchanie muzyki w pracy. Jedyne czego pracownicy słuchają, to moich poleceń. A i z tym miewają problemy. Merkury? Dlaczego, proszę pani, mamy zwracać się do niej jak do planety obiegającej Słońce?

Założyła nogę na nogę. Szef z tego wszystkiego zaczął pić gorącą kawę. Poparzony przełyk to nie była aż tak straszna dolegliwość w porównaniu z torturami wysłuchania dziwaczki.

- Dobrze pan to zauważył - ożywiła się dziewczyna. - Właśnie! Merkury to moja planeta. Pozostaję pod jej wpływem, naprawdę! Merkury zapewnia człowiekowi błyskotliwość oraz inteligencję. Dlatego mogę mieć dobry wpływ na pracę waszego departamentu! Ludzie pozostający pod wpływem tej planety potrafią przekazywać swoje myśli, nierzadko dysponują literackim talentem. O, ja na przykład piszę wiersze! Często są to intelektualiści o szerokim spektrum zainteresowań. Są ponadto serdeczni i towarzyscy. Mają zmysł do handlu i dziennikarstwa. Wpływ Merkurego przejawia się przede wszystkim w myśleniu. Z nim związana jest inteligencja, ale też przebiegłość i dar przewidywania.

Szef chrząknął, przerywając potok jej słów.

- Grecy nazwali tę planetę imieniem Hermesa uzupełnił jej wywód. Hermes był patronem filozofów, posłańców i kupców, ale, o ile dobrze sobie przypominam, także złodziei. A w tym departamencie słowo złodziej nie jest mile widziane. U Rzymian zaś słowem pokrewnym dla „Merkury” był przymiotnik „merkantylny”.

- Ale w znaczeniu „handlowy” lub „zyskowny”, proszę pana! - broniła się dziewczyna. - Jest w tym wyraźne przesłanie, że energia tej planety wyraża się w czynnościach, które polegają na wymianie. Słów, idei, informacji lub towarów. Proszę mi wierzyć, znam się na tych sprawach. Nie jestem nawiedzoną dziwaczką. Podchodzę do tego naukowo. Od lat działam w Krajowym Towarzystwie Psychotronicznym. Mam tam dobrą opinię. Proszę sprawdzić. Kończyłam biologię oraz psychologię na uniwersytecie, a w przyszłym roku zamierzam otworzyć przewód doktorski. Jeśli panowie chcą, mogę zgadnąć, jakie planety są dla was najlepsze.

- Moją ulubioną jest Ziemia - odpowiedział oschle pan Tomasz. - I niech już tak pozostanie.

Merkury wzruszyła ramionami. Nie obraziła się. Widocznie była przyzwyczajona do ludzkiej niechęci wobec jej specyficznych zainteresowań.

- A ja? - zapytałem. - Jaka jest moja planeta?

Zerknęła na mnie przelotnie, a następnie zamknęła oczy w pozie wyrażającej najwyższą koncentrację. Nie zastanawiała się długo.

- Mars! - odpowiedziała zaraz. - To planeta siły i odwagi. Patron wszystkich męskich sportów i ludzi walki. Wrażliwi na energię Marsa osobnicy mają spore poczucie własnej wartości. Z reguły dotrzymują słowa i starają się kończyć rozpoczęte zadania bez względu na stopień trudności.

- To fakt - zamruczał szef. - Przypomina to trochę Pawła.

- Bywają, niestety - kontynuowała dziewczyna - impulsywni, agresywni i mściwi.

Zmrużyłem nienawistnie oczy, ale wyłącznie dla zabawy.

- Ich gniew wyparowuje jednak szybko - posłała mi uśmiech. - Widzi pan? Już się pan uspokoił.

Wstałem z głębokim westchnieniem.

- W każdym horoskopie można przeczytać te rewelacje o ludziach urodzonych w znaku Barana - dodałem. - Wystarczyło tylko przed przyjściem do tego gabinetu sprawdzić moją datę urodzenia i ustalić, że jestem zodiakalnym Baranem. Znak ten bowiem pozostaje pod wpływem Marsa.

Merkury wcale się nie speszyła. Szef zaś gestem ręki nakazał mi, żebym z powrotem zajął siedzenie w kącie gabinetu. Upił nieco kawy i przerzucił kilka kartek w teczce naszego gościa.

- Uważają panią za jasnowidza - zaczął niechętnie.

- Zgoda - kiwnęła energicznie głową. - Zajmuję się prekognicją i jasnowidzeniem. Praktycznie. I mam w tej dziedzinie osiągnięcia. Z moich zdolności korzystała już policja. Niestety, w tej branży, tak jak w każdej innej, występują układy, ostra konkurencja i rywalizacja, więc od pewnego czasu policja korzysta z usług innych jasnowidzów.

- O, mam tu coś interesującego - pan Tomasz czytał z akt, kiwając z niedowierzania głową. - Odszukała pani w Lasku Bielańskim zaginionego pieska należącego do pewnego mecenasa.

- Pies wyrwał się właścicielowi podczas nocy sylwestrowej - dodała smutno. - Spłoszyły go odgłosy fajerwerków. Uciekł w popłochu. Biedne zwierzę. Ludzie mają nie po kolei w głowach. Ciągle się mówi i narzeka na sylwestrowe szaleństwo, a oni spacerują sobie w trakcie pokazu sztucznych ogni. Idioci. Wracając do psa. Pies uciekł i nie wracał. Zwrócono się do mnie o pomoc. Co miałam robić? Poszłam i pomogłam. Nie było to trudne zadanie.

- Owszem - znowu się wtrąciłem. - Większość bielańskich psów ucieka do pobliskiego lasku.

- Być może, ale właściciel szukał go bezskutecznie przez dwa dni, a ja znalazłam psiaka już po kwadransie. Leżał w dole. Wpadł w sidła. Krwawił. Kiedy go znaleźliśmy, był już umierający.

- Innym razem - szef postukał palcem w akta - odszukała pani zaginioną córeczkę mieszkańców Konstancina pod Warszawą.

- Nie tylko. Mam na koncie również odnalezienie łupu skradzionego jubilerowi na Pradze. Podano mi wszystkie szczegóły sprawy, odwiedziłam miejsce kradzieży i już po trzech dniach przekazałam policji miejsce zamieszkania sprawców. Dzięki mnie policja trafiła do miejscowości Zielonka i tam szukała domu z niebieskim dachem. Wkrótce bandziorów ujęto. Ten mój sukces zdecydował, że znajomy mecenas, ten od pieska, polecił mnie waszej pani minister, a ona zdecydowała, że przydam się w Departamencie Ochrony Zabytków. Na etacie detektywa.

- Proszę pani - jęknął szef. - My tu pracujemy głową.

- Ja też. Bez głowy nigdzie się nie ruszam.

- Miałem na myśli zdolność logicznego i dedukcyjnego myślenia. Wyszukiwanie i gromadzenie faktów, Żmudne studia nad losami dzieł sztuki, śledzenie złodziei i handlarzy starociami, obecność na licytacjach i częste odwiedziny na pchlim targu. U nas trzeba umieć odróżnić obraz Rubensa od kostki Rubika.

- Rozumiem-uśmiechnęła się Merkury - ale skoro niebiosa obdarowały mnie pewnymi niecodziennymi zdolnościami, które pozwalają ominąć te wszystkie przykre, żmudne i pracochłonne czynności, a szybko prowadzą do celu, czyli ujęcia złodzieja lub wskazania miejsca ukrycia skarbu, to czemu ich nie wykorzystać na większą skalę? Pani minister upatruje w naszej współpracy nowego sposobu tropienia gangsterów handlujących dziełami sztuki.

- Przede wszystkim pani minister się nie odmawia - rzekłem.

Pan Tomasz wypił kawę i postawił szklankę na blacie biurka przed naszą kandydatką.

- Czy potrafi pani z fusów stwierdzić, co trzymam w mojej szufladzie? - wbił w nią uważny wzrok.

Bez namysłu sięgnęła po naczynie i przyglądała się fusom na dnie naczynia. Zmarszczyła czoło, a następnie zamknęła oczy.

- Widzę prostokątny przedmiot - mówiła cicho. - To notatnik.

Szef wyjął z szuflady swój skórzany notatnik i zdumiony położył go przed sobą.

- Jest... widzę go... inny przedmiot... długi... to chyba długopis albo ołówek!

- Wieczne pióro - pan Tomasz położył go na blacie. - Uznajemy, Pawle?

- Uznajemy - kiwnąłem głową.

- Przepraszam, ale jestem trochę zdenerwowana rozmową, więc moja percepcja jest zaburzona - tłumaczyła się dziewczyna i znowu zamknęła oczy. - Ale widzę coś innego. Jakieś akta.

- Pani wybaczy, że nie będę ich wyciągał na biurko. To ściśle tajne dokumenty. Może pani odczytać ich tytuł?

- Widzę go - mówiła z zamkniętymi oczami. - Jakieś litery: M, K, D, O i Z...

- Czyli Departament Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury - zamruczałem rozbawiony tym przedstawieniem.

- A obok tych akt? - zapytał szef i zajrzał głębiej do szuflady. - Co tam leży?

- Pistolet?

- Pudło!

I szef wyjął klucz. Położył go na blacie obok szklanki.

- To dla pani. Klucz do naszego departamentu.

- Przyjmuje mnie pan? - zdziwiła się. - Przecież nie odgadłam z tym kluczem!

- Przyjmuję panią, nie dlatego, że ma pani zdolności jasnowidza, ale dla pani sprytu. Najczęściej w szufladach biurek urzędnicy trzymają linijki, notatniki, dyskietki i różne takie zwyczajne przedmioty. O dokumentach i długopisach nie wspomnę. Zanim tu pani przyszła, dowiedziała się przezornie, jakie są nasze znaki zodiaku. Prawda?

- Nie - jęknęła i uderzyła się w pierś. - Przysięgam.

- Poza tym - kontynuował szef - jest pani spostrzegawcza i lubi improwizować. Odnalazła pani psa tego mecenasa, znajomego pani minister, nie dzięki jakimś specyficznym umiejętnością rodem z „Archiwum X”, ale wrodzonej bystrości. Nie wierzę w jasnowidzenia i łamanie wzrokiem łyżek. Ja wierzę w rozum. Myślenie jest naszym godłem, proszę pani. Stwierdzam, że rokuje pani duże nadzieje na zostanie dobrym detektywem. Gratuluję.

- Jak to? - wstała energicznie. - Nie wierzy pan, że jestem jasnowidzem? że umiem znajdować nie tylko ludzi, ale i przedmioty?

- Zaraz - szef podrapał się po brodzie. - Przyjąłem panią, a pani się nie cieszy?

- Cieszę się, ale...

- Jutro zbadamy pewien trop - nie dałem jej dokończyć. - Razem. Wstałem z krzesełka i podszedłem do niej.

- Jaki znowu trop?

- Być może chodzi o skarb. Będzie zatem okazja do sprawdzenia twoich szczególnych umiejętności, Merkury.

- Tak jest - dodał jeszcze szef. - Tylko, proszę, na miłość boską, przyjść jutro do pracy w innym stroju.

Do pracy przyszedłem z samego rana. Chciałem bowiem zdążyć przed przybyciem do biura dziewczyny, która uważała się za jasnowidza. Przyszła spóźniona, ubrana w postrzępione dżinsy i ciemną marynarkę do kolan. Włosy spięła aksamitną, błękitną chustką. Pozbyła się części bursztynowej biżuterii, ale niezbyt wiele jej ubyło.

Zauważyła mój wzrok skierowany na jej spodnie.

- Najlepsze jakie miałam - odezwała się.

- A marynarka? Jest po twoim bracie?

- Nie, po ojcu.

- Spóźniłaś się - popukałem palcem w szkiełko zegarka.

- Tylko trzydzieści sekund!

- Co za różnica: trzydzieści sekund czy trzydzieści minut? Spóźnienie to spóźnienie. Albo ktoś jest punktualny albo nie. Nie można być prawie punktualnym. Tak samo jak drobne kłamstwo pozostaje wciąż kłamstwem i nigdy nie będzie prawdą. Prawie! Czy można być prawie żywym?

- Nie moja wina - jęknęła. - Autobus się spóźnił. Przepraszam.

- A nie mogłaś przewidzieć, że komunikacja nawali? - zapytałem ją chytrze.

- To nie tak - skrzywiła się. - Jasnowidz nie może wszystkiego przewidzieć. Zdarza się, że zdoła ujrzeć przyszłe trzęsienie ziemi i uratuje tysiące ludzi przed śmiercią, ale nie potrafi zapobiec wizycie komornika w swoim mieszkaniu. Jasnowidz bowiem nie widzi wszystkiego. Musi zebrać energię i ukierunkować ją na konkretną osobę, zdarzenie, miejsce lub przedmiot. Czasami jest bezradny wobec przepowiedni dotyczących własnej osoby. Poza tym wystarczy złe samopoczucie lub obiektywna przeszkoda natury emocjonalnej, żeby z seansu nic nie wyszło. Tak jak wczoraj w gabinecie pana Tomasza! Z powodu tremy moje wizje nie były zbyt precyzyjne.

- A jak się dzisiaj czujesz?

- Dobrze.

- Tak więc jeśli twoja percepcja nie jest teraz zaburzona, to zgadnij, co znajduje się dzisiaj w szufladzie?

- Pana Tomasza?

- Nie. Moniki.

Stanęliśmy przed biurkiem naszej sekretarki w pierwszym pomieszczeniu biurowym. Przypatrywała się meblowi, a następnie swoim zwyczajem zamknęła oczy. Koncentrowała się. Trwało to kilkadziesiąt sekund, a mnie się zdawało, że Merkury wcale nie oddycha.

- żyjesz? - zapytałem ją.

- No i sam widzisz! - prychnęła, otworzywszy oczy. - Wybiłeś mnie z rytmu. Nic z tego nie będzie.

- Dlaczego?

- Bo za bardzo naciskasz. Wysyłasz niezdrowe fale. To mnie deprymuje i osłabia.

- Coś jednak musiałaś widzieć - oparłem się o biurko Moniki. - Chociaż jeden przedmiot.

- Zdaje się, że coś widziałam - mamrotała. - Jakieś zeszyty, dużo dyskietek, damskie bibeloty. Nic konkretnego.

- Sprawdzimy - powiedziałem i otworzyłem szufladę.

Ku zaskoczeniu jasnowidzki szuflada okazała się pusta. Po prostu Merkury nie wiedziała, że przed jej przyjściem tutaj opróżniłem ją i w szafie ukryłem znajdujące się wewnątrz biurka przedmioty Moniki. Tym podstępem chciałem ostatecznie sprawdzić możliwości parapsychologiczne naszej nowej współpracowniczki.

Dziewczyna zaniemówiła, widząc pustą szufladę.

- Jestem wyczerpana - z trudem to z siebie wykrztusiła.

- A może nie jesteś wcale jasnowidzem, tylko ciemnowidzem? - pytałem.

- Jeszcze się przekonasz, że mam wielkie zdolności w tej dziedzinie. Udowodnię to. Jeszcze dzisiaj.

Obraziła się na mnie, więc szybko zaproponowałem poranną kawę. Przeniosłem rzeczy Moniki z szafy i upchałem w szufladzie jej biurka. Merkury domyśliła się zatem, że przeprowadzałem na niej kolejny test. Zacisnęła jednak zęby i udawała, że nic się nie stało. Jednakże trzeba jej oddać sprawiedliwość - wśród rzeczy Moniki ukrytych w szafie były nie tylko dyskietki, notatniki, ale zapasowa kosmetyczka. A zatem Merkury właściwie odgadła zawartość szuflady, tyle że przed jej wyczyszczeniem.

Później rozmawialiśmy o jasnowidzach i telepatach, popijając gorący i pachnący brazylijskim słońcem napój.

- Wczoraj czytałem broszurkę o twoich kolegach po fachu - nadawałem w tonie żartobliwym. - No wiesz... Nostradamus i inni tacy.

- Kpisz ze mnie? - zezłościła się.

- Ja? Nie, ale co można wywróżyć z ludzkich wnętrzności? Sama powiedz.

- Tak robiono w Babilonii - powiedziała. - Zapisano te praktyki w specjalnych zbiorach. To niezwykle ciekawa lektura.

Potem opowiadała mi o Grekach, którzy rozpowszechnili babilońskie dziedzictwo w całym basenie Morza Śródziemnego. Podobno już Herodot zanotował najstarsze znane doświadczenia z dziedziny, która dzisiaj zwiemy parapsychologią.

- Król Krezus przed atakiem na Persję zasięgnął rady wyroczni - kontynuowała wykład Merkury. - Poszukiwał najlepszego jasnowidza i wyprawił wielu wysłanników, którzy tego samego dnia o ustalonej porze mieli zadać różnym jasnowidzom jedno pytanie: co robi dzisiaj Krezus? Pytia z Delf odpowiedziała, że czuje nie tylko zapach żółwia gotowanego w skorupie, ale i mięso z jagnięcia w naczyniu z brązu. Wyobraź sobie, że Krezus faktycznie przyrządzał tego dnia potrawę z żółwia i jagnięcinę w kociołku z brązu. Takich przypadków historia zna wiele.

Dowiedziałem się zatem o cesarzach rzymskich, którzy korzystali z usług magów i jasnowidzów, jak chociażby Oktawian August u astrologa Teogeniusza, Tyberiusz u Trassylla i tak dalej. Dopiero od IV wieku zarysował się głęboki konflikt „magów” z chrześcijanami, którzy uważali ich praktyki za pogańskie. W tym okresie niektórzy cesarze, jak chociażby Julian Apostata, próbowali nawet zniszczyć Kościół katolicki rozpowszechniając idee zaczerpnięte z kultury pogańskiej (między innymi korzystając z niektórych praktyk okultystycznych). W średniowieczu zakazywano już takich praktyk, ale w rzeczywistości niektórzy papieże - na przykład Paweł III, Julian II i Leon X - korzystali z porad astrologa i arcybiskupa w jednej osobie Luca Gaurico . Ten proceder rozpowszechnił się niebawem w całej Europie. Na dworach królewskich i książęcych pojawiali się zatem medycy pełniący funkcje astrologów lub alchemików, żeby wymienić kilku najważniejszych: Guido Aretinusa, mistrzów Germaina de Saint Cyra i Gervaisa oraz jasnowidza Galeottiego . Renesans wydał na świat florenckiego wróża Come Ruggieriego oraz Nostradamusa, o których napisano już tomy i nakręcono filmy fabularne oraz dokumentalne.

W wieku XVII mistrzowie wiedzy tajemnej, okultyści, przeobrażali się masowo w medyków, a to za sprawą burzliwego rozwoju nauki. Trwało wtedy polowanie na czarownice i zarazem nastał czas wielkich proroctw; wyrzucano astrologów z uniwersytetów. Dopiero w XVIII wieku - epoce alchemików i poszukiwaczy kamienia filozoficznego - przepowiadanie stało się zawodem. Najbardziej znani w tej epoce okultyści to Alessandro Cagliostro i hrabia de Saint-Germain. W wieku XIX rozkwitł spirytyzm ze swoimi wszystkowiedzącymi mediami i jasnowidzami .

Przyjmowali oni klientów w gabinetach niemal jak dzisiejsi psychologowie. Wiek XX zaś to wiek słynnego Rasputina, choć nie brakowało wtedy wielu dobrych jasnowidzów i równie uzdolnionych szarlatanów (wymieńmy na przykład Hanussena).

Jakoś nie dawałem wiary w autentyczność przepowiedni, a przynajmniej w większość z nich. Jean de la Fontaine napisał kiedyś: „Każdy wierzy w to, czego się obawia, i w to, czego pożąda”. Lecz, przyznajmy to otwarcie, nie wiedziałem, jak racjonalnie wyjaśnić ten mój opór wobec zagadnień parapsychologii. Być może była to kwestia wiary, bo zarówno ona nie potrafiła wyjaśnić natury jasnowidzenia, tak samo jak i ja nie umiałem rozumem dowieść ich fałszu. Fakty zaś jednoznacznie mówiły, że Merkury naprawdę pomogła policji odnaleźć złoczyńców i zaginione osoby.

Czy warto w ogóle wierzyć przepowiedniom? Nie wiem. Bo musiałbym zaprzeczyć przewidzianym z iście diabelską precyzją zabójstwom znanych ludzi, jak francuskiego premiera Bartou i króla Jugosławii, Aleksandra. Przepowiednie zabójstwa serbskiego króla Aleksandra i królowej Dragi oraz śmierci króla Belgów, Alberta I, ukazały się na kilka miesięcy przed tymi faktami w poczytnych gazetach angielskich i francuskich.

Wiele innych zapomnianych wizji świata XX wieku odznaczało się zadziwiającą trafnością spostrzeżeń. Jedna z nich, pochodząca z XVI wieku, autorstwa Ursuli Sonthiel opowiada o powozach jeżdżących bez koni i pływającym po wodzie „żelazie”, licznych katastrofach, a także myślach „latających wokół ziemi”. Czy to zapowiedź powstania nowoczesnej komunikacji oraz Internetu? Osiemnastowieczny mnich wieszczył zaś, że „wiek XX będzie niewątpliwie najbardziej niezwykły.

Nadejdzie czas trwogi i nieszczęścia dla wszystkich ludzi na tej ziemi. Wszystko co można sobie wyobrazić najgorszego, nastąpi w tym wieku. [...] Rozpęta się wojna i kule armatnie będą leciały z nieba. A potem wybuchnie druga wojna, która przewróci do góry nogami wszystko, co zostało stworzone na tym świecie. Będą na świecie miały miejsce wielkie utraty fortun i majątków; wiele łez zostanie wylanych. Ludzie będą bez serca i bez litości”.

Większość podobnych wizjonerów - w tym sam Nostradamus - „widzieli” koniec świata w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Na szczęście ta najokropniejsza ze wszystkich wizja nie sprawdziła się jak dotąd i miejmy nadzieję, że nigdy nie dojdzie do jej ziszczenia.

- W takim razie zobaczymy, czy zdołasz wyjaśnić zagadkę z przeszłości - rzekłem, zerkając na zegarek. - Bo jak na razie zajmowałaś się ustaleniem niektórych wydarzeń, które miały miejsce stosunkowo niedawno, ewentualnie wieszczyłaś niedaleką przyszłość. My tu jednak, w naszym skromnym departamencie, rozwiązujemy zagadki, których początki sięgają wieków minionych, a dysponujemy zazwyczaj skromnymi informacjami źródłowymi lub ustnymi przekazami. Bardziej przypomina to rozwiązywanie zadań matematycznych, łamigłówek czy szarad.

- Jedno drugiemu nie przeszkadza - oświadczyła dumnie. - Będę pierwszym parapsychologicznym detektywem! Powiesz mi wreszcie, co to za tajemnicza sprawa?

Pojechaliśmy do Czerska. W tej ładnie położonej podwarszawskiej miejscowości od dawna czekała na rozwiązanie zagadka związana z tamtejszym zamkiem, wzniesionym na cyplu wysokiej skarpy w dolinie Wisły. Otoczoną niegdyś murami i fosą twierdzę wybudował w drugiej połowie XIV wieku książę Janusz I. Była ona siedzibą książąt mazowieckich. Wewnątrz - na trójkątnym dziedzińcu, w jego południowej części - mieścił się kiedyś dom mieszkalny oraz dawny kościół zamkowy Świętego Piotra pochodzący z XII wieku. Po roku 1526 zamek stał się własnością królewską. Po śmierci Zygmunta Starego królowa Bona otrzymała Czersk jako tak zwaną odprawę wdowią. Po jej wyjeździe z Polski rozpoczął się powolny upadek zamku. Jednakże nas interesowały zarówno Bona, jak i wspomniany kościół.

Według pewnych niejasnych informacji, jakie do nas dotarły, mógł on w swoich podziemiach ukrywać skarby, do których nie udało się dostać królowej. Jako że nie było nas stać na kosztowne badania archeologiczne ani wynajęcie radaru geologicznego, więc jasnowidz był jakimś tam rozwiązaniem.

Z góry zamkowej roztaczał się wspaniały widok na dolinę Wisły. Widzieliśmy dorodne topole wskazujące z daleka położenie Kępy Radwanowskiej, miejsca, na którym rozegrały się ciężkie walki we wrześniu 1944 roku. U stóp wzgórza zamkowego - od strony Wisły - majowe słońce odbijało się w stojącej toni Jeziora Czerskiego, bagiennego reliktu otoczonego drzewami i roślinnością, „kiszkowatej” pozostałości po dawnym korycie Wisły.

Minęło już południe, a ja zdarłem sobie gardło opowieściami o książętach mazowieckich i upadku znaczenia Czerska spowodowanego odsunięciem się koryta Wisły od zamku. Podzieliłem się z Merkury wszystkimi wiadomościami o okresie wojen polsko-szwedzkich i bitwie pod Warką, wygranej w 165...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl