[ Pobierz całość w formacie PDF ]
75
Arkadiusz Niemirski
PAN SAMOCHODZIK I…
PROJEKT CHRONOS
WST
Ę
P
Po kilkudziesięciu minutach zmiennicy zeszli na głębokość dwudziestu ośmiu
metrów. Dwóch świeŜo wypoczętych nurków zastąpiło wycieńczonych długim
pobytem na głębokości kolegów i dalej pracowało przy częściowo zagrzebanej w
oceanicznym dnie łodzi podwodnej oznaczonej symbolem U-2331. Wyprzedzający
swoją epokę o kilkanaście lat niemiecki U-Boot typu XXIII przeleŜał samotnie
wśród morskich glonów. Po sześćdziesięciu latach przypominał schorowanego
starca, który zmarł we śnie. Nie miał ani jednej dziury po torpedzie czy wybuchu
miny głębinowej. Nie pogrzebała go takŜe bomba z samolotu. Z nieznanych
powodów owo gigantyczne, stalowe cygaro osiadło cicho na dnie oceanu, zaledwie
kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Szetlandów, w pobliŜu
niezamieszkałej i pagórkowatej granitowej wysepki zamieszkałej przez maskonury.
Łódź miała ponad trzydzieści metrów długości, a jej dziób wskazywał zachód, łatwo
więc moŜna było wywnioskować, Ŝe celem rejsu był odległy atlantycki brzeg
którejś z dwóch Ameryk. Czy hitlerowski U-Boot przecinał niepokorne wody
oceanu i zmierzał prosto do Brazylii lub Urugwaju? Jeśli wypadek miał miejsce
pod sam koniec wojny, w rachubę wchodziła ucieczka nazistów przed
odpowiedzialnością za czyny podczas drugiej wojny światowej. Południowo-
amerykański kontynent był ich jedynym azylem bezpieczeństwa. Jaki ładunek -
oprócz załogi—znajdował się wewnątrz łodzi? Co kryła jej ładownia? I ile trupów
zastaną w środku? Standardowo na łodzi typu XXIII przebywało kilkunastu członków
załogi. Ostatni model U-Boota został wprowadzony do słuŜby przez Kriegsmarine
tuŜ przed końcem wojny, wyprodukowano ich niewiele ponad sześćdziesiąt
egzemplarzy, a zatem było wielce prawdopodobne, Ŝe ten leŜący na dnie
Atlantyku milczący statek zdezerterował. Mógł przewozić mniej ludzi kosztem
cennego ładunku. A cóŜ moŜe być cenniejsze ponad ludzkie Ŝycie? Złoto, pieniądze,
dzieła sztuki...
Takie myśli z pewnością kłębiły się w głowach nurków.
Jeden z nich, niski i krępy męŜczyzna, pracował z palnikiem przy odsłoniętym
fragmencie kadłuba nad kabinami dla załogi, oparty plecami o kiosk, ze szczytu
którego wyrastał obok ułamanej anteny nieuszkodzony peryskop. Drugi oświecał
reflektorem pokrytą glonami powierzchnię kadłuba. Wreszcie udało się zmiękczyć
gruby pancerz. Stalowa łata broniąca dostępu do włazu puściła. Nurek złączył
spontanicznie kciuk i palec wskazujący w kółeczko, w geście pieczętującym
sukces, drugi zaś odpowiedział mu jedynie skinieniem głowy. Udało się! Zgasł
podwodny palnik. Nie wypłynęli na powierzchnię rozhuśtanego morza i nie po-
dzielili się radosną wieścią z załogą kutra „Viking". Pierwszy nurek- ten uŜywający
przed chwilą palnika - oddał sprzęt swojemu pomocnikowi i ręką wskazał ziejący
czernią otwór w kadłubie, przez który wtoczyła się słona woda. Drugi zawahał się.
Uniósł wolną rękę nad głową i palcem wskazywał mętną morską toń wiszącą nad
nimi, dając wyraźnie do zrozumienia, Ŝe powinni powiadomić o odkryciu kapitana.
Lecz jego krępy i niski towarzysz nie słuchał go. Pokazał na palcach, Ŝe
potrzebuje dziesięciu minut na krótką inspekcję łodzi. Zza okularów do nurkowania
zerkały na kompana oczy pełne determinacji. Jego kolega skapitulował—teŜ był
ciekawy. Sześćset sekund to stanowczo za krótki okres na pobieŜne zbadanie U-
Boota, ale brakowało im juŜ cierpliwości. NiŜszy sięgnął po osobisty reflektor i dał
nura w otwór prowadzący do wnętrza.
1
W tym czasie kilkadziesiąt metrów wyŜej, na pokładzie nowoczesnego kutra, jego
kapitan oczekiwał pierwszych informacji o dostaniu się jego ludzi do wnętrza łodzi
podwodnej. Wysoki i potęŜny Norweg o ogorzałej od morskiego słońca twarzy nie
krył swojej ekscytacji. Ten bogaty syn przemysłowca, wytrawny Ŝeglarz i awanturnik
w jednej osobie, uderzył dłonią w blat zagraconego stołu w przestronnej kabinie
nawigacyjnej. Niecierpliwił się. Za owalnym bulajem powierzchnia lekko
wzburzonego morza kołysała się dostojnie, a białe kołnierze piany przyozdabiały
szczyty wyŜszych fal. Zdrowy, szafirowy odcień wody przechodził w głęboki
szmaragd o szarym odcieniu. Niebo - nad ranem jeszcze tak bardzo niewinne i
błękitne — wypełniało się nabrzmiałymi chmurami. Napływały z południowego
zachodu całymi tabunami, niosąc zapowiedź wiosennego sztormu. Nie zostało im
zatem wiele czasu. Na Szetlandach wiatr lubił sobie pohulać i płatać wytrawnym
Ŝeglarzom figle. Tak było aŜ do samego lata, kiedy pogoda stabilizowała się na kilka
miesięcy. Niestety, właściciel kutra - znany ze swej słabości do ryzyka - wybrał na
termin wyprawy koniec wiosny.
- Co oni tam robią, Andreas? - podekscytowany i lekko zaniepokojony kapitan
zwrócił się do swojego asystenta, ponurego osobnika o piwnych oczach.
- Są juŜ ponad kwadrans. Niedługo skończy się im mieszanka.
- MoŜe juŜ weszli do środka, kapitanie Jorgensen? - odezwał się tamten.
ROZDZIAŁPIERWSZY
WRÓ
ś
KA KOLEJN
Ą
KANDYDATK
Ą
NA DETEKTYWA • MERKURY
OPOWIADA O SWOICH OSI
Ą
GNI
Ę
CIACH JASNOWIDZA • CO ZNAJ-
DUJE SI
Ę
W SZUFLADZIE SZEFA? • PORANNY TEST • O SŁYNNYCH
PRZEPOWIEDNIACH I WIZJONERACH • W CZERSKU • DEPESZA OD
JORGENA JORGENSENA
Kolejna przygoda zaczęła się jeszcze przed wakacjami. Nie był to łatwy okres dla
Departamentu Ochrony Zabytków - niegdyś skromnego, dwuosobowego referatu
zajmującego się losami dzieł sztuki w naszym kraju, dzisiaj - niewiele większej, bo
trzy osobowej, komórki pozostającej niezmiennie integralną częścią Ministerstwa
Kultury i Sztuki. Po pierwsze, na brak pracy nigdy nie narzekaliśmy, zapominając o
dobrodziejstwach urlopu, po drugie, wciąŜ nam ją utrudniano, podsyłając co
pewien czas nowych pracowników, z których Ŝaden nie zagrzał miejsca dłuŜej niŜ
pół roku.
Nie zdziwiło nas zatem to, Ŝe pewnego majowego dnia progi naszego depar-
tamentu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przekroczył nowy pracownik.
Ba, niewielkie wraŜenie zrobił na nas fakt, Ŝe była nim przedstawicielka płci
pięknej, wszak wielokrotnie korzystaliśmy z usług utalentowanych kobiet. Tym
razem nasze zdumienie sięgnęło zenitu z innego powodu. Kiedy dowiedzieliśmy się,
jakie kwalifikacje posiada nowa protegowana pani minister, dosłownie nas
sparaliŜowało.
W gabinecie szefa, oprócz nas dwóch, znajdowała się jeszcze owa młoda
dziewczyna występująca w roli kandydatki. Sprawiała wraŜenie osoby uducho-
wionej, a nawet lekko nawiedzonej, co wyraźnie podkreślała ciemna, bujna fryzura i
dość swobodny strój utrzymany w kolorze ciemnej purpury. „Na moje oko, ona
sama sobie szyje ubrania" - pomyślałem, patrząc na nią ze współczuciem. Nosiła
duŜe, przeciwsłoneczne okulary w bursztynowej oprawce, które na szczęście zdjęła
podczas rozmowy, odsłaniając tym samym duŜe, zielone oczy. Lubiła bursztyn -
miała go na palcach w postaci kamieni zdobiących pierścienie i na szyi w formie
amuletu i naszyjnika. Bursztyn dobrze komponował się z zieloną, nieco morską
tonacją jej oczu.
Monika postawiła na blacie biurka tacę ze świeŜo zaparzoną kawą i wyszła
cicho z gabinetu.
2
- Jestem wróŜką - dziewczyna cicho oświadczyła szefowi. - To znaczy kimś w
tym rodzaju.
Dodam, Ŝe nowa osoba unikała mojego wzroku. MoŜe dlatego, Ŝe swoim
zwyczajem usiadłem w kącie gabinetu obok pustego wieszaka na ubrania i obser-
wowałem w skupieniu profil dziewczyny. Nie była zanadto urodziwa, ale posiadała
pewien szczególny magnetyzm, który nie pozwalał ignorować jej osoby. Na
pierwszy rzut oka sprawiała wraŜenie miłej i pogodnej kobiety, nieszkodliwej dzi-
waczki, a jej ekscentryczne usposobienie ujawniało całą swój ą głębię dopiero w
trakcie rozmowy. Na swój sposób była nieśmiała, ale potrafiła bronić swojego
punktu widzenia.
Nikt z nas nie skomentował oświadczenia młodej osoby, Ŝe jest „wróŜką".
Patrzyliśmy na nią jak zahipnotyzowani. Jeden jedyny raz szef obrzucił mnie
wzrokiem wyraŜającym bezradność i dalej słuchał w milczeniu tego, co ma do
powiedzenia kandydatka.
- Na imię mam Paulina - kontynuowała prezentację. - Jestem Panną. W sensie
zodiakalnym i cywilnym. Ale proszę się do mnie zwracać Merkury. Po prostu
Merkury. Ten pseudonim w zupełności wystarczy.
- Merkury? To na cześć nieŜyjącego wokalisty zespołu „The Queen"? -
wtrąciłem ironicznie.
- Nie - machnęła lekcewaŜąco ręką. - Nie słucham rocka ani popu. Jeśli juŜ to
dobrego jazzu z elementami muzyki hinduskiej.
- U nas niczego się nie słucha - szef zmarszczył czoło. Zdjął z nosa okulary w
rogowej oprawce i fragmentem koszuli wytarł czyste szkła, po czym nałoŜył je z
powrotem.- -Nie mamy czasu na słuchanie muzyki w pracy. Jedyne czego pra-
cownicy słuchają, to moich poleceń. A i z tym miewają problemy. Merkury? Dla-
czego, proszę pani, mamy zwracać się do niej jak do planety obiegającej Słońce?
ZałoŜyła nogę na nogę. Szef z tego wszystkiego zaczął pić gorącą kawę.
Poparzony przełyk to nie była aŜ tak straszna dolegliwość w porównaniu z torturami
wysłuchania dziwaczki.
- Dobrze pan to zauwaŜył -oŜywiła się dziewczyna. - Właśnie! Merkury to moja
planeta. Pozostaję pod jej wpływem, naprawdę! Merkury zapewnia człowiekowi
błyskotliwość oraz inteligencję. Dlatego mogę mieć dobry wpływ na pracę
waszego departamentu! Ludzie pozostający pod wpływem tej planety potrafią
przekazywać swoje myśli, nierzadko dysponują literackim talentem. O, ja na przykład
piszę wiersze! Często są to intelektualiści o szerokim spektrum zainteresowań. Są
ponadto serdeczni i towarzyscy. Mają zmysł do handlu i dziennikarstwa. Wpływ
Merkurego przejawia się przede wszystkim w myśleniu. Z nim związana jest
inteligencja, ale teŜ przebiegłość i dar przewidywania.
Szef chrząknął, przerywając potok jej słów.
- Grecy nazwali tę planetę imieniem Hermesa uzupełnił jej wywód. Hermes był
patronem filozofów, posłańców i kupców, ale, o ile dobrze sobie przypominam,
takŜe złodziei. A w tym departamencie słowo złodziej nie jest mile widziane. U
Rzymian zaś słowem pokrewnym dla „Merkury" był przymiotnik „merkantylny".
- Ale w znaczeniu „handlowy" lub „zyskowny", proszę pana! - broniła się
dziewczyna. - Jest w tym wyraźne przesłanie, Ŝe energia tej planety wyraŜa się w
czynnościach, które polegają na wymianie. Słów, idei, informacji lub towarów.
Proszę mi wierzyć, znam się na tych sprawach. Nie jestem nawiedzoną dziwaczką.
Podchodzę do tego naukowo. Od lat działam w Krajowym Towarzystwie
Psychotronicznym. Mam tam dobrą opinię. Proszę sprawdzić. Kończyłam biologię
oraz psychologię na uniwersytecie, a w przyszłym roku zamierzam otworzyć
przewód doktorski. Jeśli panowie chcą, mogę zgadnąć, jakie planety są dla was
najlepsze.
- Moją ulubioną jest Ziemia - odpowiedział oschle pan Tomasz. - I niech juŜ tak
pozostanie.
Merkury wzruszyła ramionami. Nie obraziła się. Widocznie była przyzwyczajona
3
do ludzkiej niechęci wobec jej specyficznych zainteresowań.
- A ja? - zapytałem. - Jaka jest moja planeta?
Zerknęła na mnie przelotnie, a następnie zamknęła oczy w pozie wyraŜającej
najwyŜszą koncentrację. Nie zastanawiała się długo.
- Mars! - odpowiedziała zaraz. - To planeta siły i odwagi. Patron wszystkich
męskich sportów i ludzi walki. WraŜliwi na energię Marsa osobnicy mają spore
poczucie własnej wartości. Z reguły dotrzymują słowa i starają się kończyć
rozpoczęte zadania bez względu na stopień trudności.
- To fakt-zamruczał szef. - Przypomina to trochę Pawła.
- Bywają, niestety - kontynuowała dziewczyna - impulsywni, agresywni i mściwi.
ZmruŜyłem nienawistnie oczy, ale wyłącznie dla zabawy.
- Ich gniew wyparowuje jednak szybko - posłała mi uśmiech. - Widzi pan? JuŜ
się pan uspokoił.
Wstałem z głębokim westchnieniem.
- W kaŜdym horoskopie moŜna przeczytać te rewelacje o ludziach urodzonych w
znaku Barana - dodałem. - Wystarczyło tylko przed przyjściem do tego gabinetu
sprawdzić moją datę urodzenia i ustalić, Ŝe jestem zodiakalnym Baranem. Znak
ten bowiem pozostaje pod wpływem Marsa.
Merkury wcale się nie speszyła. Szef zaś gestem ręki nakazał mi, Ŝebym z
powrotem zajął siedzenie w kącie gabinetu. Upił nieco kawy i przerzucił kilka
kartek w teczce naszego gościa.
- UwaŜają panią za jasnowidza-zaczął niechętnie.
- Zgoda - kiwnęła energicznie głową. - Zajmuję się prekognicją i jasno-
widzeniem. Praktycznie. I mam w tej dziedzinie osiągnięcia. Z moich zdolności
korzystała juŜ policja. Niestety, w tej branŜy, tak jak w kaŜdej innej, występują
układy, ostra konkurencja i rywalizacja, więc od pewnego czasu policja korzysta z
usług innych jasnowidzów.
- O, mam tu coś interesującego-pan Tomasz czytał z akt, kiwając z
niedowierzania głową. - Odszukała pani w Lasku Bielańskim zaginionego pieska
naleŜącego do pewnego mecenasa.
- Pies wyrwał się właścicielowi podczas nocy sylwestrowej - dodała smutno. -
Spłoszyły go odgłosy fajerwerków. Uciekł w popłochu. Biedne zwierzę. Ludzie
mają nie po kolei w głowach. Ciągle się mówi i narzeka na sylwestrowe szaleństwo,
a oni spacerują sobie w trakcie pokazu sztucznych ogni. Idioci. Wracając do psa.
Pies uciekł i nie wracał. Zwrócono się do mnie o pomoc. Co miałam robić? Poszłam i
pomogłam. Nie było to trudne zadanie.
- Owszem - znowu się wtrąciłem. - Większość bielańskich psów ucieka do
pobliskiego lasku.
- Być moŜe, ale właściciel szukał go bezskutecznie przez dwa dni, a ja znalazłam
psiaka juŜ po kwadransie. LeŜał w dole. Wpadł w sidła. Krwawił. Kiedy go
znaleźliśmy, był juŜ umierający.
- Innym razem - szef postukał palcem w akta - odszukała pani zaginioną
córeczkę mieszkańców Konstancina pod Warszawą.
- Nie tylko. Mam na koncie równieŜ odnalezienie łupu skradzionego jubilerowi
na Pradze. Podano mi wszystkie szczegóły sprawy, odwiedziłam miejsce
kradzieŜy i juŜ po trzech dniach przekazałam policj i miejsce zamieszkania spraw-
ców. Dzięki mnie policja trafiła do miejscowości Zielonka i tam szukała domu z
niebieskim dachem. Wkrótce bandziorów ujęto. Ten mój sukces zdecydował, Ŝe
znajomy mecenas, ten od pieska, polecił mnie waszej pani minister, a ona zdecy-
dowała, Ŝe przydam się w Departamencie Ochrony Zabytków. Na etacie detektywa.
- Proszę pani - jęknął szef. - My tu pracujemy głową.
- Ja teŜ. Bez głowy nigdzie się nie ruszam.
- Miałem na myśli zdolność logicznego i dedukcyjnego myślenia. Wy-
szukiwanie i gromadzenie faktów, Ŝmudne studia nad losami dzieł sztuki, śle-
dzenie złodziei i handlarzy starociami, obecność na licytacjach i częste odwie-
4
dziny na pchlim targu. U nas trzeba umieć odróŜnić obraz Rubensa od kostki
Kubika.
- Rozumiem—uśmiechnęła się Merkury - ale skoro niebiosa obdarowały mnie
pewnymi niecodziennymi zdolnościami, które pozwalają ominąć te wszystkie
przykre, Ŝmudne i pracochłonne czynności, a szybko prowadzą do celu, czyli ujęcia
złodzieja lub wskazania miejsca ukrycia skarbu, to czemu ich nie wykorzystać na
większą skalę? Pani minister upatruje w naszej współpracy nowego sposobu
tropienia gangsterów handlujących dziełami sztuki.
- Przede wszystkim pani minister się nie odmawia - rzekłem.
Pan Tomasz wypił kawę i postawił szklankę na blacie biurka przed naszą
kandydatką.
- Czy potrafi pani z fusów stwierdzić, co trzymam w mojej szufladzie? - wbił w
nią uwaŜny wzrok.
Bez namysłu sięgnęła po naczynie i przyglądała się flisom na dnie naczynia.
Zmarszczyła czoło, a następnie zamknęła oczy.
- Widzę prostokątny przedmiot - mówiła cicho. - To notatnik.
Szef wyjął z szuflady swój skórzany notatnik i zdumiony połoŜył go przed sobą.
- Jest... widzę go... inny przedmiot... długi... to chyba długopis albo ołówek!
- Wieczne pióro - pan Tomasz połoŜył go na blacie. - Uznajemy, Pawle?
- Uznajemy - kiwnąłem głową.
- Przepraszam, ale jestem trochę zdenerwowana rozmową, więc moja percepcja
jest zaburzona - tłumaczyła się dziewczyna i znowu zamknęła oczy. - Ale widzę coś
innego. Jakieś akta.
- Pani wybaczy, Ŝe nie będę ich wyciągał na biurko. To ściśle tajne dokumenty.
MoŜe pani odczytać ich tytuł?
- Widzę go - mówiła z zamkniętymi oczami. - Jakieś litery: M, K, D, O i Z...
- Czyli Departament Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury - za-
mruczałem rozbawiony tym przedstawieniem.
- A obok tych akt? - zapytał szef i zajrzał głębiej do szuflady. - Co tam leŜy?
- Pistolet?
- Pudło!
I szef wyjął klucz. PołoŜył go na blacie obok szklanki.
- To dla pani. Klucz do naszego departamentu.
- Przyjmuje mnie pan? - zdziwiła się. - PrzecieŜ nie odgadłam z tym kluczem!
- Przyjmuję panią, nie dlatego, Ŝe ma pani zdolności jasnowidza, ale dla pani
sprytu. Najczęściej w szufladach biurek urzędnicy trzymają linijki, notatniki, dys-
kietki i róŜne takie zwyczajne przedmioty. O dokumentach i długopisach nie wspomnę.
Zanim tu pani przyszła, dowiedziała się przezornie, jakie są nasze znaki zodiaku.
Prawda?
- Nie - jęknęła i uderzyła się w pierś. - Przysięgam.
- Poza tym - kontynuował szef - jest pani spostrzegawcza i lubi improwizować.
Odnalazła pani psa tego mecenasa, znajomego pani minister, nie dzięki jakimś
specyficznym umiejętnością rodem z „Archiwum X", ale wrodzonej bystrości. Nie
wierzę w jasnowidzenia i łamanie wzrokiem łyŜek. Ja wierzę w rozum. Myślenie jest
naszym godłem, proszę pani. Stwierdzam, Ŝe rokuje pani duŜe nadzieje na zostanie
dobrym detektywem. Gratuluję.
- Jak to? - wstała energicznie.—Nie wierzy pan, Ŝe jestem jasnowidzem? śe
umiem znajdować nie tylko ludzi, ale i przedmioty?
- Zaraz - szef podrapał się po brodzie. - Przyjąłem panią, a pani się nie cieszy?
- Cieszę się, ale...
- Jutro zbadamy pewien trop - nie dałem jej dokończyć. - Razem. Wstałem z
krzesełka i podszedłem do niej.
- Jaki znowu trop?
- Być moŜe chodzi o skarb. Będzie zatem okazja do sprawdzenia twoich
szczególnych umiejętności, Merkury.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl