[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Laura Wright
Królewskie łoże
czytelniczka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jane Hefner, wchodząc do pałacu i stukając obcasa-
mi o biały marmur posadzki, przywołała na twarz miły
uśmiech. Przed miesiącem to teksańskie towarzystwo
Turnboltów speszyłoby ją nieco. Przed miesiącem, gdy
była skromną dziewczyną, mieszkała przy spokojnej ulicy
równie spokojnego nadmorskiego miasteczka w Kalifornii
i pracowała jako kucharka w małej restauracyjce za równie
małe wynagrodzenie.
To było przed miesiącem, gdy była po prostu Jane Hefner,
a nie Jane Hefner Al-Nayhal, zagubioną księżniczką małego,
ale bogatego kraju o nazwie Emandia.
Po zaledwie czterech tygodniach oswajania się z nową
rzeczywistością, uczenia się pewności siebie, Jane stała się
jedną z osób bywających w salonach państwa Turnboltów,
sięgających po tartinki i różne wykwintne napoje.
Majątek Rolley to wspaniałe miejsce, z obszernym domo
stwem w stylu myśliwskim, stojącym na wzniesieniu z wi
dokiem na piękną, tonącą w zieleni okolicę. Miasteczko, od
dalone o zaledwie pół godziny jazdy od Paradise w stanie
Teksas, leżało jakby na drugim końcu świata - emanowało
spokojem, zachwycało nieco dziką urodą. Jane dowiedzia-
czytelniczka
ła się od swego brata, że właściwie majątek Mary Beth i Hal
Turnbolt nabyli przed paroma laty i przemienili ów sielski
zakątek w tętniącą życiem nowoczesność z trzema hotelami,
jeziorem, parkiem i lądowiskiem dla helikopterów.
Jane upatrzyła sobie miły kącik przy kominku i usiad
ła, poddając ciepłu ognia nagie plecy, których nie okrywała
szmaragdowa jedwabna suknia. Boże, jak to cudownie być
samej. Choćby przez parę godzin. Lubiła swoich nowych
braci i bratową Ritę, lecz przez te cztery tygodnie tylko w no-
cy, w swoim łóżku nie musiała rozmawiać o obowiązkach
królewskich, ale nawet gdy spała, nie mogła się oderwać od
tych „królewskich" myśli.
- Krewetki?
Jane uśmiechnęła się do sympatycznego kelnera, pamię
tając, w jakim celu przybyła na to przyjęcie Turnboltów - by
dowiedzieć się, jak wygląda w Dallas teksańsko-meksykań¬
skie party dla wyższych sfer, i wydać własne. Musiała wy
nająć obsługę i obmyślić własne menu. Za trzy tygodnie
miała się odbyć gala wprowadzająca w świat malutką Dayę
Al-Nayhal, i Jane postanowiła wystąpić z taką ucztą, by Saki¬
rowi i Ricie szczęki opadły ze zdziwienia.
Sięgając po krewetkę Jane zauważyła stojącą obok małą
sosjerkę.
- Co to za sos? - zapytała kelnera.
Młody mężczyzna zerknął na Jane, potem na sosjerkę,
potem znów na Jane.
- To chyba bita śmietana.
Chyba?
Jane wykrzywiła się. Gdyby ten facet pracował u niej, da-
czytelniczka
łaby mu już w kuchni solidną nauczkę. Tyle że Jane własnej
kuchni już nie miała.
- Chciałaby pani spróbować?
Zabrzmiała w tym pytaniu nuta zakłopotania, jak gdyby
sam tego sosu nie próbował i nie był pewny, czy aby potra
wa jest świeża.
- Chętnie - odparła Jane nakładając sobie na talerz sporą
porcję krewetek.
Sos był wspaniały - ostry, zawiesisty, świetnie kompo
nował się z krewetkami. Obserwując niedoinformowane
go kelnera, który z tacą w ręku podszedł do stolika zajętego
przez dwoje starszych państwa, Jane zrobiło się żal kucharza,
którego świetnych wyrobów kelner wyraźnie nie doceniał,
a o dodatkach do potrawy nie miał najwyraźniej zielonego
pojęcia.
Jane przyszło na myśl, że chyba są ogromne trudności ze
znalezieniem pracowników. Trzy przyjęcia w ciągu tygodnia
- i tylko jeden kelner zwrócił jej uwagę. Chętnie sama ofia
rowałaby swe usługi swojej nowej rodzinie, ale to nie wcho
dziło w grę.
Rozmyślania jej przerwał jakiś gwar. Uniosła wzrok
i ujrzała kobietę około siedemdziesiątki, o czarnych oczach
i długim spiczastym nosie; stała na podium, trzymając w obu
dłoniach dwa bezcenne olejne obrazy. Była to gospodyni te
go domu, pani Mary Beth Turnbolt. Patrzyła na gości wzro
kiem nakazującym milczenie.
- Szanowni państwo - zaczęła przyjacielskim tonem. -
Chciałabym wam podziękować serdecznie za przybycie.
Cudownie, że tak wielu przyjaciół popiera tę sprawę. Jak
czytelniczka
większość państwa wie, syn naszej gospodyni, Jesse, cier
pi na zespół Downa, i my oboje z Halem pomagamy jego
rodzicom w zapewnieniu mu opieki lekarskiej i przy zaku
pie leków.
Mary Beth uśmiechnęła się do pyzatej blondynki siedzą
cej na kanapie. Mąż Beatrice, jak domyśliła się Jane, siedział
obok niej, trzymając ją mocno za rękę.
Wzruszenie ścisnęło Jane za gardło, gdy uświadomiła so
bie wagę tej dzisiejszej wieczornej imprezy.
- Mamy dziś specjalnego gościa - ciągnęła Mary Beth,
ściągając wzrok Jane w stronę podium. - Bardzo rzadko zja
wia się na takich spotkaniach, chociaż wszyscy zawsze pró
bujemy go namawiać.
Słowom tym towarzyszył krótki śmiech, na co Jane gniew
nie zmarszczyła brwi.
A Mary Beth, cała w uśmiechach, mówiła dalej:
- Proszę was, pomóżcie mi powitać mego drogiego przy
jaciela, Bobby'ego Callahana, który trenował całą dziewiątkę
naszych koni.
Wzrok Jane, jak i wszystkich gości, skierował się ku
drzwiom. I od razu zrozumiała, o czym tak chętnie szepta
no dokoła. Jane zapomniała niemal o trzech smakowitych
krewetkach, jakie pozostawiła na talerzu, bo całą jej uwagę
pochłonął zmierzający ku podium mężczyzna. Miał jakieś
trzydzieści parę lat, był wysoki, dobrze zbudowany - odno
siło się wrażenie, że nie mieścił się w swojej czarnej skórza
nej kurtce.
Serce Jane zaczęło mocniej bić, a delikatny powiew ciepła
na plecach odczuła jak pożar lasu.
czytelniczka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl jajeczko.pev.pl
Laura Wright
Królewskie łoże
czytelniczka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jane Hefner, wchodząc do pałacu i stukając obcasa-
mi o biały marmur posadzki, przywołała na twarz miły
uśmiech. Przed miesiącem to teksańskie towarzystwo
Turnboltów speszyłoby ją nieco. Przed miesiącem, gdy
była skromną dziewczyną, mieszkała przy spokojnej ulicy
równie spokojnego nadmorskiego miasteczka w Kalifornii
i pracowała jako kucharka w małej restauracyjce za równie
małe wynagrodzenie.
To było przed miesiącem, gdy była po prostu Jane Hefner,
a nie Jane Hefner Al-Nayhal, zagubioną księżniczką małego,
ale bogatego kraju o nazwie Emandia.
Po zaledwie czterech tygodniach oswajania się z nową
rzeczywistością, uczenia się pewności siebie, Jane stała się
jedną z osób bywających w salonach państwa Turnboltów,
sięgających po tartinki i różne wykwintne napoje.
Majątek Rolley to wspaniałe miejsce, z obszernym domo
stwem w stylu myśliwskim, stojącym na wzniesieniu z wi
dokiem na piękną, tonącą w zieleni okolicę. Miasteczko, od
dalone o zaledwie pół godziny jazdy od Paradise w stanie
Teksas, leżało jakby na drugim końcu świata - emanowało
spokojem, zachwycało nieco dziką urodą. Jane dowiedzia-
czytelniczka
ła się od swego brata, że właściwie majątek Mary Beth i Hal
Turnbolt nabyli przed paroma laty i przemienili ów sielski
zakątek w tętniącą życiem nowoczesność z trzema hotelami,
jeziorem, parkiem i lądowiskiem dla helikopterów.
Jane upatrzyła sobie miły kącik przy kominku i usiad
ła, poddając ciepłu ognia nagie plecy, których nie okrywała
szmaragdowa jedwabna suknia. Boże, jak to cudownie być
samej. Choćby przez parę godzin. Lubiła swoich nowych
braci i bratową Ritę, lecz przez te cztery tygodnie tylko w no-
cy, w swoim łóżku nie musiała rozmawiać o obowiązkach
królewskich, ale nawet gdy spała, nie mogła się oderwać od
tych „królewskich" myśli.
- Krewetki?
Jane uśmiechnęła się do sympatycznego kelnera, pamię
tając, w jakim celu przybyła na to przyjęcie Turnboltów - by
dowiedzieć się, jak wygląda w Dallas teksańsko-meksykań¬
skie party dla wyższych sfer, i wydać własne. Musiała wy
nająć obsługę i obmyślić własne menu. Za trzy tygodnie
miała się odbyć gala wprowadzająca w świat malutką Dayę
Al-Nayhal, i Jane postanowiła wystąpić z taką ucztą, by Saki¬
rowi i Ricie szczęki opadły ze zdziwienia.
Sięgając po krewetkę Jane zauważyła stojącą obok małą
sosjerkę.
- Co to za sos? - zapytała kelnera.
Młody mężczyzna zerknął na Jane, potem na sosjerkę,
potem znów na Jane.
- To chyba bita śmietana.
Chyba?
Jane wykrzywiła się. Gdyby ten facet pracował u niej, da-
czytelniczka
łaby mu już w kuchni solidną nauczkę. Tyle że Jane własnej
kuchni już nie miała.
- Chciałaby pani spróbować?
Zabrzmiała w tym pytaniu nuta zakłopotania, jak gdyby
sam tego sosu nie próbował i nie był pewny, czy aby potra
wa jest świeża.
- Chętnie - odparła Jane nakładając sobie na talerz sporą
porcję krewetek.
Sos był wspaniały - ostry, zawiesisty, świetnie kompo
nował się z krewetkami. Obserwując niedoinformowane
go kelnera, który z tacą w ręku podszedł do stolika zajętego
przez dwoje starszych państwa, Jane zrobiło się żal kucharza,
którego świetnych wyrobów kelner wyraźnie nie doceniał,
a o dodatkach do potrawy nie miał najwyraźniej zielonego
pojęcia.
Jane przyszło na myśl, że chyba są ogromne trudności ze
znalezieniem pracowników. Trzy przyjęcia w ciągu tygodnia
- i tylko jeden kelner zwrócił jej uwagę. Chętnie sama ofia
rowałaby swe usługi swojej nowej rodzinie, ale to nie wcho
dziło w grę.
Rozmyślania jej przerwał jakiś gwar. Uniosła wzrok
i ujrzała kobietę około siedemdziesiątki, o czarnych oczach
i długim spiczastym nosie; stała na podium, trzymając w obu
dłoniach dwa bezcenne olejne obrazy. Była to gospodyni te
go domu, pani Mary Beth Turnbolt. Patrzyła na gości wzro
kiem nakazującym milczenie.
- Szanowni państwo - zaczęła przyjacielskim tonem. -
Chciałabym wam podziękować serdecznie za przybycie.
Cudownie, że tak wielu przyjaciół popiera tę sprawę. Jak
czytelniczka
większość państwa wie, syn naszej gospodyni, Jesse, cier
pi na zespół Downa, i my oboje z Halem pomagamy jego
rodzicom w zapewnieniu mu opieki lekarskiej i przy zaku
pie leków.
Mary Beth uśmiechnęła się do pyzatej blondynki siedzą
cej na kanapie. Mąż Beatrice, jak domyśliła się Jane, siedział
obok niej, trzymając ją mocno za rękę.
Wzruszenie ścisnęło Jane za gardło, gdy uświadomiła so
bie wagę tej dzisiejszej wieczornej imprezy.
- Mamy dziś specjalnego gościa - ciągnęła Mary Beth,
ściągając wzrok Jane w stronę podium. - Bardzo rzadko zja
wia się na takich spotkaniach, chociaż wszyscy zawsze pró
bujemy go namawiać.
Słowom tym towarzyszył krótki śmiech, na co Jane gniew
nie zmarszczyła brwi.
A Mary Beth, cała w uśmiechach, mówiła dalej:
- Proszę was, pomóżcie mi powitać mego drogiego przy
jaciela, Bobby'ego Callahana, który trenował całą dziewiątkę
naszych koni.
Wzrok Jane, jak i wszystkich gości, skierował się ku
drzwiom. I od razu zrozumiała, o czym tak chętnie szepta
no dokoła. Jane zapomniała niemal o trzech smakowitych
krewetkach, jakie pozostawiła na talerzu, bo całą jej uwagę
pochłonął zmierzający ku podium mężczyzna. Miał jakieś
trzydzieści parę lat, był wysoki, dobrze zbudowany - odno
siło się wrażenie, że nie mieścił się w swojej czarnej skórza
nej kurtce.
Serce Jane zaczęło mocniej bić, a delikatny powiew ciepła
na plecach odczuła jak pożar lasu.
czytelniczka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]