[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nancy Butler
Cudowna kuracja
Z angielskiego przełożyła
Aleksandra Jagiełowicz
Paniom przy śniadaniu - Shirley, Lois, Donnie, Anne,
Karen i Tracey
Bo nie jestem godna,
aby ci ofiarować to, co tak gorąco
pragnę ci dać...
I mniej jeszcze godna, aby otrzymać to,
bez czego żyć nie potrafię
W. Szekspir, „Burza". Przełożył Jerzy S. Sito
1
Będzie musiał zabić Ronalda Palfry'ego.
Morgan Pearce po zastanowieniu stwierdził, że nie
ma wyboru - jeśli nie popełni zbrodni, spędzi resztę ży-
cia na czekaniu, aż Ronald przejdzie do sedna sprawy.
Zaczął - nie bez przyjemności - rozważać w myślach
różne sposoby zadawania śmierci. Jego skazany na
pewną śmierć współbiesiadnik tymczasem spokojnie
brzęczał dalej - jak zwykle, na jednym oddechu.
Na usilną prośbę Ronalda jedli kolację u Watiersa. Za-
zwyczaj Morgan bardzo sobie cenił tę doskonałą kuchnię,
tym razem jednak posiłek wiązł mu w gardle jak smętny
kłąb kłaków: irytacja doprawdy nie była najlepszym sosem.
- Co mówiłeś? - Morgan gwałtownie wrócił do rze-
czywistości, odniósł wrażenie, że właśnie przegapił coś
bardzo ważnego.
- Powiedziałem - posłusznie wyrecytował Ronald -
że generał postanowił napisać pamiętniki. Życzyłby so-
bie, abyś zajął się rękopisem. Od czasu do czasu masz
przecie coś wspólnego z książkami.
- Nie, nie to - Morgan uciszył go machnięciem dło-
ni. - To, co mówiłeś wcześniej i przeżułeś wraz z kę­
sem dziczyzny.
- Cóż... powiedziałem ojcu, że pojedziesz do Winder-
mere i osobiście zapoznasz się z książką.
7
Morgan odłożył widelec i zmarszczył brwi.
- Tak też mi się zdawało, że to powiedziałeś.
Niezmiennie radosna twarz Ronalda zasępiła się
z lekka. Przeczesał dłonią kędzierzawą strzechę wło­
sów, mierzwiąc ją jeszcze bardziej.
- Wiem, że to może zbytnia śmiałość z mojej stro­
ny, że żądam od ciebie, abyś opuścił Londyn tuż przed
rozpoczęciem sezonu.
- Zostaw sezon w spokoju. Martwię się raczej
o Grambling House. Wiesz, że wyprzedałem się jedynie
dlatego, iż mój wuj niedomagał i potrzebował pomocy.
- No cóż, dawno już przestał niedomagać - zauwa­
żył Ronald. - Wydaje mi się zdrów jak ryba. W wydaw­
nictwie też chyba wszystko toczy się właściwym torem.
- I tak powinno zostać. Wyjazd nie wchodzi w grę. -
Morgan wrócił do swojego kotleta cielęcego, po czym
dodał już spokojniej: - Jeśli twój ojciec naprawdę chce
się ze mną spotkać, możemy tam pojechać w lipcu.
Twarz Ronalda przybrała żałosny wyraz i Morgan
mógłby przysiąc, że zadrżała mu dolna warga.
- Boję się, że do tej pory zdąży się już zniechęcić. Ostat­
nio tylko ta książka trzyma go przy życiu. Orientujesz się,
jak to jest... żołnierz w stanie spoczynku... nie wie, co ma
ze sobą zrobić. Pisanie memuarów było niczym balsam na
jego duszę. Nie może się tylko zdecydować, co powinien
zostawić, a co usunąć. Książka rozrosła się do monstrual­
nych rozmiarów. I wiesz, czego mu teraz potrzeba? - brnął
dalej Ronald, niezrażony coraz głębszym marsem na czo­
le Morgana. - Kogoś takiego jak ty, kto zna się na tych
sprawach i pomoże mu wszystko poukładać.
Spojrzał w talerz i zaraz szybko podniósł wzrok
z wyrazem twarzy, który zmiękczyłby nawet głaz.
8
Morgan wiedział, co za chwilę nastąpi: ostatni, za­
bójczy cios.
- Obiecałem ojcu, że to zrobisz, stary druhu. Że zro­
bisz to... dla mnie.
Właściwie Morgan powinien był już się do tego przy­
zwyczaić. Historia powtarzała się Za każdym razem,
kiedy przyjaciel próbował coś na nim wymusić - od po­
lecenia najlepszego obuwnika po przedstawienie mło­
dzieńca smakowitej aktoreczce.
To dla Ronalda Palfry'ego, zwykł powtarzać sobie
Morgan przy każdym nowym żądaniu. Przyjaciela, to­
warzysza broni... człowieka, który uratował mi życie.
W sumie nieważne, czy to ostatnie stwierdzenie by­
ło zgodne z prawdą, czy nie. Ronald uważał, że w Hisz­
panii rzeczywiście uratował życie swemu majorowi, co
właściwie wychodziło na to samo. W jego oczach Mor­
gan miał wobec niego dług honoru.
Morgan często - i gorąco - pragnął, aby porucznik
Palfry wybrał sobie wtedy inne drzewo, by odpowie­
dzieć na zew natury. Takie, w którego gałęziach nie cza­
ił się francuski żołnierz. Albo przynajmniej - aby on,
Morgan, nie pozwolił Ronaldowi sądzić, że tam, w do­
linie za Travertiną, Ronald zmierzył się z prawdziwym
strzelcem. A jednak pozwalał na to - cóż, dla wielu bar­
dzo skomplikowanych powodów. A kiedy już wpląta­
łeś się w oszustwo, nawet w dobrej sprawie, nigdy się
z niego do końca nie wypłaczesz, westchnął w duchu.
Ronald był prawdziwym dżentelmenem i nie wspo­
minał o długu wprost, ale w istocie miał go przez cały
czas w pamięci, zwłaszcza prosząc o kolejną uprzej­
mość. Tym razem jednak przeholował.
- Nie chodzi o Grambling House. Moja siostra wresz-
9
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl