[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Laura Wright
Żar pustyni
PROLOG
Na północnym skraju pustyni Joona jest kraj, w któ­
rym można godzinami gnać konno prosto przed siebie,
gdzie bursztynowe żyły przecinają piaszczyste połacie
jak kłębiące się pod stopami węże, a białe skały wzno­
szę się w błękit bezchmurnego nieba. Bogowie roztacza­
jący opiekę nad tą krainą witają w swych świętych przy­
bytkach śmiałków, którzy tak bardzo ryzykują, by się im
pokłonić.
To właśnie jest Emand, starożytna kraina bogata w ro­
pę, obdarzona przepięknymi dolinami i bezkresnymi rów­
ninami, przepełniona smutkiem i goryczą.
Najstarszy syn rządzącej tą krainą dynastii, choć za­
łamany, wykonał swą powinność i pozostał w ojczyźnie,
by czuwać nad swoim ludem. Najmłodszy syn, którego
przeznaczeniem było iść w ślady wielkiego ojca, oddał się
w służbę bogom, mając zaledwie piętnaście lat. Średni,
Sakir Von Yousef Al-Nayhal, opuścił rodzinne strony, szu­
kając na obczyźnie spokoju ducha. Na trawiastych pusty­
niach Teksasu poznał samotność człowieka, który nie ma
własnego miejsca w świecie i do nikogo nie należy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wielka szkoda - mruknęła Rita Thompson, spogląda­
jąc na swe odbicie w ogromnym lustrze.
Wyglądała wspaniale, dokładnie tak jak powinna wy­
glądać panna młoda. Długa biała suknia, całkiem nagie
ramiona, białe sandałki na obcasie, tiulowy welon... Re­
welacja.
Sama za to wszystko zapłaciła. Za ten piękny strój, za
ceremonię ślubną i za przyjęcie, które miało choć trochę
osłodzić zawód, jaki sprawi rodzinie i przyjaciołom. Na­
prawdę sporo ją to kosztowało.
- Może innym razem, dziewczyno. - Uśmiechnęła się do
swego odbicia w lustrze. - O ile będziesz miała szczęście.
- O jakim szczęściu mowa?
Rita się odwróciła. W progu stał jej ojciec. Wyglądał
szykownie w szarym garniturze.
- O moim. Mam wspaniałą rodzinę i nie wstydzę się
o tym mówić.
- Rito, kochanie - powiedział ojciec, podchodząc do
niej - ty nigdy niczego się nie wstydzisz.
Kiedy tak patrzyła na dobrego i kochającego ojca, po­
czucie winy ukłuło ją jak ostry kolec. Nigdy dotąd go nie
12
Laura Wright
okłamała. Oczywiście, jako zbuntowana nastolatka nie
o wszystkim mu mówiła, ale tym razem było całkiem ina­
czej. Oszukała go z premedytacją. Miała nadzieję, że zro­
zumie, dlaczego zadała sobie tyle trudu, żeby upozorować
zaręczyny, a potem własny ślub. Zrozumie i wybaczy.
- Jesteś bardzo przystojny, tatku.
- Dziękuję. Dziękuję bardzo. - Ben Thompson uśmiech­
nął się, podał córce ramię. - Mogę cię już prowadzić do
ołtarza, młoda damo?
- Oczywiście. - Wzięła go pod rękę, uśmiechnęła się.
Uśmiech był odrobinę sztuczny, ale ojciec, na szczęście,
niczego nie zauważył.
- Jesteś całkiem pewna, że dobrze robisz? - spytał, po­
ważniejąc nagle.
- Oczywiście - odparła, skrywając zakłopotanie.
Uśmiechnął się i powiódł ją przed dom, w słoneczny
blask pięknego wiosennego dnia.
- Chciałem zamienić parę słów z twoim przyszłym
mężem, ale dotąd się nie pojawił. Chyba trochę się
spóźnia, co?
- Jest bardzo zapracowany.
- Rozumiem, ale niezbyt mi się to podoba. - Zeszli nad
jezioro. Ponad pięćdziesięciu gości siedziało na białych
krzesełkach, ustawionych na łące przed koronkowym bia­
łym baldachimem. - Nie tak powinien wyglądać pierwszy
krok na nowej drodze życia.
- Nie martw się. Na pewno zaraz przyjedzie.
Sama się zdziwiła, że to zapewnienie zabrzmiało aż tak
Żar pustyni
13
przekonująco. Dokładnie tak, jak by powiedziała kobieta,
która zamierza wyjść za mąż za wymarzonego mężczyznę.
Słowo „wymarzony" akurat bardzo tu pasowało. Mniej
więcej od trzech lat była poważnie zadurzona w swoim
szefie, szejku Sakirze Al-Nayhalu. Był inteligentny, po­
ważny i bardzo pociągający. Dokładnie w jej typie. Prob­
lem w tym, że nie zwracał na nią uwagi.
Rita była znakomitą asystentką i Sakir traktował ją tak,
jak na to zasługiwała: z szacunkiem. Widział w niej wy­
łącznie kompetentnego współpracownika, nigdy nie oka­
zał najmniejszego zainteresowania jej kobiecym wdzię­
kom. Jeśli prosił, żeby została dłużej w pracy, to wyłącznie
dlatego, że naprawdę było dużo do zrobienia. Żadnych po­
włóczystych spojrzeń, żadnych znaczących uśmiechów...
Ten brak zainteresowania, który bardzo irytował ją ja­
ko kobietę, sprawił, że właśnie tego mężczyznę wyznaczy­
ła do roli wyimaginowanego oblubieńca. Mogła mieć cał­
kowitą pewność, że nie zjawi się w jej rodzinnym domu
nad jeziorem, zwłaszcza że w tej chwili prowadził rozmo­
wy w Bostonie. Rita osobiście zorganizowała mu to spot­
kanie.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego jeszcze go nie pozna­
liśmy - odezwał się Ben Thompson, gdy wraz z córką za­
trzymał się nieopodal ołtarza. - To nie w porządku.
- Daruj sobie, tato - powiedziała starsza siostra Rity, która
właśnie do nich podeszła. Wyglądała przepięknie w blado­
różowej sukni starszej druhny. - Rita wie, co robi.
- Słuchaj mojej druhny, tatku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl