[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I…

 

SZTOLNIA „HEXE”

 

 

WSTĘP

 

Było ich dwóch. Znali się jeszcze z dzieciństwa, kiedy razem biegali pomiędzy starymi kamienicami w Osnabrück. Znali tam każdy kamień, wszystkie legendy i opowieści. Najbardziej lubili okolice bramy, na której złotymi literami napisano o bohaterskim batalionie z tego miasta, który brał udział w bitwie pod Waterloo.

Obaj chcieli iść do wojska, ale Niemcy przegrali Wielką Wojnę i dawnej, silnej i dużej armii nie mogło być. Oficer Reichswehry, znajomy ich ojców, powiedział, żeby studiowali, bo nowa armia będzie potrzebowała wykształconych oficerów.

Pierwszy, Walther, wybrał historię sztuki. Drugi, Andreas, studiował fizykę, zwłaszcza interesowała go teoria Einsteina. Spotykali się w rodzinnym mieście tylko na krótko, w czasie wakacji. Kiedy w latach trzydziestych naziści doszli do władzy, obaj znaleźli swoje miejsce w wojsku, obaj w pionie naukowym. W chwili wybuchu wojny walczyli na froncie w dywizji piechoty. Walther był ranny w walkach o polskie bunkry pod Mławą. Andreas dotrwał do końca, do spotkania z Rosjanami w Brześciu nad Bugiem.

Potem Walther nie walczył na pierwszej linii frontu. Był odpowiedzialny za „zabezpieczanie” dzieł sztuki na terenach okupowanych. Wierzył, że ratuje je przed utratą, aby nie trafiły do rąk fanatyków z SS, którzy niszczyli wszystko co było „niegermańskie”. Miał nadzieję, że kiedyś będzie świat bez wojen, a mieszkańcy Wielkich Niemiec będą zwiedzać gigantyczne galerie, gdzie obejrzą przekrój sztuki wszystkich kultur.

Andreas od swojego zwierzchnika, profesora, którego syn jakimś cudem uniknął wysłania na front wschodni, dowiedział się, że front walki naukowej jest równie ważny jak przelewanie krwi w okopach. Tak Andreas tułał się po instytutach naukowych, dopingował pracujących tam ludzi, wierząc, że może kiedyś jednym ruchem uda się zakończyć wszystkie wojny, bo wszyscy będą się bali „Wiedźmy”. To ona miała dać energię nowym wynalazkom. Działo strzelające promieniami, bomba o straszliwej sile, zwana „Pięścią” lub „Młotem”, projekt „Niewidoczna Fala” mogły powstać tylko dzięki „Wiedźmie”. Jej dom budowano od połowy wojny w górach w pobliżu miejsca, gdzie miał zamieszkać Hitler. Andreas często wizytował budowę. Patrzył na brudne, wymęczone cienie ludzkie z trudem wkuwające się w skały, po to tylko, by „Wiedźma” miała przytulne gniazdko.

Nieuchronnie zbliżał się koniec. Śmierć tysięcy robotników, energiczna praca najlepszych inżynierów i profesorów, poświęcenie żołnierzy na froncie nie pomogły i klęska była nieuchronna. Wtedy Walther i Andreas spotkali się na zrujnowanej ulicy Berlina. Był marzec 1945 roku. Mieli razem wykonać zadanie dla SS. Obaj wiedzieli, kim byli ci ludzie mieniący się „gwardzistami Adolfa Hitlera”, ale władza tych potworów wciąż była duża. Mogli jedynie przygotować zagadkę, którą tylko oni - chłopcy z uliczek Osnabrück - byli w stanie rozwiązać.

Zrządzenie losu sprawiło, że Walther nie dożył końca wojny - zginął podczas nalotu. Andreasa poszukiwali alianci, oficjalnie za zbrodnie na jeńcach obozu koncentracyjnego, a tak naprawdę interesowało ich, co Andreas wiedział o pracy niemieckich naukowców i gdzie jest „Wiedźma”. Andreas musiał się ukrywać i wtedy pomoc okazali mu ludzie z SS, jedyni, którzy nie chcieli go wydać - oczywiście pod pewnym warunkiem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

SPOTKANIE Z PIRANIĄ * PRZESŁUCHANIE „FRANCUZA” * KOGO POTRZEBUJE KUSY? * KOLACJA W „SZAROTCE” * PRZYGOTOWANIA DO AKCJI * MARLON I JEGO TOWARZYSZKI

 

Skończyło się trochę ponure lato. Powoli zapominałem o deszczowych dniach, o tygodniowym urlopie spędzonym pod parasolem w małym domku nad brzegiem Bałtyku. Był piękny wrzesień, gdy promienie słoneczne wydobywały z otaczającego nas świata setki odcieni złota, czerwieni i zieleni. Nawet szare lub ponurostalowe budynki Warszawy w jesiennej szacie wydawały się piękniejsze. Wszedłem do sekretariatu Tomasza N.N., mojego szefa, zwanego też Panem Samochodzikiem. To on przez długie lata prowadził poszukiwania zaginionych w czasie ostatniej wojny dzieł sztuki i walczył z handlarzami i przemytnikami dóbr kultury. Miał wehikuł - powód, dla którego zyskał taki właśnie przydomek - pokracznego stwora na czterech kołach. Jego karoseria przypominała wyrzuconą do kosza puszkę po konserwie, ale pod tą nieciekawą maską znajdował się wspaniały silnik ferrari. Tamten wehikuł uległ zniszczeniu i teraz pan Tomasz miał drugi, podobny charakterem do poprzedniego. Oba te pojazdy bardzo pasowały do osoby mojego szefa.

- Paweł Daniec - Monika zameldowała mnie przez telefon.

Sekretarka szefa była uroczą blondynką, kompetentną, uśmiechniętą, pracowitą. Nie pasował do niej żaden dowcip o blondynkach i sekretarkach. Do tego była kobietą, co w naszym męskim zespole - obaj z szefem byliśmy kawalerami - było bardzo ważne. Tylko dzięki niej wszystkie dokumenty Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki były w absolutnym porządku. Gdyby pozostawiono nas samym sobie, rzucilibyśmy się w teren do pracy, a na koniec roku nasze sprawozdania zostałyby zakwestionowane przez jakiegoś gryzipiórka. Od kilku lat pracowałem z szefem i wiele się od niego nauczyłem, ale wciąż pozostawał dla mnie niedoścignionym mistrzem.

- Możesz wejść - panna Monika wskazała mi na drzwi gabinetu szefa.

Pomieszczenie, w którym pracował, przypominało wyglądem skrzyżowanie składnicy starych mebli z archiwum przeróżnych akt. Gdzieś między tym wszystkim mieścił się monitor komputera, półeczka na dokumenty i korespondencję oraz popielniczka, bo szef wciąż, co prawda bardzo rzadko, popalał papierosy.

- Witam, szefie! - powiedziałem wchodząc.

- Witaj, Pawle! - pan Tomasz promiennie uśmiechnął się.

Poprawił siwiejące włosy, podsunął palcem wskazującym okulary na nosie i gestem wskazał mi krzesło przy okrągłym stoliczku w rogu, przy którym zwykle wypijał kawę z zaproszonymi gośćmi. Gdy miałem tam usiąść, oznaczało to zwykle jedno - nowe zadanie.

- Nad czym teraz pracujesz? - zapytał mnie pan Tomasz.

- Sprawdzam pogłoski na temat pewnych znalezisk domorosłych poszukiwaczy skarbów na Śląsku - zameldowałem.

- Mmm ... - szef zamyślił się i powoli zatarł ręce. - Może to i dobrze? - powiedział jakby sam do siebie. - Mam dla ciebie nowe i pilne zadanie, które wydaje się być powiązane z tym, nad czym teraz pracujesz. Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, bo zrobi to ktoś inny. Zgłosisz się do Komendy Głównej Policji i tam odszukasz Piranię.

- Tego samego, którego kiedyś poznałem na Wybrzeżu, przy okazji tej sprawy z „Wilhelmem Gustloffem”? - upewniałem się.

- Tego samego - szef kiwnął głową. - Awansował i to, z tego co słyszałem, zasłużenie. Masz z nim współpracować, a w razie kłopotów dzwoń, chociaż będę mógł ci pomóc tylko na odległość. Jutro wyjeżdżam do uzdrowiska.

- Tak? Dokąd?

- Szczawno Zdrój - pan Tomasz wydawał się być zażenowany faktem, że ma zamiar się leczyć. - Lekarz mi kazał ... No, to powodzenia, chłopcze! - wstał i podał mi rękę.

- Niech się pan nie martwi, wypoczywa i zbiera siły - odpowiedziałem.

Z gabinetu szefa powędrowałem do swojego pokoiku w odległym końcu korytarza. Było to skrzydło i miejsce, gdzie kończyły się niegdyś krwiście czerwone wykładziny dywanowe na korytarzu, a dominowały łaty linoleum, gdzie szyby w oknach myto dwa razy w roku i pewnie tylko ja podlewałem dwa rachityczne kwiatki na parapecie okna na wprost moich drzwi. Dalej były już tylko palarnia i toalety. Zadzwoniłem do Komendy Głównej Policji, by umówić się z Piranią.

- Cześć, Daniec. Dziś o dwunastej u mnie - rzucił i odłożył słuchawkę, nim zdążyłem się odezwać.

 

***

Uraziło mnie takie obcesowe traktowanie przyszłego współpracownika, ale cóż, może Pirania miał taki styl pracy? O umówionej porze zjawiłem się w Komendzie Głównej, gdzie w biurze przepustek skierowano mnie do odpowiedniego pokoju. Wdrapałem się na trzecie piętro, szedłem korytarzem i już chciałem otworzyć drzwi pokoju Piranii, kiedy ten wyszedł do mnie. Właściwie to wyskoczył zakładając w biegu długą skórzaną kurtkę.

Był wysokim, szczupłym, krótko ostrzyżonym brunetem. Jego twarz o ostrych rysach sprawiała wrażenie jakby Pirania był typem cholerycznym. Był ubrany w stare dżinsy, koszulę wypuszczoną na wierzch i T-shirt. Preferował chyba stonowane kolory i nie ulegał modom na wytarte tak czy inaczej spodnie, kroje koszul.

- Czarek - podał mi dłoń. - Sorry, że nie poczęstuję cię kawą, ale mamy mało czasu ...

- Paweł - odwzajemniłem uścisk.

- To Pola z Opola - Pirania pokazał na kruche dziewczę, które wybiegło za nim z pokoju. - Tak naprawdę pochodzi gdzieś z okolic Wałbrzycha.

Policjantka w mundurze, sądząc ze stopnia i młodego wieku, chyba dopiero zaczynała staż w policji. Miała bardzo krótką spódniczkę odsłaniającą zgrabne nogi. Jej figura mogła się wydawać ideałem piękna, miała duże niebieskie oczy, jasne, długie włosy upięte w kok sprawiający wrażenie dopiero co uformowanego, ale w rzeczywistości będący bardzo misterną konstrukcją.

- Paulina - policjantka wysunęła w moją stronę wypielęgnowaną dłoń z długimi, przyklejonymi paznokciami. Drugą ręką przyciskała do piersi teczki z dokumentami.

Ucałowałem jej dłoń i ukłoniłem się.

- No, nie róbcie tu Wersalu! - Pirania stanął pośrodku korytarza i podparty pod boki przyglądał się nam. - Motyla noga, nie ma czasu! - popędzał nas.

Zbiegliśmy do przyziemia i zeszliśmy do korytarza, z którego weszliśmy do sali przesłuchań. Wszystko tu przypominało obrazki znane z filmów. Jedną ze ścian zajmowało weneckie lustro, przez które widzieliśmy pomieszczenie z prostym stołem i dwoma stołkami. Na jednym z nich siedział ponury mężczyzna, dobrze zbudowany, z tatuażami na ramionach, ogolony na łyso. Miał ręce spięte kajdankami.

- Pola! - Pirania warknął w stronę koleżanki.

Ta wyszła na korytarz i przez drugie drzwi weszła do sali, gdzie siedział aresztowany.

- Kto to? - spytałem Piranię.

- Paweł S., zwany „Francuzem”, bo kiedyś kogoś potłukł kluczem francuskim - wyjaśnił Pirania. - Francuz ma nam coś fajnego do powiedzenia.

Wtedy do sali przesłuchań weszła Pola. „Francuz” ożył i uśmiechnął się na jej widok.

- Cześć, lala! - usłyszałem z głośników jego ciężki, zachrypnięty glos. - Policja się poprawiła i dała ładny room-service.

- Cicho, „Francuz”! - Pola krzyknęła na opryszka.

Nie spodziewałem się w tej pozornie anielskiej istocie takiej ekspresji i sam zaskoczony drgnąłem. Policjantka z hukiem uderzała dokumentami o stół i zabrzmiało to jak wystrzał pistoletu. „Francuz” zląkł się tylko na moment, ale zaraz na jego twarzy zagościł złośliwy uśmieszek.

- Dziewczynka z pazurkami? - żartował. - Lubię takie ...

Nie dokończył, bo Pola siadając na brzegu stołu i zakładając nogę na nogę niechcący kopnęła go czubkiem pantofelka w kolano.

- Sorry, ale twoje komplementy potrafią pewnie rozbroić wszystkie dziewczyny - ironicznie uśmiechnęła się.

„Francuz” w pierwszej chwili nie pojął groźby zawartej w tych słowach i skwapliwie potwierdził, lecz przerwał wywód o podbojach miłosnych, gdy obcasik bucika Poli ugodził go w drugie kolano. Zamilkł i patrzył na policjantkę.

- Co chcesz wiedzieć? - zapytał.

- Powtórz to, co wczoraj nam opowiadałeś - poprosiła Pola.

- O co wam chodzi? Ile razy mam to powtarzać?

- Ile razy zechcemy - mruknęła Pola, a jej buty zakołysały się przy kolanach bandziora.

- Teraz słuchaj ... - szepnął Pirania.

Przez pół godziny „Francuz” opowiadał o kradzieżach aut, pojedynkach na pięści między przedstawicielami świata przestępczego i innych ciemnych sprawkach.

- ... Słyszałem też, że Kusy szuka współpracownika - mówił „Francuz”. - Dziwne, bo dziadek wyszedł z obiegu i siedział cicho, aż tu nagle ...

- Na kim zależy Kusemu? - dopytywała się Pola.

- To ma być jakiś były komandos, ktoś, kto umie posługiwać się bronią, walczy wręcz, zna się na ładunkach wybuchowych ... - opowiadał „Francuz” - to dziwne, bo wygląda to tak, jakby Kusy chciał napaść na konwój z kasą, a on zajmował się tylko włamaniami, kradzieżami dzieł sztuki. Broń, wybuchy - to nie jego branża ...

- Chodź - Pirania pociągnął mnie za rękę.

Wróciliśmy na trzecie piętro do niewielkiej sali projekcyjnej, gdzie stało dwanaście wygodnych foteli. Okna były zaciemnione.

- Akta Kusego! - Pirania krzyknął do operatora rzutnika siedzącego w pomieszczeniu za naszymi plecami.

Ekran najpierw rozjaśnił się, a następnie pojawiła się na nim podobizna mężczyzny około pięćdziesięcioletniego, z obfitą brodą długimi zmierzwionymi włosami i ciemnymi oczami.

- Zenon K., pseudonim „Kusy” - opowiadał mi Pirania siedząc w fotelu obok. - Ma pięćdziesiąt sześć lat. Urodził się w Warszawie. Syn członka Armii Krajowej, represjonowanego w czasach stalinowskich. Jego matka zmarła, gdy miał pięć lat. Wychowywał się w domu dziecka. Uciekł z niego mając piętnaście lat i nigdy tam już nie wrócił, jak twierdził potem na przesłuchaniu, miał dość indoktrynacji politycznej, jaką tam prowadzono. Trzy lata zajmował się złodziejstwem, był kieszonkowcem. Miał osiemnaście lat, kiedy pierwszy raz trafił za kratki. W więzieniu, w błyskawicznym tempie nadrobił zaległości edukacyjne i zdał maturę ...

Na ekranie pojawiło się zdjęcie ze świadectwa maturalnego Kusego. Do sali weszła Pola i usiadła z mojej prawej strony.

- ... Na świadectwie miał same piątki - kontynuował Pirania. - Mając dwadzieścia trzy lata wyszedł na wolność i trafił do wojska. Przeszedł wszechstronne szkolenie na kogoś w rodzaju komandosa. W opinii przełożonych odkrył swoje powołanie. Ma talent do języków obcych, prac minerskich i strzelectwa. Następnie mamy kilkuletnią dziurę w jego życiorysie, bo współpracował z polskim wywiadem. Pracował w Danii i Berlinie Zachodnim. Pomógł pracownicy ambasady rosyjskiej w ucieczce na Zachód, ale nasi nie pozwolili Rosjanom dorwać Kusego, bo nasz wywiad zyskał dostęp do tajnych radzieckich maszyn szyfrujących. Rosjanie byli przekonani, że Rosjanka wywiozła je do Francji, ale to my je mieliśmy. Po tej aferze Kusy wyjechał do Ameryki Północnej. Tam zajmował się kradzieżami biżuterii i dzieł sztuki z domów milionerów. Podobno dorobił się małej fortuny. Wrócił do Polski piętnaście lat temu, ożenił się, otworzył zakład jubilerski. Miał dwuletniego syna, kiedy dosięgła go zemsta Rosjan. Stracił dom, rodzinę, firmę ...

Pirania zamilkł, a na ekranie mogłem obejrzeć wycinki prasowe na temat tragicznych okoliczności śmierci żony i syna Kusego, spalenia jego willi i zakładu jubilerskiego.

- ... Kusy rozpoczął wojnę - opowiadał Pirania. - Nagle zginęło lub zaginęło kilku ludzi, których nasze służby specjalne wiązały ze swoimi odpowiednikami w Rosji. Zaszło to za daleko i w końcu przymknięto Kusego za zabójstwo rosyjskiego dyplomaty. Wyszedł trzy lata temu i siedział cicho jak mysz pod miotłą. W więzieniu przeszedł specjalną terapię i według psychologa został zresocjalizowany.

Moim oczom ukazał się teraz niepozorny mężczyzna, ubrany skromnie acz starannie, z bródką. Jego rysy twarzy bardzo przypominały mężczyznę ze zdjęcia ze świadectwa maturalnego.

- Kusego obserwujemy od trzech dni - relacjonowała Pola. - Pracuje w jednym z zakładów jubilerskich i zajmuje się tam oprawą kamieni szlachetnych. Codziennie, po pracy, zachodzi do pubu na drinka. Podchodzą do niego młodzi ludzie, chwilę z nimi rozmawiają, ale nie wymieniają się numerami telefonów. Rozmowy na ogół trwają bardzo krótko i Kusy tylko kręci głową, jakby był z czegoś niezadowolony.

- Czemu to wszystko zorganizowaliście? - zapytałem policjantów.

- Słyszałeś, co mówił „Francuz”? - Pirania nachylił się w moją stronę i spojrzał mi głęboko w oczy.

- Tak. I co z tego?

- Kusy kogoś szuka do roboty ... Kogoś, kto ma wypisz, wymaluj twoje umiejętności. Do tego Kusy pracuje, jakby w tej samej branży co ty.

- Może „Francuz” kłamie?

- Nawet nie będzie śmiał - zaprzeczyła Pola. - Mamy tyle na niego, że jedynie sypanie wszystkich kumpli może uratować go od wysokiego wyroku.

- A jak nie spodobam się Kusemu?

- Spróbuj, to nie boli. Bądź dziś o dziewiętnastej w „Szarotce” - Pirania poklepał mnie po ramieniu. - Musimy wiedzieć, co kombinuje Kusy, bo jeżeli szuka kogoś znającego się na wojaczce, to albo szykuje grubszy skok, albo znowu wypowiada prywatną wojnę rosyjskim służbom specjalnym. Trzymaj się!

Nie wiem, czy kiedykolwiek mieliście okazję być w lokalu, gdzie po pracy spotykali się i uczciwi robotnicy, i typki spod ciemnej gwiazdy, gdzie kelnerki musiały godzić się na docinki, grubiańskie próby podrywania oraz gdzie zamówienia ograniczają się przeważnie do piwa i wódki. Kusy siedział w kącie przy stoliku nakrytym ceratą. Przecierał sztućce. Na talerzu przed nim lekko drgała galareta drobiowa. Obok na oddzielnym talerzyku leżała spora porcja smażonej kiełbasy z cebulką i kleksem musztardy. Herbatę podawano tu w szklankach wstawionych w druciane koszyki.

- Dobry wieczór. Można? - zapytałem wskazując na wolne krzesło przy stole Kusego.

Mężczyzna podniósł na mnie zdziwiony wzrok i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głowy.

- Jeżeli nie będzie panu przeszkadzało, że palę ... - odpowiedział.

Gestem wskazał mi miejsce. Kiedy usiadłem, natychmiast podeszła kelnerka.

- Co panu podać do piwa? - zapytała.

- Nie przepadam za piwem ... - zacząłem.

- Wódka raz i ... - kelnerka była nieugięta.

- Poproszę herbatę i coś do jedzenia ... - na twarzy kelnerki pojawił się grymas świadczący o wielkim zniecierpliwieniu i rozczarowaniu - może też taką kiełbaskę - spojrzałem na porcję Kusego. - Pan chyba tu często bywa i wie, co tu dobrego podają.

Kusy tylko uśmiechnął się, a kelnerka udając, że zapisuje moje zamówienie, z poważną miną odeszła w kierunku baru.

- Nie lubi pan piwa, to czego pan tu szuka? - zapytał Kusy polewając galaretę octem.

Mogłem od razu powiedzieć, że słyszałem o tym, że szuka ludzi do pewnej roboty, ale wtedy Kusy zapytałby, skąd o tym wiem i dalej już bym tylko pogrążał się w kłamstwach.

- Szukam nadziei - odparłem robiąc mądrą minę. Kusy roześmiał się.

- Ile pan ma lat? - dziwił się. - Nadzieja tylko łudzi obietnicą. Wszystko, co możemy mieć, musimy zawdzięczać tylko sobie.

- Czasy są takie, że bez znajomości trudno znaleźć pracę - odpowiedziałem.

- A co pan ostatnio robił?

- Po wojsku skończyłem historię sztuki. Chciałem pracować w muzeum i pracowałem, ale słabo tam płacili. Szukałem zajęcia tu i tam ...

- Gdzie pan był w wojsku? - Kusy zanurzał ostrze noża w nacięcia na smażonej kiełbasie krojąc ją na plasterki.

- Byłem spadochroniarzem. Umiem też nurkować, prowadzić różne pojazdy, nawet lokomotywy, bo i tego nas uczono, a także pilotować mały samolot, ale nie mam licencji pilota. Znam się na wszystkim po trochu ...

- Jaka pensja by pana satysfakcjonowała?

- Teraz już każda - odparłem z rezygnacją.

Kelnerka podała mi moją kiełbaskę i natychmiast podsunęła rachunek do zapłacenia.

- Ten pan jest ze mną - powiedział jej Kusy. - Ja zapłacę.

Kobieta odeszła, a ja podziękowałem mojemu rozmówcy.

- Może znalazłbym coś dla pana - stwierdził Kusy. - Nie boi się pan niebezpiecznej pracy?

- Nie.

- Okradł pan kogoś?

- Tak dla zysku, to nie ...

Kusy roześmiał się.

- Kradł pan dla sportu? - drwił.

- Nie, bo chciałem ...

- Osiągnąć jakiś cel - Kusy wzruszył ramionami. - Zawsze tak jest, tylko miewamy różne cele w życiu. Mnie interesuje, czy jest pan przygotowany na pewien relatywizm moralny, bo ... - zawiesił głos i rozejrzał się po lokalu - niech pan kończy i pójdziemy na spacer.

Szybko zjadłem, duszkiem wypiłem letnią herbatę i wyszliśmy z „Szarotki”. Kwadrans szliśmy ulicami Warszawy w milczeniu. Kilka razy Kusy nieoczekiwanie zmieniał kierunek marszu, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś nas śledzi. Wreszcie około dwudziestej pierwszej weszliśmy do jednej z kamienic i po skrzypiących drewnianych schodach z chyboczącą się poręczą weszliśmy na poddasze. Tam w dwóch maleńkich pokoikach mieszkał Kusy. Jedno z pomieszczeń było salonem i sypialnią, a drugie kuchnią. Łazienka znajdowała się za przepierzeniem z dykty.

Na półce regału z książkami historycznymi zobaczyłem rodzinne zdjęcie Kusego. Miał śliczną żonę i uroczego synka. Wtedy też gospodarz wydawał się weselszy niż teraz.

- To moja rodzina - wyjaśnił Kusy.

Tylko pokiwałem głową i usiadłem na wersalce przed wąską ławą, za którą znajdował się ekran telewizora. Było tu przeraźliwie ciasno. Kusy w kuchni parzył kawę. Wrócił do mnie z dwiema filiżankami i cukiernicą.

- Jak masz na imię? - zapytał.

- Paweł.

Kusy długo mi się przyglądał i jak na dłoni widziałem targające nim uczucia: nieufność, ciekawość, chęć rozmowy.

- Mam niewiele czasu, więc muszę tobie zaufać - powiedział po chwili. - Mów do mnie: Kusy.

- Dobrze - kiwnąłem głową.

- Słuchaj, firma, w której pracuję, została zaproszona do pewnej nietypowej aukcji, która odbędzie się w pociągu ...

- Chcesz okraść twojego pracodawcę?

- Cicho bądź i słuchaj - warknął Kusy. - Wszystkie dobra jubilerskie, skarby w kasach pancernych nie są tyle warte, co cenne informacje ...

W miarę jak Kusy opowiadał mi o tym, co chce ukraść, z trudem hamowałem emocje.

- Wiesz, co masz robić? - zapytał mnie nowy wspólnik na koniec rozmowy.

- Tak.

- Masz kasę na sprzęt?

Zawahałem się, co on natychmiast zauważył. Podszedł do biblioteczki, wyjął jedną z książek, a potem spomiędzy kartek wyjął banknoty. Podał mi spory plik.

- Tyle starczy? - upewniał się.

- Tak.

Pożegnałem się z Kusym i ruszyłem do swojego domu. Pod klatką schodową wieżowca, w którym mieszkałem, czekał Pirania. Siedział na masce poloneza i palił papierosa.

- I co u Kusego? - zagadnął mnie.

- W porządku - odparłem.

- Co to za skok?

- Chodź do mnie, to ci opowiem.

Do północy gościłem u siebie Piranię i Polę. Nazajutrz wstałem o szóstej i najpierw godzinę biegałem po okolicy uprawiając jogging. Potem zjadłem lekkostrawne śniadanie i pojechałem do Muzeum Kolejnictwa. Oglądając lokomotywy oraz modele wagonów starych pociągów spędziłem tam kilka godzin. Po południu pojechałem na targ, żeby kupić kilka potrzebnych mi rzeczy, a dzień zakończyłem w sklepie sportowym. Wieczorem godzinę spędziłem na basenie.

Gdy wracałem do siebie, pod blokiem spotkałem Kusego. Stał w cieniu ubrany w płaszcz, kapelusz, oparty na lasce. Oczywiście zaprosiłem go do mieszkania. Obejrzał je uważnie.

- Skąd masz na to pieniądze? - zapytał.

- Mieszkanie dostałem od rodziców, a jakoś utrzymywałem się z pensji i różnych fuch - odpowiedziałem.

Ze zrozumieniem pokiwał głową. Potem obejrzał moje zakupy, z uwagą słuchając mojego wywodu, co do czego miało służyć.

- Widzimy się w piątek rano - przypomniał mi Kusy wychodząc.

Tego dnia, w środę położyłem się spać, by czwartek spędzić na zajęciach sportowych, ostatnich zakupach i lekturze. Godzinę spędziłem nad mapą okolic Wałbrzycha oraz Dolnej Saksonii w Niemczech. Wieczorem zadzwonił mój telefon.

- Wpadnij do „Sobieskiego” - usłyszałem głos Kusego.

Miał na myśli znany warszawski hotel i nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Kusy odłożył słuchawkę. Szybko się ubrałem, wezwałem taksówkę i pojechałem w okolice hotelu. Przezornie założyłem marynarkę i elegancki płaszcz, więc wpuszczono mnie do środka. W westybulu Kusy siedział przy jednym ze stolików popijając kawę, paląc cygaro i czytając „New York Times”.

Rozejrzałem się za wolnym miejscem niepewny, czy mogę podejść do wspólnika. Zaprosił mnie do siebie gestem.

- Good evening! - przywitał mnie po angielsku, kiedy usiadłem. Dalej prowadziliśmy konwersację właśnie w tym języku. - Jak nasze sprawy?

- Bardzo dobrze. Czemu spędzasz wieczór w tym miejscu?

- Jak z twoim hiszpańskim? - usłyszałem pytanie.

- Rozumiem, trochę mówię, ale nie każ mi deklamować wierszy.

- Jasne - Kusy uśmiechnął się i kontynuował w języku hiszpańskim. - Na sali siedzi gruby sześćdziesięciolatek w białym garniturze. Zobaczysz go w lustrze ...

Wskazał na zwierciadło na jednym z filarów.

- Kawa i cygaro - Kusy złożył za mnie zamówienie u kelnera.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl