[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I...

 

SIÓDMY WOJOWNIK

 

WSTĘP

 

 

Był grudzień 1944 roku. W zamku Treuburg Artur siedział przed ko­minkiem. Czekał na przybycie swego ucznia. W tym czasie z miasteczka w dolinie wyjechał konwój kilku pojazdów pancernych z czarnymi krzy­żami wymalowanymi na pokrytych fantazyjnymi plamami bokach. W trans­porterach tłoczyli się żołnierze ubrani w plamiaste mundury, z emblemata­mi błyskawic na kołnierzach, uzbrojeni w karabiny z charakterystycznymi łukowatymi magazynkami i pistolety maszynowe.

Oficer w pierwszym pojeździe uśmiechnął się widząc koło drogi dwu­dziestoletniego Herkulesa, miejscowego dziwaka, którego nie chciał na­wet Wehrmacht, rozpaczliwie w tych dniach potrzebujący nowych zacią­gów żołnierzy na front.

Dwie godziny przed północą konwój zatrzymał się, żołnierze wysiedli i rozpoczęli wspinaczkę. Po czterech godzinach dotarli w pobliże skał, przeszli między nimi, brodzili w śniegu sięgającym po kolana. Potem wy­słano dwuosobowy zwiad, który został wykryty przez posterunek w basz­cie bramnej i ostrzelany.

Żołnierze rozpoczęli brutalny szturm. Gdy jedni ostrzeliwali z karabi­nów maszynowych okna baszty, inni podłożyli ładunek wybuchowy przy furcie. Kiedy nastąpił wybuch, na dziedziniec wrzucono granaty. Potem doświadczeni żołnierze przeczesywali kolejne pomieszczenia zamku li­kwidując opór nielicznej służby. Wszyscy szturmujący wiedzieli, kto jest ich celem, mieli jego fotografie. Ten człowiek przepadł jak kamień, w wodę.

Kilku żołnierzy weszło do piwnicy i tam go znaleźli. Bronił się w ma­łym pomieszczeniu na końcu korytarza. Strzelał do nich. Dowódca opera­cji nakazał szturm i pochwycenie go żywcem. SS-mani karnie rzucili się przed siebie. Kilku padło rannych, jeden doskoczył do Artura ściskające­go jakieś metalowe pudło. Zaraz potem nastąpił wybuch, potem kolejne i zamek na kilkadziesiąt lat opustoszał.

Gdy po kilku godzinach oddział szturmowy dotarł do transporterów, zastał tylko martwych kierowców i spalone pojazdy. Od tego czasu nie­mieccy żołnierze częściej spotykali takie widoki. Ktoś atakował oddziały niemieckie i likwidował pojedynczych żołnierzy, czasem nawet całe pa­trole. Mówiono, że to jakiś oddział partyzancki, może radzieccy spado­chroniarze, ale starzy ludzie znający legendy opowiadali, że to wrócił Duch Gór.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

SPOTKANIE Z KOLEGĄ ZE SZKOLNEJ ŁAWY * ZAMEK ŻELAZNEGO * WYJAZD DO TORUNIA * KTO SZANTAŻU­JE PROFESORA? * NA ODSIECZ NAPADNIĘTEMU * PO­ŚCIG DO MOSTU KOLEJOWEGO * STOWARZYSZENIE „EXITUSIAN"

 

Na ulicach Warszawy jesienna mgła rozpaczliwie rozpraszana światła­mi reflektorów samochodowych oblepiała wszystko swą wilgocią. Wyda­wało się, że jest mitologicznym potworem gotowym na rozkaz bogów po­rwać człowieka na Olimp i uczynić to niepostrzeżenie. W takiej szarówce każda mijana brama kamienicy zdawała się być ciemną czeluścią piekieł, wejściem do labiryntu z Minotaurem. Ludzie wyłaniali się z tej mlecznej waty niczym duchy, by zaraz zniknąć jak postacie widzów wokół karuzeli. Była późna jesień i skończyłem pracę. Jako detektyw Departamentu Ochro­ny Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki razem z panem Tomaszem, zwanym Panem Samochodzikiem, zajmowałem się poszukiwaniem skra­dzionych i zaginionych dzieł sztuki. Miałem nienormowany czas pracy, co w praktyce oznaczało zajęte ciepłe miesiące, które spędzałem w terenie, i ponurą zimę, najczęściej przesiedzianą za biurkiem lub w bibliotece.

Dziś wyszedłem z pracy o szesnastej nie mając żadnych planów na popołudnie. Takich dni nienawidziłem, bo bezczynność zdawała mi się bardziej męczącą niż nawet najdłuższy bieg czy wspinaczka górska. Zmie­rzałem do księgarni mając nadzieję, że znajdę tam nową, interesującą mnie pozycję. Nagle z mgły wyłoniła się znajoma mi twarz, ale zaraz zniknęła. Zatrzymałem się usiłując wyłowić z pamięci imię mężczyzny, którego widziałem przed chwilą. Gdy tak stałem zamyślony, ktoś mnie klepnął w ramię.

- Daniec! Stary byku! - przywitał mnie ten sam człowiek.

Był moim rówieśnikiem, z początkami łysiny, nieco zaokrąglony. Nie miał żadnej charakterystycznej cechy, a wyróżniało go tylko wesołe spoj­rzenie piwnych oczu. Patrzyłem na niego usiłując przypomnieć sobie jego imię, bo podwórkowy pseudonim doskonale pamiętałem. Nazywaliśmy go „Żelazny".

- Paweł Daniec?! - upewniał się mój stary kolega. - Skoczek?

- Żelazny? - odezwałem się. - Przepraszam, ale nie pamiętam, jak masz na imię...

- Jak to „jak”?! Żelazny - kolega klepnął mnie w ramię. - Kopę lat! Dobrze, że udało mi się ciebie złapać.

- Szukałeś mnie?

- Jasne! Chodźmy na jakieś piwko...

- Nie piję...

- Ja właściwie też - Żelazny machnął ręką. - To chodźmy na kawę.

Staliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów od miłej, niewielkiej kawia­renki z zapewniającymi spokój boksami, gdzie atmosferę tworzył orien­talny wystrój wnętrza i łagodna muzyka instrumentalna. Żelazny wybrał boks w kącie, w cieniu. Złożyliśmy zamówienie i po chwili kelnerka przyniosła niewielki prymus z czajniczkiem, w którym parzyła się kawa, oraz dwie porcelanowe filiżanki. Moja przedstawiała Chińczyków pracujących na polu ryżowym, a Żelaznemu trafił się widok z dawnego Singapuru.

- Czemu mnie szukałeś? - zapytałem Żelaznego.

- Bo pracujesz w Ministerstwie Kultury i Sztuki, zawsze byłeś taki porządny - roześmiał się odpowiadając.

- Nie zgadzam się na taki numer jak ten z dziennikiem - odpowie­działem.

Starałem się, żeby mój głos brzmiał żartobliwie, ale też by Żelazny zrozumiał subtelną groźbę. Pamiętam, jak w siódmej klasie podstawówki Żelazny włamał się wieczorem, po lekcjach, do pokoju nauczycielskiego. Zbliżał się koniec roku i okno było otwarte, bo sprzątaczka przechodząc do kolejnych pomieszczeń chciała, żeby ta sala się wywietrzyła. Żelazne­mu groziło pozostanie w tej samej klasie i to z kilku przedmiotów. Zawsze był naszym klasowym łobuzem, ale kilka razy ratował kolegów z opresji, gdy starsze oprychy, których dobrze znał, chciały coś od któregoś z nas. Słyszałem nawet, że Żelazny pomagał ojcu w pracy, czyli w jakichś po­dejrzanych interesach. W czasie tej draki z dziennikiem wmówił mi, że chce tylko zrobić mały dowcip i postawił mnie na czatach. W rzeczywistości zabrał dziennik, schował pod kurtką i uciekliśmy. Nazajutrz, gdy wyszło na jaw zniknięcie dziennika, do szkoły przyjechała milicja. Ktoś doniósł, że widziano mnie poprzedniego dnia wieczorem w okolicach szkoły i milicjanci z dyrektorem przesłuchiwali nas. Na przemian straszyli i prosili. Milczałem, bo gorszym od wszystkich kar wydawało mi się wydanie przyjaciela. Zostałem wyrzucony z harcerstwa, groziło mi pozostawienie w siódmej klasie na drugi rok, relegowanie do innej szkoły. Wreszcie, po dwóch dniach, gdy wciąż milczałem, nasz dyrektor postanowił zastoso­wać zasadę odpowiedzialności zbiorowej i chciał całej mojej klasie obni­żyć sprawowanie, a oceny na świadectwach wystawić po egzaminach zorganizowanych dla nas w szkole. Wiadomo, że takie egzaminy mogły oznaczać tylko jedno: posadzenie na drugi rok słabych i średnich uczniów, a najlepsi mieli szansę przejść z o wiele gorszymi ocenami. Wtedy się złamałem i postanowiłem zdradzić Żelaznego. Z Żelaznym spotkaliśmy się pod drzwiami gabinetu dyrektora, bo on też uznał, że ma dość ukrywa­nia prawdy.

- Przypominasz sobie, co nam wtedy Cezar powiedział? - Żelazny domyślił się, o czym myślałem.

- Żelazny, jesteś trupem! - powtórzyłem słowa naszego dyrektora, którego nazywaliśmy „Cezarem" z racji jego zainteresowań starożytno­ścią.

- A pamiętasz, co wtedy mówił ten major? - Żelazny śmiał się.

Miał dobry powód, bo zrobił jeden z najlepszych dowcipów, jaki pa­miętam z wojska. Byłem wtedy na poligonie, gdzie kwatermistrzostwem zajmowała się jednostka, w której służył Żelazny. Był szefem jednej z kuchni i pewien major oskarżył go o okradanie naszych żołnierskich porcji. Koledzy mówili później, że Żelazny oszukiwał oficerów dając im mniej mięsa. Ten major postanowił sprawdzić ilość „wkładki" w grochów­ce, zanurzył wielką chochlę w dymiącej zupie, sięgnął dna, gdzie zwykle lokowały się kiełbaski i wyciągnął łychę, w której leżał... granat i to bez zawleczki. Podobno oficer zemdlał. Okazało się, że Żelazny miał granat ćwiczebny, który zmyślnie umocował do chochli tuż przed inspekcją i major musiał odkryć granat.

- Major, gdy się ocknął, oznajmił: „Żelazny, jesteś trupem" - odpo­wiedziałem.

- Wielu od tamtej pory powtarzało te słowa - Żelazny z zadumą pokiwał głową.

- A co porabiałeś przez te wszystkie lata?

- Stary, gdybyś wiedział, to byś się wstydził, że miałeś takiego kum­pla - Żelazny nagle posmutniał. - Trafiłem do piekła, a potem się tylko staczałem. Mam jeszcze trochę oszczędności, kupiłem zamek Treuburg w Karkonoszach, prawie na granicy z Czechami.

- Co chcesz z nim zrobić? - zaniepokoiłem się.

- Normalnie, wyremontować i zrobić tam schronisko.

- I pewnie potrzebna ci jakaś decyzja, więc postanowiłeś odkurzyć starą znajomość... - zadrwiłem posądzając Żelaznego o kolejną kombi­nację.

- Co ty! - Żelazny nalał sobie drugą filiżankę kawy i do środka wrzucił dwie kostki cukru.-Tamten Żelazny odszedł, nie ma go. Jestem uczciwy do szpiku kości. Mam wszystkie zgody i pełne poparcie konser­watora zabytków, ale nie ma on żadnych dokumentów dotyczących obiektu. Rozumiesz? Żadnych starych zdjęć, planów, zapisków, opisów, nic! Gdy tworzono w nowym województwie rejestr zabytków, poproszono archi­wa niemieckie o pomoc, ale jedyne czego się dowiedzieli, że to była sie­dziba starego szlacheckiego rodu, która miała wielu właścicieli. Ci utrzy­mywali obiekt w należytym stanie, ale nie uważali za konieczne informo­wać kogokolwiek o tym, co się dzieje w tym miejscu. Po wojnie wokół tego miejsca kręcili się różni poszukiwacze skarbów, ale słyszałem, że albo wpadali w ręce wojska pilnującego naszych granic albo przytrafiały im się dziwne wypadki. To miejsce dzikie i odludne.

- Chcesz, żebym poszukał czegokolwiek na temat tego twojego zam­ku Treuburg? - upewniałem się.

- Tak.

- Nic więcej?

- Nic. Muszę na podstawie jakichś rysunków rozpocząć remont.

- To duży obiekt?

- Średni. Ma dwie wieże, mur wkomponowany w skały, dwa skrzy­dła mieszkalne połączone gankiem.

- Poszukam - obiecałem. - Jak cię znaleźć? Masz telefon?

- Mieszkam tam na takiej prowincji, że ze światem porozumiewam się tylko za pomocą radiostacji - opowiadał Żelazny. - Pod sam zamek można podobno dojechać tylko przez dwa letnie miesiące w roku, o ile nie pada przez tydzień. Nie wiem, bo sam tam mieszkam od miesiąca. Po prostu, jak coś będziesz miał, to przyjeżdżaj. Zawsze ktoś jest na miejscu, a przy okazji obejrzysz, może coś podpowiesz, bo znalazłem tam dziwną rzecz...

Przyjąłem zaproszenie i zapłaciłem rachunek. Pożegnałem się z Żela­znym dostrzegając w nim jakąś przemianę. Wciąż był wesołkiem, ale zda­wał się w głębi duszy ukrywać jakąś mroczną tajemnicę. Gdy skierowa­łem się na stację metra, zadzwonił do mnie pan Tomasz.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale może mógłbyś do mnie przyjść na chwilę? - poprosił mnie Pan Samochodzik.

Oczywiście zgodziłem się i po czterdziestu minutach marszu byłem w jego kawalerce na Starówce. Pan Tomasz był starym kawalerem, pedantycznie dbał o porządek, nawet o dziwo kupił sobie telewizor. Więk­szość umeblowania jego skromnego lokum zajmowały półki z książka­mi.

- Pawle, jutro pojedziesz do Torunia - powiedział, gdy usiadłem w fotelu. - Zadzwonił do mnie dawny przyjaciel, który stał się ofiarą szantażu, a właściwie ktoś chce go zastraszyć, żeby coś od niego uzyskać.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl