Madeline Harper
TYM RAZEM NA ZAWSZE
(This Time Forever)
ROZDZIAŁ 1
Kayla Hartwell spóźniała się. Przechodziło to w stan chroniczny, który nasilał się w trakcie tej jazdy przez cały kraj.
Między zachodnim i południowym wybrzeżem Stanów było tak wiele nęcących widoków, tak wiele do zobaczenia, tyle rozwidlających się dróg. Tydzień, który przeznaczyła na tę podróż, przeciągnął się do dziesięciu dni, a ona jeszcze nie dotarła do celu.
Już trzykrotnie dzwoniła do biura prawnika ciotki, aby zmienić termin spotkania. Każdy następny telefon wprawiał ją w coraz większe zakłopotanie. Nie chciała jeszcze raz dzwonić, ale chyba będzie musiała. Już i tak była bardzo spóźniona, a do przebycia miała jeszcze ponad trzydzieści kilometrów.
Nie powinnam się zatrzymywać w Salem, pomyślała. To tylko kolejna historyczna miejscowość, jedna z wielu w tych stronach. Ale ponieważ pochodziła z Kalifornii, gdzie „historyczny” znaczyło z reguły kilkudziesięcioletni, ciągle miała ochotę na zwiedzanie prawdziwych zabytków.
Salem zaciekawiło ją również z innego powodu.
Nigdy nie fascynowany „ją czarownice, a tym bardziej muzea czarownic. Ale po lunchu w Hawthorne Hotel doszła do wniosku, że może sobie pozwolić na krótką wycieczkę. Bardzo krótką. Przecież Muzeum Czarownic znajdowało się naprzeciwko hotelu.
Mieściło się w budynku sprawiającym wrażenie na poły gotyckiego, na poły romańskiego i, sądząc po tłumie oczekującym na wejście, było najwyraźniej dużą atrakcją turystyczną. Nie cierpiała kolejek i chciała już zrezygnować, gdy usłyszała fragment intrygującej rozmowy.
– To przygnębiające – mówiła jakaś kobieta. – Wszyscy ci niewinni ludzie skazani na śmierć. I za co? Przecież czarownice nie istnieją.
– Może i tak – odparła jej sąsiadka z błyskiem w oku.
– A może nie – dorzucił jej mąż.
– Ja w każdym razie w to nie wierzę – oświadczył kolejny rozmówca.
– To dlaczego stoi pan w kolejce?
– Po prostu z ciekawości.
Usłyszawszy to Kayla dołączyła do oczekujących. Również była ciekawa.
Godzina spędzona w muzeum tylko wzmogła tę ciekawość. Kayli nie mieściło się w głowie, że niecałe trzysta lat temu dziewiętnaścioro mężczyzn i kobiet zostało powieszonych w Salem. Było to znacznie bardziej fascynujące, niż się spodziewała. Nie tylko fascynujące. Intrygujące i zatrważające również.
W samochodzie spojrzała na zegarek. Postanowiła, że przejedzie jeszcze Trasą Pamięci, ale nie może sobie pozwolić na kolejne postoje.
Skąd miała wiedzieć, że trasa wiedzie obok Domu Siedmiu Szczytów? Zamierzała tylko zwolnić i rzucić okiem. Doszła jednak do wniosku, że powinna zatrzymać się na kilka minut.
Oto ten legendarny, dumnie wznoszący się gmach, z szarymi szczytami malującymi się na tle błękitnego nieba. Kayla pospieszyła do wnętrza z grupą turystów.
Przewodnik inteligentnie powiązał fakty historyczne z powieścią Hawthorne’a. Dom był piękny, ale Kayla wyszła z niego z uczuciem niepokoju, którego nie mogła się pozbyć.
Znów czarownice, stwierdziła w duchu ponuro. Opowieść Hawthorne’a nawiązywała do procesów w Salem w 1692 roku, kiedy to niewinny mężczyzna został oskarżony o czary, tylko dlatego żeby pułkownik Pyncheon mógł przejąć jego majątek.
Kayla uruchomiła samochód i włączyła ogrzewanie. Drżała. Czy sprawiła to pogoda, czy myśli wywołane niedawną podróżą w przeszłość?
Książka przynajmniej zakończyła się szczęśliwie. Po wiekach rodziny pułkownika i jego ofiary połączyły się. Kayla włączyła światła i z niepokojem patrzyła w zapadający mrok. Niestety, jej wypad w świat czarownic z Salem wpłynie na teraźniejszość. Spóźni się na spotkanie z Benem Montgomerym. Naprawdę miała wyrzuty sumienia, zwłaszcza że odwołała poprzednie spotkania.
Będzie zły, przypuszczała, lecz grzeczny. Odpędziwszy myśli o Salem i czarownicach, Kayla skoncentrowała się na osobie prawnika. Ich korespondencja była tak sztywna i formalna, że mogła go sobie niemal wyobrazić: chudego i przygarbionego, w okularach w rogowej oprawie, łysiejącego i w lekko zalatującym stęchlizną ubraniu, ale szarmanckiego.
No cóż, będzie musiała stawić mu czoło, uprzejmie przeprosić, wziąć klucze do domu ciotki i udać się tam.
Chyba że pan Montgomery zmęczył się oczekiwaniem i poszedł do domu na herbatę.
Nagle zobaczyła zieloną tablicę z białym, dobrze widocznym napisem: New Sussex, Massachusetts. Liczba mieszkańców: 9621.
– Od dziś 9622 – powiedziała na głos Kayla i uśmiechnęła się.
Benjamin Montgomery odepchnął krzesło od biurka i spojrzał na zegarek, a później na terminarz. Kayla Hartwell miała tu być o czwartej. Dochodziła piąta, a ona tym razem nawet nie raczyła zadzwonić.
Podniósł swoje metr dziewięćdziesiąt z krzesła, przeciągnął się i opuścił rękawy koszuli. Był zirytowany, mimo iż przypomniał sobie, że jego klientka pochodzi z Kalifornii i zapewne nie ma nawyku punktualności. Wynikało to z jej dotychczasowego zachowania.
– Długo jeszcze posiedzisz? – W drzwiach stała sekretarka, Theresa Fiore, zapinając płaszcz i wkładając rękawiczki.
– Trudno powiedzieć, Terrie. Czekam na panią Hartwell.
Ben podszedł do okna i wyjrzał. Ulica była spokojna i pusta.
– Mam nadzieję, że nie miała wypadku.
– Może po prostu utknęła w korku. Gdzieś tam są godziny szczytu, choć nie domyśliłbyś się tego, sądząc po ulicach New Sussex – odparła. – Czy mam zostać?
– Ależ nie. Idź do domu. Andy i dzieciaki pewnie już cię wyglądają.
– Mam nadzieję, że zaczęli szykować kolację. Dziś kolej na nich. – Terrie owinęła szalik wokół szyi. – Do zobaczenia rano, szefie.
Ben kiwnął głową i pomachał do pleców Terrie, a jego myśli zaprzątnęła Kayla Hartwell. Ta nieznajoma i dotychczas nie widziana klientka zaintrygowała go, choć uosabiała to, czego zawsze unikał – brak poczucia odpowiedzialności. Bez wątpienia, gdy ją pozna, zareaguje tak jak zawsze. Do tego czasu pozwoli sobie na błądzenie myślami wokół nieznanego, co nie zdarzało mu się zbyt często.
Tymczasem Terrie wyszła, a Ben nie przejął się tym, że nawet nie powiedział jej „do widzenia”. W ciągu dziesięciu lat pracy w biurze, a nawet wcześniej, gdy jeszcze spotykała się z Andym, Terrie stała się niemal członkiem rodziny.
Ben i Andy Fiore chodzili razem do szkoły średniej, występowali w zwycięskich zespołach koszykówki i piłki nożnej, a od czasu do czasu wciąż jeszcze grywali we dwójkę. W New Sussex w ciągu tych lat niewiele się zmieniło. Chwilami Ben bolał, że tak było, ale coraz łatwiej przychodziło mu się z tym godzić.
Popatrzył na odjeżdżającą Terrie, a potem znów opadł na krzesło pod olejnym portretem ojca. Klienci często wygłaszali uwagi na temat wyjątkowego podobieństwa rodzinnego – taki sam prosty nos, mocno zarysowane szczęki, chłodne zielone oczy i stanowczy podbródek.
W sekretariacie wisiał portret dziadka Bena. Kilkoro staruszków jeszcze go pamiętało i wszyscy byli zgodni co do tego, że Ben to „wypisz wymaluj współcześnie ubrany starszy pan”.
Ben znów spojrzał na zegarek i jego gniew na Kaylę Hartwell zaczął narastać. Gdyby nie ona, byłby już w domu i siedziałby przy kominku ze szklaneczką szkockiej, słuchając muzyki. Myślałby o telefonie do jednej z przyjaciółek z sąsiedniego miasteczka i wspólnej wyprawie na kolację.
Ben, urodzony i wychowany w New Sussex, aż za dobrze znał komplikacje związane z umawianiem się z miejscowymi dziewczętami. Ciotka Lii i cała reszta rozplotkowanego miasteczka zaręczyłyby go w ciągu tygodnia, a ożeniły po miesiącu. Jego taktyka była lepsza. Zapewniała mu swobodę i niepodejmowanie zobowiązań. Lubił kobiety, a im chyba też odpowiadały jego niewymuszone, choć nieco ceremonialne maniery. Dotychczas jednak nie spotkał nikogo, na kim by mu naprawdę zależało, nikogo, kto wywołałby przyspieszone bicie serca, jak wówczas, gdy był zakochanym nastolatkiem.
Ben czasami musiał sobie przypominać, że serca trzydziestopięcioletnich mężczyzn rzadko tak biją. Nauczył się żyć ze świadomością, że miłość od pierwszego wejrzenia nigdy mu się nie przytrafi, a zaangażowanie się to luksus, na który nie może sobie pozwolić, w każdym razie jeszcze nie teraz.
Poza tym zawsze mam swoją „ucieczkę”, pomyślał i uśmiechnął się do siebie.
Rozważał włączenie wysłużonej maszynki do kawy, ale zrezygnował. Postanowił pójść do domu. Nie zamierzał dłużej czekać.
Szybko zmienił plany na wieczór. Kolacja, długi gorący prysznic, a później łóżko. Poprzedniej nocy nie spał dobrze. Znów nawiedził go ten przeklęty sen, w którym tajemnicza kobieta przyzywała go do siebie. Prześladujące go od kilku tygodni sny były denerwujące, a jednak intrygowały go. Nie mógł wytłumaczyć sobie ich znaczenia.
Były to zawsze te same krótkie sceny. Ścigał w nich kobietę, nieuchwytną jak poranna mgła. Gdy próbował jej dotknąć, budził się. Doskonale ją jednak pamiętał. Miała w sobie pierwotną siłę, która paliła niczym ogień. Przyciągała i groziła zarazem.
Po tym śnie nigdy już nie był w stanie się zdrzemnąć, nawet w środku nocy. Może dziś będzie spał jak kłoda. Tego właśnie potrzebował – ale czy na pewno? Tajemnicza kobieta ze snu fascynowała go bardziej niż ktokolwiek, kogo znał na jawie.
Ben znów spojrzał na zegarek i sięgnął po płaszcz. Wtedy ujrzał światła samochodu, zatrzymującego się przed biurem. Zanim gość doszedł do stopni, Ben był już w sekretariacie.
Otworzył drzwi. Gwałtowny podmuch wiatru niemal wwiał do środka młodą kobietę. Ben zaniemówił.
Przez jedną cudowną chwilę jego serce tłukło się jak oszalałe... Szybko opanował się z nadzieją, że jego reakcja pozostała nie zauważona, i popatrzył badawczo, ale mniej natarczywie, na stojącą przed nim kobietę.
Była niezwykła. Jej potargane blond włosy wiły się wokół twarzy. Miała oczy koloru niewiarygodnie błękitnego letniego nieba, a policzki zaróżowione od zimna. Ubrana była w dżinsy, sweter i żakiet, elegancki, lecz niedostatecznie ciepły na przedwiośnie w Massachusetts. Dostrzegł zgrabną, a zarazem po kobiecemu zaokrągloną sylwetkę.
Bena poruszyło jednak coś innego. Stojąca przed nim kobieta była ucieleśnieniem zjawy, która ostatnio nawiedzała go w snach.
– Pan Montgomery? – spytała, wyciągając rękę i marszcząc lekko czoło na widok jego uporczywego spojrzenia. Ben oprzytomniał i ujął jej dłoń. Była miękka, lecz silna.
– Tak. Nazywam się Ben Montgomery, a pani jest zapewne panią Hartwell? – Czuł się jak idiota. Kim innym mogłaby być?
– Tak, jestem Kayla – odparła z uśmiechem. – Przepraszam za spóźnienie, ale coś mnie zatrzymało...
– Nie szkodzi. I tak miałem pracować dziś wieczór – skłamał. Wreszcie z ociąganiem puścił jej dłoń. Weszli do gabinetu.
Popatrzyła na krzesła o wysokich oparciach, biurko z ruchomym blatem i półki pełne oprawnych w skórę tomów. Potem zatrzymała wzrok na portrecie.
– Pański ojciec?
– Tak – kiwnął głową Ben. – A w sekretariacie wisi portret mego dziadka. Prawnicy z rodziny Montgomerych działali już w czasach purytańskich. – Z zaskoczeniem usłyszał przepraszającą nutę w swoim głosie.
– Ciotka Elinor była jedyną moją krewną z Nowej Anglii, którą kiedykolwiek widziałam. Gdy byłam małą dziewczynką, przyjechała raz do Kalifornii na święta Bożego Narodzenia.
– Czy była pani kiedyś w New Sussex? Potrząsnęła przecząco głową.
– To moja pierwsza podróż.
– Zabawne. Mam wrażenie, że gdzieś już panią widziałem. – Musi być jakieś racjonalne wyjaśnienie tego, że śnił o niej, zanim się spotkali, pomyślał.
– Nie, nie spotkaliśmy się. – Kayla zmarszczyła lekko brwi, a jej oczy nagle stały się czujne i podejrzliwe.
Ben odwrócił wzrok, wiedząc, że jego słowa zabrzmiały jak wyświechtany frazes. Zakłopotany, zmienił temat.
– Z testamentu pani ciotki wynika, że bardzo panią lubiła.
– Myślę, że tak, choć nigdy mnie nie wyróżniała. Mama wysyłała jej od czasu do czasu zdjęcia rodziny i wymienialiśmy karty na święta.
Ben westchnął. Może widział fotografię Kayli u jej ciotki. Kiedy dowiedział się, że dziewczyna przyjeżdża do New Sussex, podświadomość podsunęła mu jej obraz.
– Mam starszego brata i siostrę – powiedziała. – Nie wiem, dlaczego ciotka Elinor zapisała dom właśnie mnie.
Ben wziął do ręki testament.
– To wyjątkowo jasna sprawa. Jest pani jedyną właścicielką domu i umeblowania. Pani rodzeństwo otrzymuje trochę akcji i biżuterii, ale dom należy wyłącznie do pani.
– A ja nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć. Właściwie zamierzam wprowadzić się tam już dzisiaj.
– Nie jestem pewien, czy to rozsądne – zmarszczył brwi Ben.
– Dlaczego? Czy coś jest nie tak? – W błękitnych oczach pojawił się niepokój, który zmienił ich barwę na szaroniebieską.
– Nie, wszystko w porządku – zapewnił i przerwał, podziwiając, jak jej oczy znów promienieją. – Po prostu dom był przez pewien czas nie zamieszkany i myślę, że lepiej go obejrzeć po raz pierwszy przy świetle dziennym. Radzę pani pojechać do Salem i przenocować w motelu.
– Nie – szybko i z naciskiem odparła Kayla. – Nie ma powodu. Ponieważ zamierzam tu osiąść i prowadzić sklep z antykami, mogę równie dobrze zacząć przyzwyczajać się do domu już teraz.
Ben, zajęty obserwowaniem Kayli, nie zwracał zbytniej uwagi na jej słowa. Był zafascynowany zmieniającym się kolorem jej oczu, dołeczkami, które pojawiały się niemal magicznie, gdy się uśmiechała, i piegami na nosie. Ciekaw był, jak by zareagowała, gdyby powiedział, że wyszła prosto z jego snu.
Ponownie koncentrując się na rozmowie, pojął znaczenie jej ostatnich słów.
– Niech mi pani nie mówi, że zamierza pani osiedlić się w New Sussex?
– Oczywiście, że tak. Dlaczego, u licha, miałabym sprzedawać dom ciotki Elinor? Właśnie go odziedziczyłam.
– No cóż, ponieważ nigdy tu pani nie mieszkała i wydaje się pani taka... taka...
– Młoda? – wpadła mu w słowo. – Niedoświadczona? Słaba? Nieudolna?
Ben podniósł rękę, przerażony, że w oczach koloru letniego nieba mogą pojawiać się również chmury burzowe.
– Nie. Po prostu... – wycofał się szybko i szukał słów zachęty. – Jestem pewien, że ma pani doświadczenie w handlu antykami – zaryzykował.
– Nie mam żadnego doświadczenia w prowadzeniu tego rodzaju sklepu. – Kayla podniosła na niego wyzywająco oczy. Nie spodziewała się takich pytań od sympatycznego prawnika rodziny. Musiała jednak przyznać, że Ben Montgomery nie przypominał osoby, którą sobie wyobraziła. Nie myślała, że będzie młody, wysoki i przystojny, o wspaniałych, szarozielonych, zmysłowych oczach.
To było całkiem miłe. Nie podobał jej się natomiast dziwny sposób, w jaki na nią patrzył, niemal tak jakby widział zjawę. Zaczynała się czuć nieswojo. Zastanawiała się, czy wie o niej coś, o czym nie mówi.
– W każdym razie pewnie prowadziła pani jakiś sklep – sondował.
Zabrzmiało to raczej jak pytanie niż stwierdzenie i zirytowało ją. Naprawdę nie widziała potrzeby tłumaczenia się przed nim. Zawahała się przez chwilę, a potem odparła:
– Niezupełnie, ale do dwudziestego szóstego roku życia podejmowałam się różnych prac, niektóre były całkiem odpowiedzialne. – I zanim zadał kolejne pytania, dodała: – To naprawdę nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, że zamierzam osiągnąć tu sukces. Każdy musi gdzieś zacząć. A wiec – ciągnęła z wymuszonym uśmiechem – chciałabym dostać klucze teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Jestem na nogach od piątej rano i marzę o odpoczynku.
– Oczywiście. – Ben zaczął szperać w szufladzie w poszukiwaniu kluczy do domu Elinor Hartwell. – Po prostu przypuszczałem, że przyjechała pani uporządkować sprawy ciotki, obejrzeć dom i sprzedać go.
– Niech pan nigdy nie przypuszcza – powiedziała Kayla, tym razem z gorzko-słodkim uśmiechem. – Nie nauczyli pana tego na studiach? Założę się, że był to Harvard – dodała niemal złośliwie.
– Istotnie – odparł Ben, zarumieniwszy się lekko. Kayla odczuła satysfakcję. A jednak mu dopiekła.
Nie wiedziała, dlaczego tak ją to cieszy. Chyba go jednak nie zniechęciła.
– Powinna pani zrozumieć, że kancelaria „Montgomery” próbuje troszczyć się o coś więcej niż podstawowe sprawy swoich klientów – wyjaśnił. – Zawsze byliśmy z tego dumni. Miałbym wrażenie, że źle wykonałem swoją pracę, gdybym nie poinformował pani o ryzyku związanym z rozpoczynaniem interesów w New Sussex, zwłaszcza przy pani niewielkim doświadczeniu.
Zabrzmiało to wyniośle i bardzo protekcjonalnie. Kayla chciała znów zaatakować, lecz zdobyła się na ponury uśmiech i przypomniała mu:
– Nie niewielkim doświadczeniu, panie Montgomery – braku doświadczenia.
Ben na swoje nieszczęście zignorował ton jej głosu, ale był podniecony i zdecydowany podzielić się swą wiedzą.
– Jestem pewien, że zna pani dane statystyczne dotyczące nowych przedsięwzięć. Niemal dziewięćdziesiąt procent z nich upada. Większość jest niedoinwestowana, a to akurat nam nie grozi.
– Nam? – Kayla nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– Gdyby zechciała pani przyjść jutro, przejrzę aktywa, opracuję dla pani kilka opcji i sporządzę wykaz sklepów w okolicy... – ciągnął ze znawstwem.
– Wyjaśnię pani, jak zdobyć klientelę – to bardzo ważne. Chciałbym też skomputeryzować inwentarz pani ciotki. – Być może się popisywał, ale był przeświadczony o swojej wiedzy.
Usłyszawszy to Kayla wstała gwałtownie, a jej niebieskie oczy ciskały błyskawice.
– Panie Montgomery – skandowała każdą sylabę – przyszłam tu po klucze do domu mojej ciotki, nie na wykład z ekonomii. Proszę mi wierzyć, dość się już nasłuchałam od rodziców i przyjaciół w Kalifornii i niech pan sobie nie wyobraża, że jest pan w stanie namalować czarniejszy obraz niż oni.
Kayla poczuła tak gwałtowny przypływ nieoczekiwanego gniewu, że głos jej drżał, choć próbowała się opanować. Ten... ten nieznajomy pouczał ją, jak ma żyć. Nie, nie tylko pouczał, próbował przejąć kontrolę. O, nie, tego nie mogła ścierpieć – ani ze strony rodziny, ani od przyjaciół, ani od Bena Montgomery’ego.
Ben próbował odpowiedzieć, ale nie dała mu szansy.
– W końcu – ciągnęła – oni znają mnie bardzo dobrze i mają prawo udzielać rad. Chciałabym zauważyć, że jest pan wyjątkowo zarozumiały. Dziś zobaczyłam pana po raz pierwszy w życiu. Dotychczas kontaktowaliśmy się listownie i kilkakrotnie rozmawiałam przez telefon z pańską sekretarką.
– A czy ja mogę zauważyć, że te rozmowy dotyczyły odwoływania spotkań, co niezbyt dobrze świadczy o kimś, kto chce odnieść sukces w interesach? – przerwał jej gwałtownie Ben.
To cios poniżej pasa, pomyślała Kayla, a jego zadowolenie z siebie rozzłościło ją na tyle, że odpowiedziała, choć miała świadomość. że stoi na niepewnym gruncie:
– Obawiam się, że wyciąga pan zbyt pochopne wnioski, panie Montgomery, a to nie wystawia panu najlepszego świadectwa. Naprawdę miałam powody do odwoływania spotkań.
– To brzmi trochę defensywnie, pani Hartwell.
– Jeśli tak, mam do tego powód. Znam pana od kilkunastu minut, a pan już zdecydował, że sklep prawdopodobnie splajtuje z powodu mego braku doświadczenia. Nawet gdyby pan miał prawo mnie osądzać – a nie ma pan – jest pan w błędzie. Mogę odnieść sukces i wiem, że tak będzie.
Ben Montgomery zazwyczaj nie wpadał szybko w złość. Teraz jednak miał ochotę złapać Kaylę za te prześliczne ramiona i potrząsnąć nią. Była tak irytująca w swym zdecydowaniu, aby go nie słuchać. Gdyby się uspokoiła, zrozumiałaby, że on chce jej pomóc.
Najwidoczniej nie miała zamiaru się uspokoić. Głęboko odetchnąwszy spytała?
– Da mi pan klucze czy będę je musiała wziąć sama? Potrafię to zrobić, naprawdę... – zawiesiła dramatycznie głos – mam czarny pas w karate.
Ben poczuł drgający mu na wargach uśmiech, ale starał się go stłumić.
– Ponieważ zniszczyła mnie pani werbalnie, nie chcę dopuścić do rękoczynów. Oto klucze.
Kayla pochwyciła je i wepchnęła do kieszeni.
– Zwalniam pana od dalszej odpowiedzialności za posiadłość – powiedziała sztywno. – Ewentualny rachunek proszę przesłać pod adresem mojej ciotki. – Z tymi słowami obróciła się na pięcie i wyszła z podniesioną głową.
Ben popatrzył za nią, zastanawiając się, co się z nim, u licha, stało. Kiedy wiatr wwiał do biura potarganą piękność, która wyglądała jakby wyszła wprost z jego snu, doznał szoku. Ale nawet wtedy, gdy przezwyciężył oszołomienie na widok dziwnie znajomej uroczej twarzy, nic nie poszło tak jak należy.
Nie zamierzał jej zrażać. Chciał tylko pomóc. Westchnął. No, niezupełnie. Chciał zrobić na niej wrażenie. Zamiast tego rozwścieczył ją. Sprawy wyśliznęły mu się z ręki.
Ale, do licha, ona mogła doprowadzić do szału. Rozmyślnie ignorowała wszystko, co mówił. Nie był do tego przyzwyczajony. Dziwna kobieta. Przybyła do obcego miasta, uważając, że wie wszystko, nie chcąc słuchać rad, najlepszych rad.
Ben opadł na krzesło i uśmiechnął się do siebie. Jedno było pewne: nie wyszła jeszcze z jego życia. Czekał cierpliwie.
Po kilku minutach drzwi otworzyły się i przed biurkiem pojawiła się Kayla. Spojr...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]