[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SEBASTIAN MIERNICKI

 

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I…

 

KRÓLEWSKA BALETNICA

 

 

 

WSTĘP

 

Był rok 1743. W Europie, na salonach, jako oddech między sprawami polityki traktowano sprawę kontraktu włoskiej tancerki Barberiny Campanini z dworem pruskim. Król pruski Fryderyk II zaoferował jej gażę siedmiu tysięcy talarów rocznie z pięciomiesięcznym urlopem, który mogła przeznaczyć na podróże, odpoczynek lub po prostu występy w innych krajach. Ministrowie rządu pruskiego byli skonsternowani i oburzeni, bo tancerka miała zarabiać trzy razy więcej niż oni!

Podobno król na ich protesty odpowiedział: „Spróbujcie tylko zatańczyć tak jak ona, to pogadamy; także o pieniądzach”. Śmiano się z tego powiedzenia traktując to jako dobry omen, że nowy król pruski będzie władcą łaskawym dla sztuki. Przecież kończył w tym roku budowę opery, pisywał recenzje teatralne publikowane w pruskich czasopismach.

Po podpisaniu kontraktu władze Prus nie zabiegały o jego realizację, a wtedy u boku tancerki zjawił się lord Stuart Mackenzie. Piękna Włoszka w Paryżu odrzuciła zaloty księcia Carignana, ale z angielskim arystokratą szybko znalazła wspólny język i wkrótce kochankowie wyjechali do Wenecji. Anglik wciąż nękał Barberinę opowieściami o wojskowym drylu dominującym na pruskim dworze. Romans szlachcica i artystki stał się głośny w Europie, tancerka nie chciała przyjechać do Berlina i wtedy, 4 kwietnia 1743 roku, Fryderyk II, wystawił rozkaz dla hrabiego Dohny, swojego ambasadora przy dworze wiedeńskim: „Hrabia Dohna powinien przedsięwziąć właściwe środki, by to urocze stworzenie szczęśliwie sprowadzić do miejsca przeznaczenia”. Król napisał to osobiście, kreśląc słowa nerwowo i pospiesznie. Polecenie przesłano do posła pruskiego Cataneo w Wenecji. On to zorganizował porwanie, opłacił konwersatora Meyera, którego zadaniem było zabawiać tancerkę opowieściami o świetnościach dworu pruskiego.

Koła karety turkotały po wyboistej, kamienistej drodze. Włoszka utkwiła smutny i zmęczony wzrok w zasłonie zakrywającej okno w drzwiach. Meyer siedzący na kanapie przed nią przysypiał.

Z pochylonej głowy zsuwała się upudrowana peruka. Na zewnątrz słychać było stukot końskich kopyt. Pojazdowi towarzyszył niewielki oddział rajtarów. Tancerka nie wierzyła ani jednemu słowu Meyera. Lord Mackenzie, człowiek bywały w świecie, we właściwym świetle odmalował jej nastrój pruskiego dworu, ale przecież została uprowadzona z rozkazu królewskiego! Która artystka doznała takiego zaszczytu? Na ogół bez większych ceregieli poddawały się kaprysom arystokratów. Może król pruski miał w sobie krztynę fantazji? Jakaż to będzie rozkosz wprowadzić zamieszanie w ponure i sztywne obyczaje rodem z koszar, które podobno były domeną dworu pruskiego. Włoszka aż uśmiechnęła się do własnych myśli. Westchnęła i postanowiła, że nadeszła pora, by podrażnić kapitana Steiffa.

Tancerka ostrożnie odsunęła zasłonę. Ujrzała mroczny krajobraz lasu, a w słabym świetle zmierzchu dojrzała bladą twarz oficera.

- Nie wolno wyglądać! - krzyczał na nią po niemiecku i po francusku.

- Nie rozumiem pana - Włoszka promiennie uśmiechnęła się do jeźdźca. Tych trzech słów po niemiecku nauczyła się już pierwszego dnia podróży. Teraz spoglądała na Steiffa swymi pięknymi, ciemnymi oczyma, niepozornie odsłaniając odrobinę dekoltu tak, by żołnierz zobaczył tę gładką skórę o lekko miedzianym odcieniu.

Oficer był młodym mężczyzną, któremu jak dotąd obce były uciechy życia towarzyskiego, bo całe życie oddał służbie u królewskich dragonów, lekcjom fechtunku, ucztom z kolegami, wspomnieniom z pól bitewnych. Teraz doskonale widział piękną Włoszkę i pierwszy raz w życiu czuł, że zazdrości królowi. Dotąd wydawało mu się, że jest w stanie tylko się poświęcać, teraz pierwszy raz poczuł coś, czego nie potrafił opisać. Wiedział, że milę za nimi podąża trzech konnych. Był to angielski lord, jego sługa i hrabia Salenberg - jak i Anglik zakochany we Włoszce.

Steiff postanowił ostudzić zamiary adoratorów, już wkrótce, na najbliższym postoju. Na razie podjechał do karety i brutalnie zasłonił okno. Wiedział, że nie chodzi tu już tylko o przestrzeganie rozkazu, ale i o krótkie muśnięcie dłoni Włoszki, o to, by z bliska spojrzeć w jej oczy.

Dojeżdżali do karczmy. Żołnierze Steiffa wiedzieli, co mają robić. Czterech z dowódcą weszło do środka, a ośmiu pilnowało karety.

- Dwa pokoje! - Steiff krzyknął do gospodarza, drobnego Żyda stojącego za kontuarem. - Dobre, bez pluskiew!

- Jasne, że bez pluskiew - Żyd pokornie kiwał głową i zaprowadził oficera na piętro, żeby pokazać pokoje. Nieliczni goście ukradkiem spoglądali na przybyszy. Jedno spojrzenie Steiffa wystarczyło, by natychmiast w jadalni zapanowała cisza, a wszyscy odwrócili się od Prusaków.

Steiff wybrał dwa pokoje na końcu korytarza. Wydał polecenia gospodarzowi i poszedł po Włoszkę i Meyera. Ta dworska kreatura przyprawiała go o mdłości, nie rozumiał, jak kobieta może wytrzymać w towarzystwie człowieka, którego jedynym atutem były piękne słówka? Barberina przeszła do swojego pokoju okryta szalem zasłaniającym jej twarz. Przy drzwiach jej pokoju stanęło dwóch rajtarów. Córka gospodarza miała służyć tancerce we wszystkim. Na razie żołnierze zasiedli do stołu nakazując stangretom zajęcie się także ich końmi.

Po kolacji Steiff poszedł do pokoju Barberiny. Ostrożnie zastukał w drzwi.

- Tak?! - odezwała się Barberina.

- Niczego pani nie brakuje? - zapytał Steiff.

- Nie - odparła Barberina przyciskając do piersi list. Napisał go lord Mackenzie donosząc, że pojechał do Wiednia prosić ambasadora hrabiego Dohnę o wstawiennictwo u Fryderyka II, i że w pobliżu gospody został hrabia Salenberg. Miał strzec Barberiny. Włoszka jeszcze trochę kochała lorda, ale bardziej fascynowała ją nieokreślona siła otaczająca Prusaków. Była ciekawa, na jak wielką ofiarę zdobędzie się zakochany Anglik, nim poniesie klęskę.

Na dole Prusacy szykowali się do wyjścia. Steiff zabrał czterech wypróbowanych ludzi, sznury i jakiś stary płaszcz. Wyszli z gospody i skręcili na wschód. Jakieś trzysta metrów od budynku ujrzeli niewielkie ognisko koło małej pasterskiej chatki. W blasku ognia widzieli skuloną z zimna postać szlachcica. Żołnierze otoczyli go, ostatnie metry pokonując biegiem. Zarzucili mu płaszcz na głowę i skrępowali go sznurami. Potem zdobycz zanieśli do karczmy. Koło stajni znaleźli beczkę dziegciu. Umoczyli w niej hrabiego Salenberga, a potem wysypali na niego zawartość poduszki skradzionej z jednego z pokoi. Tak spreparowanego hrabiego trzymali w stajni do rana. Przed wyjazdem karety przywiązali go do drzewa przy szlaku.

Barberina roześmiała się widząc z okna powozu sponiewieranego adoratora, potem poczuła lęk przed nieznanym krajem żołdaków. Steiff z dumą spoglądał na efekt swojego dowcipu. Wiedział, że będzie miał co opowiadać kolegom z pułku.

Obawy Włoszki potwierdziły się, gdy 13 maja otrzymała rozkaz królewski: „Ma natychmiast wystąpić w antraktach podczas przedstawień komedii francuskiej”.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

LOSY LWOWSKIEJ GALERII MIEJSKIEJ * SKRYTKA Z PAŁACU W CZERNEJ * SPOTKANIE Z BRODACZEM I KEFIREM * PIĘKNOŚĆ I DWAJ PANOWIE * ULUBIONE ARIE OPEROWE * SŁAWNA ŚPIEWACZKA

 

Wrzesień to taki miesiąc, gdy minione lato wciąż przypomina się ciepłymi dniami, a jednocześnie odświętne stroje uczniów przypominają, że rozpoczął się nowy rok szkolny. To także czas, gdy w sklepach warzywnych można kupić najsmaczniejszą paprykę. Pamiętałem o tej papryce, bo właśnie gdy robiłem zakupy w sklepie osiedlowym, zadzwonił do mnie mój szef - Pan Samochodzik.

Nazywam się Paweł Daniec i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki w samodzielnym referacie zajmującym się poszukiwaniem i odzyskiwaniem zaginionych dzieł sztuki. Moim przełożonym jest Tomasz N.N. zwany Panem Samochodzikiem z racji wehikułu, jakiego był posiadaczem.

- Pawle, poszukaj w domu czegoś o zbiorach Lwowskiej Galerii Sztuki i przyjdź do mnie wieczorem - poprosił mnie Pan Samochodzik.

Teraz trzymając się jedną ręką poręczy w tramwaju, w drugiej trzymałem książkę i jeszcze doczytywałem wiadomości na temat zbiorów malarstwa we Lwowie. Już w 1823 roku Henryk książę Lubomirski postanowił przekazać swoje zbiory do Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich.

Jeszcze za życia przekazał kolekcję medali i monet. Po jego śmierci Jerzy książę Lubomirski oddał resztę zbiorów: militaria, akwarele, rysunki, miniatury i ryciny. W 1874 roku we Lwowie powstało Muzeum Przemysłu Artystycznego. W 1906 roku radni Lwowa zadecydowali o zakupie zbiorów z kolekcji w Sitkowcu na Ukrainie, zawierającej obrazy, brązy, porcelanę, sprzęty, zegary, emalie, srebra, tkaniny, zbroje i wykopaliska. Nabytki kosztowały 225 tysięcy koron.

Wystawę nowych nabytków otwarto 14 lutego 1907 roku w Muzeum Przemysłowym we Lwowie i natychmiast wybuchł skandal, bo orzeczono, że część zbioru to kopie i falsyfikaty.

W 1914 roku Walery Łoziński, brat i spadkobierca Władysława - pisarza, historyka i publicysty, odsprzedał miastu budynek, w którym znajdowała się kolekcja zapisana w testamencie miastu i tam swoją siedzibę miała Galeria Miejska. W czasie ostatniej wojny najpierw władze sowieckie umieściły tam dzieła sztuki zarekwirowane w domach szlachty i inteligencji polskiej, a potem niemieccy oficerowie częściowo rozszabrowali zbiór. Po wojnie do polskich muzeów przekazano dwieście dzieł sztuki polskiej, a wśród nich prace Bacciarelliego, Canaletta, Grassiego, Gersona, Grottgera, Brandta, Matejki, Malczewskiego, Wyspiańskiego, Godebskiego, Dunikowskiego.

Z racji skomplikowanych losów kolekcji lwowskiej podejrzewałem, że pan Tomasz wpadł na trop dzieł zrabowanych przez oficerów niemieckich podczas drugiej wojny światowej. Cieszyłem się na myśl o wyjeździe w teren, póki jest jeszcze ciepło. Wysiadłem na przystanku w pobliżu warszawskiej Starówki i powędrowałem do kawalerki szefa. Mieszkał samotnie w kamienicy kilka przecznic od Rynku. Był starym kawalerem z przekonania, chociaż kilka razy jak mi opowiadał, był o krok od małżeństwa. Za każdym razem na drodze do sielanki stawała praca, częste wyjazdy w teren. Po cichu sam bałem się podobnego losu.

Pan Tomasz, mimo zaawansowanego wieku, trzymał się prosto, na jego twarzy dominowały uśmiech i wielkie okulary w rogowej oprawie. Gestem zaprosił mnie do pokoiku. Nie było tam telewizora, za to głównymi meblami oprócz niewielkiego tapczanu, fotela, stolika i szafy były półki, zajmujące przestrzeń od podłogi do sufitu. Na podłodze stał niewielki radiomagnetofon, który dotąd znajdował się w niewielkiej kuchni. Z głośniczków rozbrzmiewały dźwięki jakiejś opery.

- Siadaj, Pawle - pan Tomasz wskazał mi miejsce przy stoliku. - Jak zwykle mocna herbata i łyżka cukru? - upewniał się.

- Tak - pokiwałem głową.

Miałem nadzieję, że książki zgromadzone na stoliku podpowiedzą mi, czym będziemy się zajmować w najbliższym czasie, ale, o dziwo, na blacie leżał tylko przewodnik operowy. Z drugiej strony pan Tomasz miał tak ogromną wiedzę dotyczącą historii sztuki, że nie potrzebował tak jak ja doczytywać informacji o zbiorach Lwowskiej Galerii Sztuki.

Siedziałem więc na tapczanie czekając na przygotowaną przez Pana Samochodzika niespodziankę, bo taką zawsze okazywał się każdy kolejny wyjazd. Pan Tomasz wrócił z dwiema filiżankami herbaty, postawił jedną z nich przede mną. Poczułem dziwny zapach od parującego płynu.

- Trochę jaśminu - wyjaśnił szef. - Prezent od sąsiadki.

Usiadł w fotelu i z zamkniętymi oczami słuchał muzyki. Przez otwarte okno dochodził nas odległy szum samochodów na Wisłostradzie.

- Poznajesz? - pan Tomasz gestem wskazał na radiomagnetofon. - Znasz tę muzykę?

Przez chwilę słuchałem muzyki i francuskich słów.

- Nie - pokręciłem głową. - To jakaś opera.

- To „Carmen” - znacząco podniósł palec wskazujący. - To tak zwana „aria z kwiatkiem”, czyli „La fleur, que tu m’avais jetee”. Ale, ignorancie, wiesz chyba, kto napisał tę operę?

- Georges Bizet - przypomniałem sobie.

- Dobrze - szef pokiwał głową.

- Panie Tomaszu, jaki jest związek między „Carmen” a Galerią Sztuki we Lwowie? - zapytałem.

- Czerna - odpowiedział pan Tomasz. - Wiesz, gdzie to jest?

- Nie.

- Niedaleko Głogowa. Pojedziesz tam jutro.

- Sam?

- Tak. To proste zadanie.

- Może mi pan wyjaśnić, o co chodzi?

- Co wiesz o twórczości Henryka Siemiradzkiego?

- Urodził się w 1843, a zmarł w 1902 roku. Od 1864 roku studiował w akademii w Petersburgu u Willewaldego i Weniga. W 1870 przeniósł się na studia artystyczne do Monachium. Dwa lata później na stałe zamieszkał w Rzymie, chociaż przyjeżdżał do Polski. W jego pracach dominuje tematyka antyczna i dotycząca czasów biblijnych.

- Dobrze - mruknął pan Tomasz. - Wyobraź sobie, że w Czernej, w niewielkim dworku znaleziono zamurowane w ścianie tuby z obrazami, prawdopodobnie kopiami obrazów Siemiradzkiego. Pojedziesz tam i skontaktujesz się z właścicielką obiektu, która powiadomiła nas o znalezisku. Masz wykonać inwentaryzację znaleziska, ocenić jego wartość, w miarę możliwości rozpoznać kopistę oraz przyjrzeć się pracom renowacyjnym w obiekcie. Na szafce w przedpokoju znajdziesz paczkę z potrzebną ci literaturą...

- Panie Tomaszu, myślałem, że dostanę jakieś poważne zadanie...

- To jest poważne zadanie - stwierdził pan Tomasz.

- A co z „Carmen”?

- Spotkasz ją osobiście - szef uśmiechnął się tajemniczo. - A teraz słuchaj uważnie...

 

Do tej pory opera wydawała mi zjawiskiem obcym kulturowo. Owszem, doceniałem wielbicieli śpiewu, ale w sferze muzycznej bliższe wydawały mi się dokonania grup rockowych z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Teraz wieczór spędzony u pana Tomasza sprawił, że doceniałem piękno niektórych arii.

Wychodząc z domu Pana Samochodzika zabrałem paczkę książek i metrem wróciłem do siebie. Rano spakowałem niezbędne mi rzeczy. Do worka wrzuciłem jeszcze „lekturki” od pana Tomasza i taksówką pojechałem na ministerialny parking, gdzie w rogu, przykryty płachtą brezentu, spoczywał wehikuł. Pierwsze co rzucało się w oczy, że miał ręcznie klepaną karoserię.

Nawet nowoczesne urządzenia potrafiące wyrównać wgniecenia blachy nie dały rady zatuszować, że auto powstało w zakładzie pewnego mechanika, który przygotował dla nas ten prezent

Wielkie reflektory umieszczono wysoko nie tylko dlatego, by dobrze oświetlały drogę, ale i dlatego, że wehikuł był amfibią, a więc lampy podczas pływania nie mogły znaleźć się pod wodą.

Śrubę napędową zobaczył tylko ten, który zajrzał pod kaczy kuper maszyny. Jeszcze większe zdziwienie wywołałby widok silnika rodem z rozbitego auta rajdowego klasy WRC. Tuning sprawił, że wehikuł był pod wieloma względami lepszy od swojego wyścigowego pierwowzoru. Miał wzmocnione resory i ramę, dzięki czemu wehikułem można było przejechać prawie przez wszystkie wertepy i przeżyć nawet bardzo groźne zderzenia. Mechanik dając tę maszynę naszemu referatowi nazwał ją, trochę na wyrost, „najszybszym czołgiem pływającym”.

Niestety, nasz „czołg” pił benzynę jak smok wawelski wody Wisły po porcji baraniny od Szewczyka Dratewki. Przed wyjazdem musiałem napełnić bak auta.

 

Podróż do Głogowa upłynęła spokojnie, tym bardziej że nie jechałem szybko. Wczesnym popołudniem wyjechałem z Głogowa na zachód i po przejechaniu kilkunastu kilometrów zjechałem z drogi w prawo, do niewielkiego parku obok murów dawnego folwarku. Moim oczom ukazał się niewielki, dwupiętrowy dworek z ośmioboczną wieżą.

Zatrzymałem się na podjeździe ciekawie rozglądając się po rozstawianych dookoła starych maszynach rolniczych, podstawach do maszyn do szycia, fragmentach mebli. Panowała cisza, którą mącił tylko delikatny szmer liści poruszanych przez wiatr. Podszedłem do dwuskrzydłowych drzwi z drewna obitego paskami blachy. Nacisnąłem klamkę. Były zamknięte. Zastukałem w kołatkę. Ze środka nie było słychać kroków. Wróciłem do wehikułu i z torby z zakupami wyjąłem butelkę z kefirem i bułkę. Usiadłem na masce i jadłem oczekując, aż zjawi się ktoś z właścicieli.

Miałem szczęście, bo wkrótce w bramie zobaczyłem wysokiego, przeraźliwie chudego mężczyznę z długą, zmierzwioną brodą, szopą długich włosów, ubranego w stare dżinsy, lnianą koszulę i niosącego pod pachą reklamówkę z chlebem. Pomachałem do niego, a on odpowiedział tym samym. Nagle przyspieszył i zaczął biec w moją stronę.

- Kefir! - usłyszałem jego wołanie. - Kefir, nie!

Spojrzałem na swoją butelkę. Nieoczekiwanie poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem z maski do przodu na ziemię. Natychmiast obróciłem się, by spojrzeć, kto mnie zaatakował.

Napastnikiem okazał się wielki czarny pies o pysku wyżła i posturze owczarka niemieckiego. Miał może dłuższe łapy i krótszą sierść. Stojąc nade mną radośnie lizał mnie za uchem.

- Kefir, ty świntuchu! - brodacz krzyczał na psa. - Przepraszam pana najmocniej – mężczyzna pomógł mi wstać. - Próbowałem go zatrzymać, ostrzec pana...

- Nie rozumiałem o co chodzi z tym „kefirem” - wskazałem na butelkę.

- No tak - brodacz bezradnie roześmiał się. - Pies czarny jak węgiel, to przekornie nazwałem go „kefirem”, bo lubię kefir.

- Paweł Daniec, jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Czy jest pan właścicielem pałacu?

- Nie, pani Joanna wyjechała i będzie dopiero rano - wyjaśnił brodacz. - Reszta ekipy też przyjedzie jutro.

- Czy mogę obejrzeć budynek? - zapytałem.

- Wie pan - brodacz drapał się po głowie. - Gdyby to było moje, a tu... sam pan wie... Nie mogę pana wpuścić. Może niech pan przenocuje w Głogowie?

- A może mi pan przynajmniej pokazać to wasze znalezisko? - poprosiłem. Pokazałem brodaczowi legitymację służbową. Obejrzał dokument i oddał mi go.

- To pana interesują obrazy czy sprawa Barberiny? - zapytał mnie.

Nie wiedziałem, co miał na myśli mówiąc o „sprawie Barberiny”, więc postanowiłem wypytać brodacza.

- Przyjechałem na inwentaryzację obrazów i chciałem zorientować się w sprawie Barberiny, ale nie bardzo wiem, o którą chodzi...

- O tancerkę Barberinę Campanini - opowiadał brodacz. - Oprócz tych obrazów znaleźliśmy też pamiętnik malarza, który szukał tu śladów tej Barberiny, ale... wszystko jutro panu opowie pani Joanna.

Widząc, że tajemniczy brodacz nie zdradzi mi nic więcej, pożegnałem się z nim i pojechałem do Głogowa. Bez trudu w centrum miasta znalazłem hotele. Miałem do wyboru duży i mniejszy, na obrzeżach odbudowanej po zniszczeniach wojennych Starówki. Wybrałem ten drugi. Wehikuł udało mi się wcisnąć na ciasny parking na zapleczu. Potem zająłem swój pokój, odświeżyłem się i usiadłem na łóżku. Otworzyłem paczkę książek od pana Tomasza. Znalazłem tam oprócz książek poświęconych malarstwu polskiemu, mały przewodnik operowy, biografię Fryderyka II, „Opowieści o sławnych kochankach” Bolesława Lubosza oraz „Carmen” Prospera Merimeego w tłumaczeniu Tadeusza Żeleńskiego-Boya. Poczułem głód i zabierając „Opowieści...” wyszedłem z pokoju. W recepcji dowiedziałem się, że najbliższą restaurację znajdę przy tej samej ulicy, gdy pójdę w kierunku ratusza. Nie pozostało mi nic innego i z książką pod pachą poszedłem na kolację.

Było już ciemno, ale wystawy sklepowe rozświetlały mrok i z przyjemnością patrzyłem na ludzi, zwłaszcza młode zakochane pary, wędrujące po deptaku i trzymające się za ręce.

Restauracja znajdująca się w narożnej kamienicy, zaledwie przecznicę od ratusza, robiła bardzo dobre wrażenie. Akurat w części dla niepalących był wolny tylko jeden stolik, więc go zająłem i siedząc w rogu sali, złożywszy zamówienie oddałem się lekturze. Jedna z opowieści w książce była poświęcona romansowi Barberiny Campanini i króla pruskiego Fryderyka II.

Przerwałem czytanie ujrzawszy, że do restauracji wchodzi młoda, piękna szatynka w towarzystwie dwóch starszych od siebie mężczyzn. Kelnerka poinformowała ich, że wolne stoliki są tylko w części dla palących, na co kobieta gwałtownie pokręciła głową pokazując na gardło. Widocznie dym szkodził jej na struny głosowe. Wtedy jeden z panów wskazał na mnie i zapytał o coś kelnerkę. Ta podeszła do mnie.

- Przepraszam bardzo, ale ci państwo pytają, czy nie będzie panu przeszkadzało ich towarzystwo przy stole... - kelnerka przedstawiła prośbę nowych gości.

- Oczywiście - nie pozwoliłem jej dokończyć, wstałem i gestem zachęciłem szatynkę do zajęcia miejsca przy stole.

- Dziękuję - szatynka powiedziała po francusku zajmując krzesło obok mnie.

- Proszę bardzo - odpowiedziałem po polsku i ukłoniłem się.

Po przeciwnej stronie usiedli panowie.

- Czy rozmawia pan w jeżyku francuskim? - zagadnęła mnie szatynka.

Rozumiałem pytanie, ale przeczucie kazało mi tylko bezradnie wzruszyć ramionami.

- Trochę mówię po angielsku - odpowiedziałem.

Ona tylko uśmiechnęła się wyniośle.

- Rozmawiajmy po francusku - zaproponowała swoim partnerom.

Gdy rozmawiali, mogłem im się przyjrzeć. Piękna szatynka była średniego wzrostu, ale miała wspaniałą kobiecą figurę, twarz anioła o drobnym nosie, pełnych ustach, piwnych oczach skrytych za gęstą firaną rzęs. Włosy miała długie i rozjaśnione do różnych odcieni koloru słońca, od krwistej miedzi, przez złocisty miód do barwy słomy. Była ubrana w długą suknię z głębokim dekoltem i bolerko. W ręku trzymała niewielką torebkę. Towarzyszyli jej dwaj panowie w wieku około sześćdziesięciu lat. Jeden z nich miał siwe włosy, brodę, niebieskie oczy otoczone siecią gęstych zmarszczek znamionujących, że lubi się śmiać. Brzuszek okrył niedopiętą koszulą w kratkę, na którą założył kamizelkę z wieloma kieszeniami, podobną do tych noszonych przez wędkarzy. Kieszenie miał wypchane, jakby szykował się do dalekiej wyprawy turystycznej w dzikie ostępy.

Drugi z mężczyzn dla odmiany był ubrany w elegancki garnitur z krawatem, subtelnie kontrastującym odcieniem z kolorem koszuli. Miał złote spinki u mankietów, ruchy i gesty znamionowały obycie towarzyskie na salonach. Miał przyciemnione włosy, starannie ułożone, rzec by można u lizane. Twarze obu panów wydały mi się znajome, ale dziwiło mnie, co łączy tę trójkę.

Ten w kamizelce, gdy mówił, zionął smrodem piwa, a ten elegant pachniał najdroższymi męskimi perfumami.

- Kiedy w końcu pojedziemy do Czernej? - szatynka zapytała tego w koszuli....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl