[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Judith Arnold
Boso po trawie
1
Książkę tę dedykuję mojej siostrze Carolyn,
mojej kuzynce Judy,
przyjaciółce mojej mamy, Adele,
przyjaciółce mojej babci, Hannah,
oraz wszystkim Waszym siostrom, matkom, kuzynkom
i przyjaciółkom.
2
ROZDZIAŁ 1
Wszystko byłoby dobrze, gdyby w przejeżdżającym
nieopodal samochodzie nie strzeliła rura wydechowa;
zabrzmiało to jak wystrzał z karabinu.
Huk targnął powietrzem, zakłócając spokój, jaki wczesnym
popołudniem panował w centrum Devon. Dookoła rozszedł się
cierpki zapach spalin. Zanim Beth dostrzegła winowajcę - stare,
rozklekotane kombi, za którym wlokła się smuga dymu -
oszalała z przerażenia Panna zaczęła szczekać. Skakała, rzucała
się to w prawo, to w lewo, ciągnęła za smycz, aż wreszcie
okręciła ją wokół kostek swej pani. Potem jedno silniejsze
szarpnięcie wystarczyło, żeby Beth wylądowała w mało
dostojnej pozie na chodniku.
Krzyknęła i wypuściła smycz z ręki. Panna pognała przed
siebie.
No dobrze, pomyślała Beth, usiłując zdławić przekleństwa,
które cisnęły się jej na usta. Nic strasznego się nie stało. Nie
panikuj.
Ważne jest, żeby zachować spokój, nie wyolbrzymiać
tragedii, nie ulegać stresom; postanowiła przecież cieszyć się
każdą chwilą, każdym dniem. Nie zamierza załamywać się tylko
dlatego, że jej ukochana psina, którą niecały kwadrans temu
wzięła z miejscowego schroniska dla zwierząt, pędzi wzdłuż
głównej ulicy miasta, wlokąc za sobą - niczym drugi ogon -
nową, elegancką smycz. Co to, to nie.
- Panna, stój! - zawołała, ostrożnie wstając z ziemi. Otrzepała
delikatnie pośladki, obejrzała kolana, kostki; pobieżne oględziny
nie wykazały, aby jakakolwiek część ciała ucierpiała od upadku.
Podniósłszy torebkę, zaczęła rozglądać się po ulicy. Nagle
dojrzała, jak Panna mija trzy - może czteroletnie dziecko, które
wyszło z matką z piekarni i usiłowało zagrodzić psu drogę.
Dziecko zapiszczało radośnie, pies zaś, ujadając zawzięcie,
pomknął dalej przed siebie. Biegł z zadziwiającym wdziękiem
3
jak na tak małe, włochate stworzenie o nieproporcjonalnie
dużych, grubych łapach.
Beth ze zdumieniem potrząsnęła głową. Na Manhattanie
ludzie wtulaliby się w ściany budynków, byleby tylko nie otrzeć
się o obcego psa, który uciekł właścicielowi, w Jevon natomiast
próbowali zwierzę schwytać.
Nie miała jednak czasu dumać nad tym, jakie jeszcze istnieją
różnice kulturowe między jej nowym miejscem zamieszkania a
starym. Zarzuciwszy torebkę na ramię, czym prędzej ruszyła w
pogoń za szczeniakiem. Ażeby nie zderzyć się z uciekającą
psiną, nastolatek na łyżworolkach wpadł na latarnię; potem
jedną wolną ręką - bo w drugiej niósł nieporęczne pudło -
usiłował złapać psiaka listonosz. Bezskutecznie. Panna dotarła
na róg, wbiegła na jezdnię i cudem uniknęła zderzenia z
rowerem, na którym pedałował starszy jegomość.
Beth przyspieszyła kroku, ale sandały, które rano włożyła na
nogi, niezbyt nadawały się do biegów, a poza tym nie miała tej
kondycji co dawniej. Powietrze, dotychczas świeże i ożywcze,
nagle stało się ciężkie i duszne; Beth poczuła, jak włosy lepią
się jej do szyi, a w gardle zasycha.
Zaczęła się w duchu przeklinać. Była zła, bardziej na siebie
niż na Pannę. Co jej strzeliło do głowy, żeby brać ze schroniska
upartego, szalonego kundla? Przecież tyle wiedziała o psach co
nic.
Przeprowadziła się do Devon, miasta w południowej,
górzystej części stanu New Hampshire, żeby rozpocząć nowe
życie. Małe mieszkanie w nowojorskiej Upper East Side
zamieniła na uroczy dom w stylu kolonialnym, stojący przy
wąskiej, krętej drodze. Zrezygnowała z dobrze płatnej pracy w
znanej firmie adwokackiej, mieszczącej się w Alei Parkowej,
żeby zostać wspólniczką Cindy Miller oraz jej męża Jeffa, a
także po to, by móc pracować pięć dni w tygodniu od dziewiątej
rano do piątej po południu, a potem być wolną. Zrezygnowała
4
też z życia w pojedynkę i kupiła sobie psa, bo stary, stojący na
zalesionym wzgórzu dom aż się o to prosił.
Zresztą kiedy wybrała się do schroniska i w pokaźnych
rozmiarów klatce ujrzała pełnego energii szczeniaka, który
biegał, szczekał i dominował nad resztą zwierząt, natychmiast
się w nim zakochała.
Jednakże to, co teraz czuła do małego uciekiniera, dalekie
było od miłości. Może i Panna miała wielkie, brązowe ślepia,
którymi tęsknie się w nią wpatrywała, oraz uszy miękkie jak
atłas, ale co z tego? Ją, Beth, pupa bolała od upadku, a psina
zupełnie na to nie zważała, tylko ile sił w nogach gnała dalej
przed siebie.
Przy krawężniku stała szara, zakurzona furgonetka. Nagle
drzwi od strony kierowcy otworzyły się i ze środka wyskoczył
mężczyzna, który wbiegł na chodnik; dużym buciorem o
grubych podeszwach nadepnął na smycz, zmuszając Pannę do
zatrzymania się.
Dysząc ciężko, Beth oparła ręce na biodrach i podniosła
wzrok, żeby spojrzeć na mężczyznę, który przyszedł jej z
pomocą. Jego uśmiech ją poraził.
Ale nie tylko uśmiech miał wspaniały. Przesunęła wzrokiem
po potarganych, kasztanowatych włosach swego wybawcy,
zwróciła uwagę na jego oczy koloru czekolady, otoczone ledwo
widocznymi zmarszczkami, na jego mocno zarysowaną szczękę,
prosty nos, dołeczki w policzkach. Najważniejszy jednak był
uśmiech. To on opromieniał jego twarz, definiował ją. Kiedy
mężczyzna rozciągnął w uśmiechu wargi, nie tylko pogłębiły się
dołeczki w policzkach i zmarszczki wokół oczu, ale spojrzenie
mu rozbłysło. Beth miała wrażenie, że uśmiechają się jego oczy,
nozdrza, brwi. Po prostu wszystko w nim składało się na ten
wspaniały uśmiech - spalona przez słońce skóra, niedbała poza,
kąt nachylenia głowy, silne ramiona widoczne spod krótkich
rękawów koszulki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl