Herman Melville
MOBY DICK
CZYLI BIAŁY WIELORYB
1 tom
ROZDZIAŁ I
MIRAŻE
Imię moje: Izmael. Przed kilku laty — mniejsza o ścisłość jak dawno temu — mając niewiele czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce, a nie widząc nic szczególnego, co by mnie interesowało na lądzie, pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część świata. Taki mam właśnie sposób odpędzania splinu i regulowania krwiobiegu. Gdy tylko stwierdzę, że usta wykrzywiają mi się ponuro, gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad, gdy złapię się na tym, że mimowolnie przystaję przed składami trumien albo podążam za każdym napotkanym pogrzebem, a w szczególności, gdy moja hipochondria tak mnie opanuje, iż potrzeba mi silnych zasad moralnych, by się powstrzymać od rozmyślnego wyjścia na ulicę i metodyczmego strącania ludziom z głów kapeluszy — wtedy uznaję, że już wielki czas udać się na morze jak najrychlej. To jest moja namiastka pistoletu i kuli. Katon z filozoficzną oracją rzuca się na ostrze swego miecza; ja spokojnie siadam na okręt. Nie ma w tym nic zdumiewającego. Gdyby tylko zdawano sobie z tego sprawę, okazałoby się, że niemal wszyscy ludzie, każdy na swój sposób, w takiej czy innej chwili, żywią wobec oceanu niemal te same co ja uczucia.
Oto macie wyspiarski gród manhattańczyków, opasany przystaniami, jak indyjskie wyspy rafami koralowymi. Otaczają go zewsząd spienione nurty handlu. Z prawej i lewej strony ulice wiodą was ku wodzie. Najdalszym skrajem miasta jest plac Battery, kędy wspaniałe molo obmywają fale i chłodzą bryzy, które jeszcze kilka godzin temu nie widziały lądu. Spójrzcie na tłumy wpatrzone tam w wodę.
Powędrujcie wokół miasta w zadumane niedzielne popołudnie. Przejdźcie od Corlears Hook do Coenties Slip, a stamtąd przez Whitehall ku północy. Cóż ujrzycie? Rozstawieni wokoło całego miasta jak milczące szyldwachy, tkwią tysiącami i tysiącami śmiertelnicy zatopieni w oceanicznych marzeniach. Jedni wsparli się o pale, drudzy zasiedli na skrajach pomostów, ci wyglądają przez burty statków przybyłych z Chin, inni wdrapali się wysoko na olinowanie, jak gdyby usiłując zyskać jeszcze lepszy widok na morze. Ale przecie to wszystko ludzie lądu, w powszedni dzień uwięzieni wśród desek i tynku — przywiązani do kontuarów, przygwożdżeni do ław, przytwierdzeni do biurek. Jakże więc to się dzieje? Czyżby zniknęły łany zielone? Co oni tu robią?
Lecz patrzcie! Oto napływają nowe tłumy, zmierzając wprost ku wodzie, najwyraźniej gotując się do nurkowania. Dziwne! Nie zadowoli ich nic prócz najdalszego skraju lądu. Nie wystarczy im wałęsanie się w cienistym zaciszu magazynów. Nie. Muszą przedostać się tak blisko wody, jak to tylko możliwe bez wpadnięcia do niej. I tam oto stoją — milami całymi, długimi milami. Wszystko to ludzie lądu; przybywają z uliczek i zaułków, ulic i alej — z .północy, wschodu, południa i zachodu. A przecie tu jednoczą się wszyscy. Powiedzcie mi, czyżby przyciągała ich tutaj magnetyczna siła iglic kompasów wszystkich tych okrętów?
Albo znowu: jesteście, powiedzmy, na wsi, w jakiejś wyżynnej krainie jezior. Pójdźcie którąkolwiek ścieżką, jaka wam się spodoba, a stawiam dziesięć przeciw jednemu, że zaprowadzi was ona w dolinę i pozostawi nad utworzonym przez strumień jeziorkiem. Są w tym jakieś czary. Pozwólcie najbardziej roztargnionemu z ludzi pogrążyć się w głębokiej zadumie — postawcie go na nogi, wprawcie jego stopy w ruch, a niechybnie zaprowadzi was do wody, jeśli w tej okolicy wodę znaleźć można. Gdybyście kiedykolwiek cierpieli z pragnienia na wielkiej amerykańskiej pustyni, popróbujcie tego eksperymentu, o ile tak się zdarzy, że karawana wasza wyposażona będzie w wyznawcę metafizyki. Tak, wszystkim to wiadomo, że medytacja i woda poślubione są sobie na zawsze.
A oto artysta. Pragnie on namalować wam najbardziej rozmarzony, najbardziej cienisty, najspokojniejszy i najczarowniejszy pejzaż romantyczny w całej dolinie Saco. Cóż będzie głównym elementem tego dzieła? Tu stoją drzewa, każde o pniu wydrążonym, jak gdyby wewnątrz siedział pustelnik z krucyfiksem; tam drzemie łąka, ówdzie śpi bydło, a z tamtej chaty wznosi się sennie dym. W głąb odległych borów wije się kręta ścieżyna zmierzając w stronę spiętrzonych ostróg szczytów skalnych o zboczach skąpanych w modrości. Lecz choć widzimy obraz tak urzekający,
choć drzewo otrząsa na głowę pasterza swe westchnienia jak liście, wszystko to byłoby daremne, gdyby jego oczy nie były utkwione w czarodziejski strumień, który ma przed sobą. Odwiedźcie w czerwcu prerie, gdzie dziesiątkami mil brodzi się po kolana wśród lilii — jakiegoż jedynego uroku tu brak? Wody — nie ma tu ani kropli wody! Gdyby Niagara była jedynie kataraktą piasku, czyż przebywalibyście tysiąc mil, by ją zobaczyć? Czemuż to ów ubogi poeta z Tennessee, otrzymawszy nagle dwie garście srebra, deliberował, czy kupić sobie płaszcz, tak srodze mu potrzebny, czy też obrócić te pieniądze na pieszą wędrówkę do Rockaway Beach? Dlaczego niemal każdy krzepki, zdrowy chłopak o krzepkiej i zdrowej duszy prędzej czy później dostaje bzika, żeby wyruszyć na morze? Z jakiejże to przyczyny wy sami, w czasie waszej pierwszej morskiej podróży, odczuliście tak tajemnicze drżenie, gdy oznajmiono wam po raz pierwszy, że wy i okręt wasz straciliście już ląd z oczu? Czemuż to starożytni Persowie uważali morze za świętość? Czemu Grecy przydali mu osobne bóstwo i to brata samego Jowisza? To wszystko z pewnością nie jest pozbawione znaczenia. A głębsze jeszcze znaczenie ma historia Narcyza, który nie mogąc pochwycić dręczącego, zwiewnego obrazu, dostrzeżonego w źródle, skoczył w nie i utonął. Ale my sami widzimy tenże obraz we wszystkich rzekach i oceanach. Jest to obraz nieuchwytnego zwidu życia — i to jest klucz do wszystkiego.
Kiedy jednakże powiadam, że mam zwyczaj wyruszać na morze, gdy tylko oczy ćmić mi się zaczną, a płuca ciążyć — nie należy stąd wnioskować, że kiedykolwiek udaję się na taką wyprawę jako pasażer. Albowiem na to, aby być pasażerem, potrzeba koniecznie sakiewki, a sakiewka jest tylko łachmanem, jeżeli nic się w niej nie posiada. Prócz tego pasażerowie cierpią na morską chorobę, stają się swarliwi, nie śpią po nocach — na ogół nie spędzają czasu zbyt przyjemnie. Nie — nie pływam nigdy jako pasażer ani też, mimo że jestem po trosze człowiekiem morza, nie wyruszam nigdy na nie jako komodor czy jako kapitan, czy jako kucharz. Pozostawiam chwałę i znakomitość takich stanowisk tym, którzy to lubią. Jeżeli o mnie idzie, mam odrazę do wszelkich zaszczytnych i szacownych trudów, znojów i udręczeń jakiegokolwiek rodzaju. Wszystko, na co się zdobyć mogę, to dbałość o samego siebie, bez doglądania okrętów, bark, brygów, szkunerów i czego tam jeszcze. Co zaś się tyczy wyruszenia w charakterze kucharza — acz przyznaję, iż znaczna jest w tym chwała, jako że kucharz to na pokładzie statku ktoś w rodzaju oficera — jednak nigdy nie odczuwałem upodobania do przypiekania drobiu; choć gdy jest on już upieczony, należycie omaszczony, roztropnie osolony i posypany pieprzem, nie znajdzie się nikt, kto by wyrażał się o nim z większym ode mnie respektem, a nawet rewefencją. Toć właśnie dzięki .bałwochwalczemu uwielbieniu, jakie żywili starożytni Egipcjanie dla pieczonego ibisa i smażonego hipopotama, oglądacie mumie tych stworzeń w owych olbrzymich piekarniach — piramidach.
Nie, kiedy wyruszam na morze, to tylko jako prosty majtek, którego miejsce jest na dziobie okrętu, pod pokładem for kasztelu albo też wysoko w górze, na szczycie stengi masztowej. Co prawda, posyłają mnie to tu, to tam, każą skakać z rei na reję jak konikowi polnemu po majowej łące i zrazu rzeczy tego rodzaju są dosyć nieprzyjemne. Obraża to poczucie naszej godności, zwłaszcza jeśli się pochodzi z rodu z dawna osiadłego w kraju, jak Van Rensselaerowie, Randolphowie czy też Hardicanute'owie. A już szczególnie jeżeli przed zabraniem się do morskiego rzemiosła sprawowało się rządy w charakterze wiejskiego nauczyciela, przed którym drżały najroślejsze chłopaki. Zapewniam was, że przeskok z nauczyciela na majtka jest gwałtowny i wymaga silnej mieszanki Seneki i stoików, by móc znosić wszystko z uśmiechem. Ale nawet to uczucie przytępia się z czasem.
Cóż stąd, że jakiś stary kutwa, szyper, rozkaże mi wziąć się za miotłę i zamieść pokłady? Cóż znaczy podobna zniewaga, jeśli się ją, powiedzmy, odważy na szali Nowego Testamentu? Czyż sądzicie, że archanioł Gabriel będzie miał o mnie gorsze mniema-' nie dlatego, że pośpiesznie i z uszanowaniem usłucham owego starego kutwy w tym właśnie przypadku? A któż nie jest. niewolnikiem? Powiedzcie tylko. Zatem więc, jakkolwiekby się starzy szyprowie mną wysługiwali, jakkolwiekby mnie szturchali i potrącali, znajduję satysfakcję w świadomości, że jest to zupełnie w porządku, że każdy w ten czy ów sposób służył w bardzo podobnych warunkach — to znaczy albo z punktu widzenia fizycznego, albo metafizycznego; tak więc owym powszechnym szturchańcem obdzielani są wszyscy, przeto każdy winien klepnąć drugiego po plecach i być zadowolonym.
Zawsze, powtarzam, wyruszam na morze jako marynarz, uparto się bowiem, żeby mi płacić za mój trud, podczas gdy — o ile słyszałem — pasażerom nigdy nie płaci się ani szeląga. Wprost przeciwnie, właśnie pasażerowie muszą płacić. Istnieje zaś olbrzymia różnica między płaceniem a otrzymywaniem zapłaty. Akt płacenia jest może najdotkliwszym dopustem, jaki na nas ściągnęło owych dwoje złodziei z rajskiego ogrodu. Ale być opłacanym — cóż się może temu równać? Wytworna gorliwość, z jaką człowiek przyjmuje pieniądze, jest doprawdy zdumiewająca, zważywszy, iż łak żarliwie wierzymy, że pieniądze są źródłem wszelkiego doczesnego zła i że bogacz żadną miarą nie może dostać się do nieba. Ach, jakże ochoczo skazujemy się sami na potępienie!
I wreszcie wyruszam na morze zawsze jako majtek z uwagi na zbawienny dla zdrowia ruch i czyste powietrze na pokładzie forkasztelu. A ponieważ na tym świecie wiatry wiejące od przodu znacznie przeważają nad wiatrami od rufy (to znaczy, o ile się nigdy nie pogwałci zasady pitagorejskdej), zatem w większości wypadków płuca komodora stojącego na mostku kapitańskim otrzymują powietrze z drugiej ręki — od majtków na forkasztelu. Jemu się zdaje, że pierwszy nim oddycha; tak jednakże nie jest. W bardzo podobny sposób pospólstwo kieruje swymi przywódcami w wielu innych sprawach i to wtedy właśnie, gdy ci przywódcy bynajmniej tego nie podejrzewają. Ale jaka była po temu przyczyna, że wielokrotnie już pokosztowawszy morza jako marynarz na statku handlowym, teraz właśnie nabiłem sobie głowę, żeby wyruszyć na wyprawę wielorybniczą — na to lepiej, niż ktokolwiek inny, odpowiedzieć może ów niewidzialny policjant Losu, który sprawuje nade mną stały nadzór, potajemnie mnie śledzi i wpływa na mnie w jakiś sposób niepojęty. I bez wątpienia moje wyruszenie na tę wyprawę stanowiło część owego wielkiego programu Opatrzności, który został nakreślony już dawno temu. Przyszło to jako coś w rodzaju krótkiego interludium i solo między bardziej doniosłymi występami. Przypuszczani, że ta część programu musiała wyglądać mniej więcej tak:
Wielka Walka Wyborcza o Fotel Prezydenta Stanów Zjednoczonych Wyprawa wielorybnicza niejakiego Izmaela Krwawa bitwa w Afganistanie
Choć nie potrafię powiedzieć, dlaczego właściwie tak się stało, że owi reżyserowie, Losy, przeznaczyli mi tę lichą rólkę w wyprawie wielorybniczej, podczas gdy inni otrzymują wspaniałe role w wykwintnych komediach lub też wesołe role w farsach — choć nie potrafię powiedzieć, dlaczego właściwie tak się stało, przecie teraz, kiedy wspominam wszystkie okoliczności, sądzę, że przejrzałem po trosze sprężyny i pobudki, które, przebiegle mi podsunięte pod różnymi postaciami, nie tylko skłoniły mnie do odegrania tej roli, ale jeszcze wypieściły we mnie złudzenie, że wynikło to z mojej własnej nieprzymuszonej woli i bystrego rozeznania.
Główną z tych pobudek była przemożna myśl o samym olbrzymim wielorybie. Tak złowieszczy i tajemniczy potwór pobudził całą moją ciekawość. Następnie owe dzikie i dalekie morza, w których przetaczał on swe cielsko wyspie podobne; nieopisane, nienazwane niebezpieczeństwa, jakimi zagrażał, one to właśnie wraz ze wszystkimi towarzyszącymi im cudami tysiąca patagońskich widoków i odgłosów przyczyniły się do tego, żem uległ swojemu pragnieniu. Może dla innych ludzi rzeczy tego rodzaju nie stanowiłyby zachęty, ale jeśli o mnie idzie, to trapiony jestem wiecznotrwałą tęsknotą za tym, co dalekie. Lubię żeglować po zakazanych morzach i lądować u dzikich wybrzeży. Nie lekceważąc sobie tego, co dobre, umiem szybko dostrzec wszelką okropność, a jednak współżyć z nią — jeśli mi tylko na to pozwolą — jako że dobrze jest być na przyjaznej stopie ze wszystkimi mieszkańcami miejsca, w którym się przebywa.
Z tych to powodów cieszyłem się na wyprawę wielorybnicza; olbrzymie śluzy świata cudów rozwarły się przede mną, a pośród fantastycznych wyobrażeń, które skłoniły mnie do powzięcia tego zamiaru, dwa, właśnie dwa zapadły mi w głąb duszy: nieskończone zastępy wielorybów, a w samym ich środku jedno ogromne, zakapturzone widmo, podobne do śnieżnej góry wznoszącej się w powietrzu.
ROZDZIAŁ II
SAKWA PODRÓŻNA
Wsadziłem jedną czy dwie koszule do mej starej sakwy podróżnej, wetknąłem ją sobie pod pachę i ruszyłem w drogę na Przylądek Horn i Pacyfik. Opuściwszy poczciwy, stary Manhattan, przybyłem jak się należy do Nowego Bedfordu. Działo się to w sobotnią grudniową noc. Wielkiego doznałem zawodu, kiedy się dowiedziałem, że mały statek pocztowy odpłynął już do Nantucket i że nie nadarzy się żadna sposobność dotarcia do owego miejsca przed następnym poniedziałkiem.
Ponieważ większość młodych kandydatów do trudów i utrapień wielorybniczego żywota zatrzymuje się w tymże Nowym Bedfordzie, aby stąd wyruszyć w podróż morską, należy nadmienić, że ja przynajmniej nie miałem zamiaru tak postąpić. Postanowiłem bowiem nie wypływać na żadnym statku, który by nie pochodził z Nantufiket; coś świetnego i szumnego we wszystkim, co się wiązało z ową sławną, starą wyspą, pociągało mnie w zdumiewający sposób. Poza tym, mimo że Nowy Bedford w ostatnich czasach stopniowo zyskiwał wyłączność w rzemiośle wielorybniczym i mimo że w tej dziedzinie biedne, stare Nantucket pozostało już teraz mocno w tyle, było ono jednak niegdyś wielkim zaczątkiem Nowego Bedfordu — Tyrem tej Kartaginy — miejscem, w którym wyciągnięto na brzeg pierwszego ubitego amerykańskiego wieloryba. Skądże, jeśli nie z Nantucket, robili na swych czółnach pierwsze wypady w pogoni za Lewiatanem owi czerwonoskóry, 'tubylczy wielorybnicy? A skąd, jeśli nie również z Nantucket, wyruszyła ta pierwsza mała, awanturnicza łódź, częściowo załadowana sprowadzonymi tu z lądu kamieniami, przeznaczonymi — jak powiadają — do miotania w wieloryby, ażeby sprawdzić, czy są już dość blisko, by łowcy mogli zaryzykować cios harpunem z bukszprytu?
Ponieważ miałem przed sobą noc, dzień i jeszcze jedną noc w Nowym Bedfordzie, przed odpłynięciem do mego portu przeznaczenia, wynikło więc kłopotliwe zagadnienie, gdzie mam jeść i spać w tym czasie. Noc nie budziła ufności, była zaiste wielce ciemna i ponura, przejmująco zimna i posępna. W mieście nie znałem nikogo. Niespokojnymi pazurami wysondowałem własną kieszeń i dobyłem z niej ledwie kilka sztuk srebra. „A więc dokądkolwiek się udasz, Izmaelu — powiedziałem do siebie, stojąc tak w pośrodku posępnej ulicy z sakwą na barkach i porównując mrok w północnej stronie z ciemnościami od południa — gdziekolwiek w swej mądrości postanowisz spędzić noc, mój drogi Izmaelu, nie omieszkaj zapytać o cenę i nie bądź zbytnio wybredny.”
Niepewnym krokiem przemierzyłem ulice i minąłem tawernę Pod Skrzyżowanymi Harpunami — wyglądała ona jednak na zbyt kosztowną i gwarną. Nieco dalej, z jasno gorejących okien oberży Pod Rybą-Mieczem padały tak palące promienie światła, iż wydawało się, że stopiły one lód i śnieg ubity przed domem, gdyż wszędzie poza tym omrożona gołoledź leżała grubo na dziesięć cali tworząc twardy jak asfalt chodnik — raczej dla mnie przykry, kiedy stopą natrafiłem na twarde, krzemięniste wyboje, z powodu bowiem ciężkiej, bezlitosnej służby podeszwy moich butów znajdowały się w niezwykle opjakanym stanie. „Za drogo tu i zbyt gwarno” — pomyślałem sobie znowu, przystając na chwilę, by przypatrzeć się jaskrawerńu blaskowi padającemu na ulicę i posłuchać brzęku szklanek wewnątrz domostwa. „Idźże dalej, słyszysz, Izmaelu? — powiedziałem sobie wreszcie. — Odejdź sprzed wrót; twoje łatane buty tarasują tu drogę”. Poszedłem więc dalej. Teraz już, instynktem wiedziony, ruszyłem ulicami, które prowadziły mnie w stronę wody, jako że tam niezawodnie znajdować się musiały najtańsze, jeśli nie najweselsze gospody.
Cóż za ponure ulice! Masywy czerni, nie domy, po obu stronach, a tu i ówdzie świeczka, iakby migocząca w grobowcu. O tej nocnej godzinie, w ostatnim dniu tygodnia, ta dzielnica miasta okazała się niemal opustoszała. Wkrótce jednak doszedłem do miejsca, gdzie przydymione światło dobywało się z niskiego, rozłożystego budynku, którego podwoje stały gościnnie otworem. Dom miał wygląd zaniedbany, jak gdyby był przeznaczony do publicznego użytku, wszedłem więc i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było potknięcie się o popielnik w przedsionku. „Ha — pomyślałem, gdy wzbite w górę lotne cząsteczki omal mnie nie udusiły — czyżby te popioły pochodziły z owego zniszczonego grodu, Gomory? A skoro już widziałem Skrzyżowane Harpuny i Rybę- Miecz, tu musi być chyba oberża Pod Pułapką”. Pozbierałem się jakoś i słysząc w środku donośny głos, ruszyłem dalej i otworzyłem drugie, wewnętrzne drzwi.
Wydało mi się, że to wielki Czarny Parlament obraduje w piekle. Sto czarnych oblicz obróciło się w rzędach ław, by popatrzeć; za nimi jakiś czarny Anioł Sądu przerzucał karty księgi leżącej na pulpicie. Był to murzyński kościół, a tekst odczytywany przez kaznodzieję mówił o czerni otchłani piekielnej, o płaczu, zawodzeniu i zgrzytaniu zębów, jakie się tam rozlega. „Ha, Izmaelu — mruknąłem do siebie wycofując się z powrotem — nędzne są rozrywki pod znakiem Pułapki!”
Ruszywszy dalej dotarłem wreszcie do wątłego światełka w pobliżu doków i usłyszałem rozlegające się w górze żałośliwe skrzypienie. Podniósłszy głowę zobaczyłem kołyszący się nad drzwiami szyld z białym malowidłem, niewyraźnie przedstawiającym wysoki prosty słup rozpylonych bryzgów wodnych, pod nim zaś takie słowa:
„Trumna? Wielorybnik? — To brzmi raczej złowróżbnie w tym akurat zestawieniu — pomyślałem sobie. — Mówią wszakże, iż nazwisko to jest w Nantucket pospolite i przypuszczalnie ten tutejszy Piotr musi być emigrantem stamtąd.” A ponieważ światło było przyćmione, miejsce wydawało się na razie dość spokojne, sam rozlatujący się drewniany domek wyglądał, jakby go tu przewieziono z ruin jakiejś spalonej dzielnicy, a kołyszący się szyld skrzypiał tak jakoś po nędzarsku — pomyślałem więc, że tu właśnie muszą być tanie kwatery i najlepsza kawa z grochu.
Dziwne to było miejsce — ten stary dom o trójkątnych ścianach szczytowych, z jednej strony jakby sparaliżowany i żałośnie na bok pochylony. Stał na ostrym, wietrznym rogu ulicy, gdzie ów burzliwy wiatr, Euroklidon, hulał znacznie gorzej, niż to kiedykolwiek czynił wokół skołatanej łodzi nieszczęsnego Pawła. Eu-roklidon może być jednak wielce miłym zefirkiem dla kogoś, kto siedzi w domu ze stopami wspartymi o brzeg kominka, spokojnie grzejąc je przed snem. W posiadaniu moim znajduje się jedyny istniejący egzemplarz dzieł pewnego starego pisarza, który powiada: Przy osądzaniu onego burzliwego wichru, Euroklidonem zwanego, przedziwna powstaje różnica w zależności od tego, czy wyglądasz nań zza okna szklanego, na którym cały szron umieścił się od strony zewnętrznej, czyli też obserwujesz go przez owonierozsuwane okno omrożone ze stron obu, którego sama śmierć jedynym jest szklarzem. „To całkiem prawdziwe — pomyślałem sobie, gdy mi się ów ustęp na myśl nawinął — nieźle rozumujesz, stary hieroglifie!” Tak, oczy są oknami, a to ciało moje jest domem. Jaka szkoda jednak, że nie pozatykano szpar i szczelin, że nie opatrzono ich tu i ówdzie watą. Ale już teraz za późno na jakiekolwiek ulepszenia. Wszechświat jest już ukończony, sklepienie położone, a wióry z budowy zabrano przed milionem lat. Nieszczęsny Łazarz, szczękający zębami na poduszce z kamiennego stopnia i otrząsający z siebie dreszczami swe łachmany, mógłby zatkać uszy szmatą, a w gębę wsadzić kolbę kukurydzy i jeszcze by to nie powstrzymało tego burzliwego Euroklidonu. — Euroklidon! — powiada stary bogacz spowity w czerwone, jedwabne szaty (miał później jeszcze czerwieńsze) — ba, ba! Co za piękna, mroźna noc, jakże iskrzy się Orion, jakie zorze północne! Niech sobie tam gadają o swych orientalnych letnich krainach wieczystej cieplarni; mnie udzielcie przywileju stworzenia sobie własnego lata przy pomocy własnego węgla.
Ale cóż myśli Łazarz? Zaliż może on rozgrzać swe zsiniałe dłonie wyciągając je ku wspaniałym zorzom północnym? Czyż nie wołaliby znaleźć się na Sumatrze, miast tutaj ? Czy nie o wiele bardziej by mu dogadzało wyciągnąć się na całą długość wzdłuż linii równika, a nawet — zaiste, o bogowie! — zejść do samej otchłani piekielnej, byleby tylko uchronić się od mrozu?
Że jednak Łazarz leży tutaj na kamiennych stopniach przed wrotami domu bogacza, to wydaje się osobliwsze, niż gdyby góra lodowa została przycumowana do jednej z wysp Moluków. Jednak sam bogacz też mieszka, jak car, w lodowym pałacu zbudowanym ze zmrożonych westchnień, będąc zaś prezesem towarzystwa wstrzemięźliwości, spija jedynie ciepławe łzy sierot.
Ale dość już na razie tego (biadolenia; wyruszamy na wieloryby i wiele go jeszcze będzie. Zeskrobmy lód z naszych oszronionych stóp i zobaczmy, co to może być za miejsce, owa oberża Pod Wielorybnikiem.
ROZDZIAŁ III
OBERŻA POD WIELORYBNIKIEM
Wchodząc pod trójkątny dach oberży Pod Wielorybnikiem trafiało się do szerokiej, niskiej, odrapanej sieni o staroświeckiej boazerii przypominającej burtę jakiegoś starego, bezużytecznego już okrętu. Po jednej stronie wisiało ogromne olejne malowidło, tak gruntownie zadymione i całkowicie zamazane, że w nierównym, krzyżującym się świetle, w jakim je oglądano, można było jakoś dojść do zrozumienia, o co w nim chodzi, tylko i jedynie przez pilne studia, serię systematycznych odwiedzin tudzież staranne rozpytywanie sąsiadów. Widniały tam tak niezliczone masy mroków i cieni, iż początkowo było się już skłonnym przypuszczać, że jakiś ambitny młody artysta z okresu, kiedy w Nowej Anglii istniały jeszcze czarownice, usiłował tu odtworzyć zaklęty chaos. I przecie drogą głębokiej, a poważnej kontemplacji, częstotliwych przemyśleń, w szczególności zaś dzięki otworzeniu małego okienka umieszczonego w końcu sieni, dochodziło się nareszcie do wniosku, że podobna myśl, jakkolwiek dziwaczna, nie jest może tak zupełnie pozbawiona podstawy.
Ale rzeczą, która patrzącego najbardziej intrygowała i wprawiała w pomieszanie, była długa, gibka, złowieszcza, czarna masa czegoś, co unosiło się pośrodku obrazu ponad trzema błękitnymi, zamazanymi, pionowymi liniami skąpanymi w jakiejś nieokreślonej pianie. Bagniste, zwilgłe, doprawdy okropne to było malowidło; zupełnie wystarczające, by doprowadzić do szału człowieka nerwowego. A jednak była w tym obrazie pewna nieokreślona, niedopowiedziana, niepojęta wzniosłość, która przykuwała doń całkowicie, aż wreszcie człowiek mimowolnie poprzysięgał sobie, iż dowie się, co oznacza to cudaczne dzieło. Raz po raz przeszywała patrzącego jakaś znakomita, jednakże, niestety, zwodnicza myśl. — To Morze Czarne w czasie nocnej nawałnicy. — To przeciwne naturze starcie czterech pierwotnych żywiołów. — To jakiś zatracony ugór. — Hiperborejska scena zimowa. — Spękanie lodów na zamarzniętym strumieniu Czasu. — Ale na koniec wszystkie te fantastyczne pomysły ustępowały przed owym czymś złowieszczym w środku obrazu. Gdyby tylko to zrozumieć — reszta byłaby już jasna. Ale chwileczkę; czyż nie ma w tym nikłego podobieństwa do jakiejś gigantycznej ryby? Może nawet do samego wielkiego Lewiatana?
W istocie takim zdawał się być zamiar artysty; oto moja własna, ostateczna teoria, po części oparta na zestawionych opiniach licznych wiekowych osób, z którymi przeprowadziłem na ów temat rozmowy. Obraz przedstawiał okręt z Przylądka Horn w straszliwym huraganie, na wpół zatopiony, zalany wodą, z widocznymi już tylko trzema odartymi z żagli masztami — oraz rozwścieczonego wieloryba zamierzającego przeskoczyć wprost nad owym okrętem, wyobrażonego właśnie w gigantycznym akcie nadziewania się na wierzchołki trzech masztów.
Przeciwległa ściana owej sieni obwieszona była iście pogańskim zbiorem potwornych maczug i włóczni. Niektóre były gęsto wysadzane błyszczącymi zębami podobnymi do kościanych pił; inne zaopatrzono w pęki ludzkich włosów; jedna miała kształt sierpa, z ogromną rękojeścią zakręconą podobnie do linii kreślonej w świeżo koszonej trawie przez długorękiego kosiarza. Człowiek drżał patrząc na to i zastanawiał się, jakiż to potworny kanibal i dzikus mógł kiedykolwiek dokonywać żniwa śmierci tak straszliwym siecznym narzędziem. Wśród owej broni widniały także zardzewiałe, stare lance wielorybnicze i harpuny, całe połamane i pokrzywione. Niektóre miały swoją historię. Tą lancą, niegdyś śmigłą, obecnie srodze pogiętą, Natan Swain ubił przed pięćdziesięciu laty piętnaście wielorybów między wschodem a zachodem słońca. A tamten harpun — tak dziwnie teraz podobny do korkociągu — ciśnięto na morzach jawajskich w wieloryba, który uciekł z nim razem, a w wiele lat później został ubity około Przylądka Blanco. Tamten grot wszedł w pobliżu ogona i jak niespokojna igła przebywająca w ciele człowieka, przewędrował całe czterdzieści stóp, aż wreszcie odnaleziono go tkwiącego w garbie wieloryba.
Minąwszy ową mroczną sień oraz niskie, sklepione przejście — przebite przez coś, co za dawnych czasów musiało być wielkim centralnym kominem z kominkami dokoła — wchodzi się do izby ogólnej. Miejsce to jest jeszcze bardziej mroczne, belki pułapu zaś tak niskie i masywne, deski pod nogami tak stare i poorane bruzdami, iż niemal wyobrażacie sobie, że znajdujecie się w kokpicie jakiegoś starego statku, zwłaszcza w taką wyjącą wichrem noc, kiedy to owa zakotwiczona sędziwa arka wściekle się kołysze. Po jednej stronie stoi długi, niski stół, podobny do półki, cały zastawiony popękanymi szklanymi gablotami pełnymi zakurzonych osobliwości zgromadzonych tu z najodleglejszych zakątków tego szerokiego świata. W dalszym kącie izby widnieje ponury przybytek — szynkwas — ordynarnie usiłujący wyobrażać łeb wielorybi. Stoi tam bowiem ogromna, łukowato wygięta kość szczękowa wieloryba, tak szeroko rozwarta, że dyliżans mógłby niemal pod nią przejechać. Wewnątrz widnieją odrapane półki zastawione starymi karafkami, butlami i flaszkami, a między tymi szczękami grożącymi błyskawicznym unicestwieniem krząta się drugi potępiony Jonasz (którego to imieniem w istocie go nazywają), mały, zawiędły staruszek, drogo sprzedając marynarzom, za ich własne pieniądze, delirium i śmierć.
Ohydne są puchary, do których nalewa on swą truciznę. Choć z zewnątrz rzetelnie cylindryczne — wewnątrz te szelmowskie, zielone, grube jak soczewki szklanice zwężają się podstępnie ku dołowi aż po oszukańcze dno. Równoleżniki ordynarnie wyrzezane na szkle biegną w krąg ścianek tych zbójeckich kielichów. Nalejcie sobie do tego znaku, a płacicie zaledwie pensa; do tamtego — o pensa więcej; i tak dalej aż do pełnej szklanki — miarki z Przylądka Horn, którą możecie łyknąć za szylinga.
Wszedłszy do izby zastałem tam kilku młodych marynarzy zebranych wokół stołu i zajętych oglądaniem przy wątłym świetle rozmaitych okazów skrimszanderskiej roboty . Odnalazłem oberżystę, lecz gdy mu oświadczyłem, że pragnę roztasować się w jakimś pokoju, otrzymałem odpowiedź, iż zakład jego jest przepełniony — ani jednego wolnego łóżka.
— Ale, zaraz! — dorzucił uderzając się w czoło. — Nie macie chyba nic przeciwko temu, żeby podzielić łoże z harpunnikiem, co? Tak mi się widzi, że wyruszacie na wieloryby, lepiej więc przyzwyczajajcie się do tego.
Odpowiedziałem mu, że nigdy nie lubiłem sypiać we dwie osoby; że gdybym kiedykolwiek to uczynił, uzależniłbym to od tego, kim jest ów harpunnik, i że jeśli on (oberżysta) doprawdy nie posiada innego dla mnie miejsca, harpunnik zaś nie budzi zasadniczych zastrzeżeń, to cóż robić — wolę raczej połowę kołdry jakiegoś przyzwoitego człowieka niż dalszą wędrówkę po obcym mieście w tak okropną noc.
— Takem sobie i myślał. Dobra, siadajcie. Kolację? Chcielibyście kolację? Zaraz będzie gotowa.
Przysiadłem na starej drewnianej ławie, całej pokrytej nacięciami jak ława na Battery. Z brzega siedział okrakiem jakiś zadumany marynarz i pochyliwszy się przyozdabiał pilnie kozikiem koniec ławy trzymany między kolanami. Próbował swej zręczności w wycinaniu okrętu pod pełnymi żaglami, ale pomyślałem sobie, że osiągnięcia jego nie są nazbyt wielkie.
Wreszcie czterech czy pięciu z nas zawezwano na posiłek do sąsiedniej izby. Zimno było jak w Islandii — ogień się w ogóle nie palił, gdyż gospodarz oświadczył, że nie może sobie na to pozwolić. Nic, oprócz dwóch ponurych łojówek, z których każda ociekała zastygłym tłuszczem. Nie było innego wyjścia; musieliśmy zapiąć pod szyję krótkie kurty marynarskie i na wpół zmarzniętymi palcami podnieść do ust kubki z wrzącą herbatą. Jadło było jednak nadzwyczaj treściwe — nie tylko mięso z ziemniakami, ale i knedle — wielkie nieba, knedle na kolację! Jakiś młodzieniaszek w zielonym płaszczu podróżnym zabrał się do tych knedli w niezwykle okrutny sposób.
— Chłopie — ozwał się oberżysta — będą cię pewnikiem trapiły w nocy koszmary.
— Gospodarzu — szepnąłem — to chyba nie ten harpunnik, co?
— O, nie — odparł z miną zabawnie diaboliczną. — Tamten harpunnik to chłop o ciemnej cerze. Nigdy nie jada knedli o nie — nie weźmie do gęby nic oprócz befsztyka, a i to lubi, jak prawie surowy.
— O, do diabła! — powiedziałem. — A gdzie ten harpunnik? Czy jest tutaj?
— Niedługo tu będzie — brzmiała odpowiedź.
Mimo woli zaczęły mi się nasuwać pewne podejrzenia co do owego harpunnika o „ciemnej cerze”. Na wszelki wypadek postanowiłem sobie, że jeśli się okaże, iż mamy spać razem, musi się rozebrać i wejść do łóżka przede mną.
Po wieczerzy całe towarzystwo powróciło do izby gospodniej, ja zaś, nie wiedząc, co z sobą począć, postanowiłem spędzić resztę wieczoru w charakterze widza.
Niebawem na zewnątrz dała się słyszeć gwałtowna wrzawa. Gospodarz zerwał się z miejsca i krzyknął:
— To załoga „Ork” ! Dziś rano doniesiono mi, że zbliża się do lądu; trzy lata na morzu — statek wraca dobrze naładowany! Hura, chłopaki! Będziemy teraz mieli najświeższe wiadomości z Fidżi!
Tupot butów marynarskich rozległ się w sieni, drzwi rozwarto jednym szarpnięciem i do izby wtoczyła się dość dzika czereda marynarzy. Owinięci w kosmate płaszcze wachtowe, z głowami okutanymi w wełniane szale, wszyscy w podartej i pocerowanej odzieży, z brodami sztywnymi od sopli lodu, wyglądali jak niedźwiedzie, które wyrwały się z Labradoru. Dopiero co zeszli na ląd ze swego statku i to był pierwszy dom, do jakiego wstąpili. Nic więc dziwnego, że pożeglowali prościutko do paszczy wieloryba — do szynkwasu — a mały, pomarszczony, stary Jonasz tamże urzędujący niebawem napełnił im wszystkim kielichy. Jeden z przybyłych uskarżał się na paskudne przeziębienie, na co Jonasz zmieszał dlań czarny jak smoła kordiał z dżinu i syropu klnąc się, iż jest to najprzedniejszy lek na wszelkie przeziębienia i katary, choćby nie wiedzieć jak zadawnione, bez względu na to, czy złapało się je u wybrzeży Labradoru, czy też na nawietrznej stronie wyspy lodowej.
Trunek szybko uderzył im do głowy, jak to się zazwyczaj dzieje nawet z najbardziej notorycznymi moczygębami, gdy świeżo zstąpią na ląd po morskiej podróży; wszczęli więc niepohamowany zgiełk.
Zauważyłem jednakże, iż jeden z nowo przybyłych trzymał się nieco na uboczu i choć znać było, że pragnął nie psuć radości towarzyszom swym trzeźwym obliczem, jednak, ogólnie biorąc, powstrzymywał się od czynienia takiego rwetesu jak inni. Człowiek ów zaciekawił mnie od razu, a jako że bogowie mórz tak zrządzili, iż miał on wkrótce zostać mym towarzyszem na statku (choć jedynie wspólnikiem łoża, jeśli idzie o niniejsze opowiadanie), popróbuję więc dać tu krótki jego opis. Miał pełne sześć stóp wzrostu, szlachetny wykrój ramion i tors jak keson. Rzadko kiedy dane mi było widzieć u kogoś podobną krzepę. Oblicze miał smagłe, ciemnobrązowe, co przez kontrast sprawiało, iż zęby olśniewały białością, a w głębokich cieniach oczu kryły się jakieś wspomnienia, które snadź nie dostarczały mu zbytniej radości. Głos jego zdradzał od razu południowca, a z pięknej postawy wnosiłem, iż musi to być jeden z owych rosłych górali ze szczytów alleghańskich w Wirginii. Kiedy rozhulanie jego towarzyszy doszło już do zenitu, człowiek ów wymknął się niepostrzeżenie i nie zobaczyłem go więcej aż do czasu, gdy został mym kamratem na morzu. Jednakże po kilku minutach współtowarzysze-marynarze zauważyli jego nieobecność, a ponieważ, jak się zdawało, był z jakichś przyczyn ich wielkim faworytem, podnieśli więc ryk: „Bulkington! Bulkington! Gdzie jest Bulkington?” — i wypadli z gospody w pogoni za nim.
Było już około dziewiątej, a ponieważ izba wydawała się niemal nadnaturalnie cicha po owej orgii, zacząłem już sobie winszować pewnego małego planu, który mi się nasunął tuż przed nadejściem marynarzy.
Nikt nie lubi sypiać we dwie osoby. Prawdę mówiąc, o wiele bardziej wolelibyście nie dzielić łoża nawet z własnym bratem. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale ludzie lubią być samotni, kiedy śpią. A kiedy już przychodzi spać z kimś zupełnie nieznajomym, w obcym zajeździe, zaś nieznajomy ów jest harpunnikiem — w takim wypadku zastrzeżenia wasze nieskończenie się pomnażają. Nie było także żadnego na tym świecie powodu, dla którego właśnie ja, nie kto inny, będąc marynarzem, miałbym sypiać we dwóch w jednym łóżku; bowiem na morzu marynarze nie częściej śpią po dwóch, niż to na lądzie czynią nieżonaci królowie. Oczywiście sypiają oni wszyscy razem w jednym pomieszczeniu, ale każdy ma własny hamak, przykrywa się własnym kocem i śpi we własnej skórze.
Im bardziej się zastanawiałem nad owym harpunnikiem, tym więcej nabierałem abominacji do pomysłu spania z nim razem. Nietrudno było przypuścić, że skoro był harpunnikiem, jego bielizna, płócienna czy też wełniana, nie będzie należała do najczystszych, a już z pewnością nie do najwykwintniejszych. Aż się cały otrząsnąłem. Poza tym robiło się późno i mój zacny harpunnik powinien był wrócić już do domu i zmierzać do łoża. Przypuśćmy teraz, iż z zwali się na mnie o północy — skądże będę wiedział, z jakiej ohydnej no...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]