[ Pobierz całość w formacie PDF ]
85
Sebastian Miernicki
PAN SAMOCHODZIK i...
WYSPA SOBIESZEWSKA
WST
Ę
P
Kar! miał siedem lat. Umiał trochę czytać, napisać kilka słów i liczb. Wiedział, Ŝe
urodził się na rok przed wybuchem wojny, która teraz niespodziewanie nadeszła do
niego z pierwszymi mroźnymi dniami. Śnieg i mróz stały się oznaką złych
wiadomości. Najpierw pewnej zimy do drzwi mieszkania w bloku na Oliwie
zapukał jakiś męŜczyzna w mundurze. Jego wysoką funkcję podkreślały fantazyjne
szlaczki na pagonach i odznaczeniach. Kar! miał wtedy cztery lata. Z otwartymi
ustami słuchał opowieści tego oficera o tacie, który zniszczył kilka bolszewickich
czołgów. Zapytał wtedy, co to znaczy „bolszewickich"? Mama, pogodna brunetka
pracująca w jakimś urzędzie w mieście, nie wiedziała co powiedzieć. Kar! widział,
jak drŜą kąciki jej ust, a na jednej z rzęs wisi wielka kropla. Chciał prosić mamę,
Ŝeby nie płakała, ale wtedy oficer krótko powiedział: „Bolszewicy to ludzie, którzy
zabili twojego tatę". Mama Karla nie wytrzymała i ukryła w dłoniach twarz mokrą
od łez. Oficer poklepał chłopca po ramieniu mówiąc: „Twój tata był prawdziwym
bohaterem". Kar! popatrzył na gościa, który powstał z fotela.
— To znaczy, Ŝe tata jest teraz aniołkiem? — zapytał chłopiec.
— Tak, chłopcze — oficer głęboko westchnął i sięgnął do kieszeni płaszcza.
Wyjął niewielkie czarne pudełko. Kar! w podobnym pochował Ŝółtego kanarka
Czoko w ogródku dziadka, pod wiśnią. — To odznaczenia twojego taty, trzymaj je
i bądź z niego dumny — męŜczyzna połoŜył opakowanie na stole i wyszedł
salutując na poŜegnanie.
Tego wieczora mama Karla płakała. Łzy ciekły jej po policzku nawet wtedy,
kiedy przyszły do niej sąsiadki zapraszając do siebie na świąteczną wieczerzę. Kar!
dostał wtedy duŜo prezentów. Po Nowym Roku mama Karla wywiozła go do
dziadka, rybaka mieszkającego nad Martwą Wisłą, na południe od majątku
Kronenhof.
Następnej zimy listonosz Giinter Hafen przyjechał do chałupy dziadka
przynosząc z Gdańska tragiczną wiadomość — mama Karla zginęła w czasie
nalotu na miasto gdzieś w Niemczech. Dziadek Karla, Clemens, poprosił wnuka,
by wyszedł do drugiego pokoju. Kari przez zamknięte drzwi słyszał, jak listonosz i
rybak coś szeptali. Po wyjściu Hafena dziadek nie płakał. Siedział na taborecie przy
piecu i scyzorykiem strugał jakiś patyk.
— To zostaliśmy sami, tylko ty i ja — powiedział dziadek Clemens.
— Mama jest w niebie z tatą? — upewniał się chłopiec.
— Tak — dziadek pokiwał głową.
— A co mam zrobić, Ŝeby być teraz z mamą i tatą? Muszę się zabić?
— Nie gadaj głupstw! — warknął dziadek.
Od tej chwili Kar! zawsze towarzyszył dziadkowi. W czasie zimnych poranków,
kiedy wypływali na połowy. W upiorne letnie wieczory, kiedy śmierdząc łuskami i
dymem wędzili ryby. Karla najbardziej przeraŜały długie i tłuste węgorze. Słyszał
od kolegów, dzieci innych rybaków, Ŝe węgorze lubią wpływać przez otwarte usta
do wnętrza ciała topielców. Te dziwne ryby, przypominające węŜe lub
miniaturowe morskie smoki, przeraŜały Karla tym bardziej, Ŝe kojarzyły mu się z
pijanymi Ŝołnierzami z karczmy. PrzyjeŜdŜali w te okolice ranni, Ŝeby wyzdrowieć.
Kari chodził do karczmy, bo miał nadzieję, Ŝe tata nie zginął, tylko jest ranny i
szuka go. Wolfgang, kilkunastoletni syn kucharki, mieszkający gdzieś w okolicach
Góry Mew, opowiedział Karłowi, Ŝe tak się raz wydarzyło. Kar! widział, jak
Ŝołnierze pili wódkę i wypite szklanki alkoholu zagryzali kawałkami węgorzy.
Chłopiec pamiętał smród potu, wódki, ryb, chrapliwe śmiechy Ŝołnierzy
podszczypujących kelnerki.
Teraz, kolejny rok i kolejna zima przyniosły smutne wiadomości z frontu
wschodniego. Od strony bolszewików wciąŜ słychać było grzmot dział. Po szarym
niebie dostojnie przesuwały się samoloty z czerwonymi gwiazdami. Tydzień temu
Kar! stał na wale z patykiem w ręku i wtedy nad Wisłą pojawił się jeden z tych
samolotów. Kari widział sylwetki dwóch pilotów w kabinie. Przymierzył kij do
ramienia.
— Tratatata! — wrzasnął strzelając do wroga.
Piloci zobaczyli go. Pomachali do chłopca i zrobili unik przed wyimaginowaną
serią z karabinu. Nagle z nieba, prosto w kierunku Karla spadł grad pocisków.
Śnieg jakby się zagotował. Twarde, zmarznięte grudki ziemi uderzyły o ubranie
zastygłego w bezruchu Karla. Nad głową chłopca przemknął myśliwiec i poleciał
na zachód.
— Co ty wyprawiasz? — Wolfgang nagle pojawił się obok Karla. — Mogłeś
zginąć! Na zebraniu Hitlerjugend mówili, Ŝe bolszewicy z głodu potrafią jeść
ludzkie mięso. Nie mają litości dla nikogo, ani dla kobiet, ani dla dzieci. Wiesz co?
Opowiem o twoim wyczynie jednemu znajomemu. Wystraszyłeś załogę
„szturmownika". Tak Sowieci mówią na takie samoloty jak ten, do którego
strzelałeś z kija — Wolfgang roześmiał się.
Kari widział na piersi kolegi błyszczącą odznakę świadczącą, Ŝe Wolfgang
przeszedł specjalne szkolenie w obsłudze dział przeciwlotniczych. Wolfgang wyjął
spod czapki dwa papierosy marki „Yuno".
— Chcesz? — zapytał Karla.
— Nie — Kari przełknął ślinę.
Gdyby zapalił, poczułby się jak męŜczyzna, ale kiedyś wciągnął do płuc dym
wydmuchiwany przez dziadka, który palił fajkę. Kari potem długo krztusił się i
strasznie gryzło go w oczy. Bał się kompromitacji, więc odmówił. Ukryli się za
wierzbami i tam Wolfgang wypalił papierosa.
— Skąd je masz? — Kari zapytał.
— Od wujka Alberta — Wolfgang uśmiechnął się. — Mogę chodzić wszędzie,
między innymi do specjalnych bunkrów, jakie kazał wykopać. Tam jest wszystko!
Karabiny, granaty, jedzenie, papierosy, są nawet jakieś skrzynie z obrazami,
dzbankami, jakimiś ksiąŜkami i papierami. Co tylko chcesz! Chciałbyś to
zobaczyć?
Kari pokiwał głową. Od tamtej rozmowy minęły dwa tygodnie. Teraz Kari biegł
ścieŜką wydeptaną w śniegu na pomoc, przez pola, w stronę lasu nad morzem,
gdzie miał spotkać Wolfganga.
— Hecht! — gefreiter grenadierów obejrzał się za siebie. Westchnął pręŜąc się
jak struna. Nadchodził młody porucznik Steif, owoc kilkutygodniowego szkolenia
oficerskiego. Mógł słuŜyć jako wzór aryjskiej urody. Jeszcze nosił na sobie
regulaminowe okrycie. Nie zawijał szala na uszy chroniąc się przed dotkliwym
zimnem i wiatrem prosto z Zatoki Gdańskiej.
— Tak jest! — Hecht krzyknął, ale nie było w tym zawołaniu gotowości
wykonania rozkazu, tylko niewypowiedziane pytanie: „Czego znowu chcesz?!".
Hecht to było przezwisko, najlepsze, jakie mogli wymyślić koledzy dla chłopaka
z Lecu w sercu Prus Wschodnich, między wielkimi jeziorami. Hecht był typem
człowieka-drapieŜnika. Potrafił całe dnie leniuchować, nic nie robić, ale kiedy
nadchodził czas walki, to Hecht potrafił upolować najwięcej wrogów. Był
mistrzem w przygotowywaniu zasadzek i ustalaniu pozycji strzeleckich. To on
dowodził plutonem w 12. pułku grenadierów. Z tymi samymi Ŝołnierzami
przeszedł szlak bojowy od Francji do Rosji. To właśnie tam, po bitwie pod
Kurskiem został zdegradowany za pobicie oficera artylerii z dywizji pancernej
Waffen-SS za to, Ŝe artylerzyści nie chcieli wspierać ogniem grenadierów Hechta.
Jego wspaniale zapowiadająca się kariera legła w gruzach i od tej pory nie miał
szans na stopień oficerski. Miał jako podoficer dalej słuŜyć w swojej kompanii.
Stanowisko dowódcy plutonu było wolne od roku. To Hecht ściskał dłoń generała
Dietricha von Sauckena, kiedy ten 5 maja 1944 roku wizytował ich batalion
odchodząc na stanowisko dowódcy XXXIX Korpusu Pancernego. Von Saucken
mógłby nosić przydomek „suchar" w przeciwieństwie do Clemensa Betzela, jego
następcy jako dowódcy 4. dywizji pancernej. Betzel często uśmiechał się.
śołnierze widzieli, jak ich generał dbał o ludność cywilną, niekiedy kazał bronić
jakiejś pozycji tylko dlatego, by drogą zdąŜyła przejechać kolumna uchodźców.
Betzel podobno dostał Steifa wbrew swej woli i rzucił go do plutonu Hechta
wiedząc, Ŝe tam niedoświadczony, palący się do walki oficer dostanie dobrą szkołę
dowodzenia albo zginie. Steifa nikt nie lubił, bo potrafił cofnąć przepustki za
noszenie nieprzepisowej bielizny. On nigdy nie był w Rosji! Weterani z
niedowierzaniem kręcili głowami słysząc rozkazy Steifa i w ogniu walk w
Kurlandii słuchali porucznika, ale wykonywali rozkazy Hechta.
Po BoŜym Narodzeniu 1944 roku całą dywizję przerzucono z Kurlandii do
Gdańska. Walczyli na podejściach do miasta ponosząc ogromne straty.
— Hecht, chodźcie za mną — porucznik przyzwyczaił się do postawy, jaką
reprezentował ten zdegradowany oficer. Był przekonany, Ŝe Hecht poniósł
zasłuŜoną karę i z pewnością nie nadawał się na oficera.
Steif poprowadził Hechta dwieście metrów za zagajnik świerków. Stała tam
gromada młodych ludzi. Kilku mogło mieć najwyŜej siedemnaście lat. Wszyscy
patrzyli na dwóch przybyłych z mieszaniną strachu, nadziei i oddania.
— Będziesz nimi dowodził — Steif nie potrafił ukryć złośliwego uśmiechu. —
Awansowałeś na obergefreitra. Powodzenia! Wieczorem zajmiecie pozycje koło
drugiego plutonu. Będziecie osłaniać stanowisko Stuga.
Steif zasalutował i odszedł. Hecht popatrzył na swoich podwładnych. Mieli
przepisowe sorty mundurowe, byli uzbrojeni w karabiny. KaŜdy miał pancer-faust i
dwa granaty. Młodzi Ŝołnierze bez Ŝadnego rozkazu ustawili się na zbiórce. Hecht
szybko policzył ich wzrokiem. Było ich szesnastu.
— Jest mi niezmiernie przykro, Ŝe będę wami dowodził — przemówił.
Młodzieńcy pobladli, a część nerwowo roześmiała się. — Tak, zanim dobrze
poznam wasze nazwiska, będziecie martwi lub w najlepszym wypadku ranni.
MoŜecie mieć jednak taką ranę, która spowoduje tylko przedłuŜające się katusze, a
nikt was nie wyleczy, bo zabrakło lekarstw. Jeden gefreiter z dwójką weteranów
jest więcej wart niŜ cała wasza gromada. Dlatego jest mi przykro, Ŝe będę wami
dowodził, bo z Ŝadnym z was nie napiję się piwa po wojnie. Wiecie, po co tu
jesteście?
Hecht widział, Ŝe kilku z odznakami Hitlerjugend chciało wyrwać się z pa-
triotycznymi frazesami, ale zrezygnowało. Reszta nie wiedziała, co powiedzieć.
Wreszcie jeden nieduŜy rudzielec z nosem jak młody kartofel wypręŜył się.
— No?! — Hecht podszedł do niego.
— Chcę bronić się, by uratowały się moja mama i Luiza — chłopak wyrzucił z
siebie.
— Kto to jest Luiza?
— Moja narzeczona.
— Masz jej zdjęcie?
Rudzielec poczerwieniał na twarzy, ale posłusznie sięgnął do kieszeni munduru i
wyjął portfel, a z niego zdjęcie. Przedstawiało uroczą dziewczynę z promiennym
uśmiechem i wstąŜkami wplecionymi w długie włosy, opadające falami na ramiona
okryte sukienką w kwiaty.
— Jak się nazywasz? — Hecht zapytał oddając chłopakowi fotografię.
— Fryderyk Regenwetter!
— Fryderyk jako jedyny z was ma dość mocną motywację, by walczyć — Hecht
stanął przed swoimi Ŝołnierzami. — Od dziś on jest moim zastępcą. Idziemy!
Długą, milczącą kolumną maszerowali przez las i wzgórza na pozycję. Po drodze
kaŜdy z nich w polowej kuchni dostał wodnistą zupę, pół bochenka chleba, dwa
pęta kiełbasy i konserwę mięsną. Po zmroku zakradli się do okopu koło działa
szturmowego. Hecht kaŜdemu z Ŝołnierzy wyznaczył stanowisko, a sam poszedł do
dowódcy pojazdu. To był trzydziestoletni sierŜant, z którym znali się od miesiąca.
Przywitali się, wypalili papierosy w ciasnym, ale ciepłym wnętrzu maszyny i
rozstali się. Wiedzieli, Ŝe mieli tylko kilka godzin spokoju. Sowieci atakowali
zwykle o świcie...
Kar! zgrzał się i odpoczywał na poboczu drogi. Mijały go wozy uciekinierów
skrzypiąc źle nasmarowanymi osiami, stukotem kopyt końskich zagłuszających
krzyki mew. Z rzadka po drodze przetoczył się samochód osobowy, niekiedy
cięŜarówka. Chłopak chwilę odpoczął i pobiegł pod górkę, na przełaj do płotu.
Kiedy znalazł się przy siatce otaczającej willę, włoŜył palce do ust i zagwizdał.
Wolfgang pojawił się po kilku minutach, rozejrzał się na wszystkie strony i dał
znak Karłowi, Ŝe moŜe przechodzić. Kar! przeczołgał się pod ogrodzeniem,
którędy Wolfgang czasami uciekał mamie. Weszli do willi mijając wartownika
obojętnie patrzącego na nich. Nie było wuja Alberta i Wolfgang pokazywał
koledze piękne sale, gdzie bywali najwaŜniejsi ludzie w kraju, pomieszczenia tak
ciepłe i przytulne, a jednocześnie napełniające kaŜdego Niemca dumą.
Potem poszli do bunkrów, labiryntem między barakami, namiotami, szałasami,
ziemiankami. Wolfgang nie kłamał, bo rzeczywiście podziemia były wypełnione
wszelkimi moŜliwymi dobrami. Kari wziął z kartonu puszkę z tytoniem, dla
dziadka. Kiedy wychodzili z podziemi, zatrzymał ich młody Ŝołnierz SS.
— Stać, kim jesteście? — wymierzył w nich pistolet maszynowy. — Co tu
robiliście?
Kar! pomyślał o puszce tytoniu, Ŝe będzie rozstrzelany za kradzieŜ.
— Moja mama pracuje w willi — Wolfgang próbował się tłumaczyć.
— Bolszewicy wyszkolili takich małych szpiegów? — Ŝołnierz powoli zaciskał
palec na spuście.
— Co tam masz? — zza drzew wyszedł podoficer. Popatrzył na zastaną scenę,
chwycił lufę broni i przesunął ją w dół. — Zostaw ich, to Wolfgang, syn kucharki
gauleitera. Zmykajcie i nie kręćcie się tu!
Chłopcy pobiegli do willi. Tam w kuchni było ciepło. Wolfgang znalazł kawałek
chleba i sera. Poczęstował kolegę.
— Zaczęli pilnować tego jak bunkra na Gradowej Górze — Wolfgang zamyślony
Ŝuł chleb. Potem nastolatek podszedł do szafki. Wyjął z niej wojskowy plecak. Był
cięŜki. — Weź to. Przyda się, kiedy przyjdą trudne czasy — powiedział do Karla.
— Zmykaj do domu, Ŝebyś nie wracał zupełnie po ciemku.
Wolfgang odprowadził kolegę do siatki. Pomógł mu przejść pod nią.
— śegnaj! — Wolfgang pierwszy raz uŜył tego słowa rozstając się z Karlem.
Rosjanie rzadko łamali tę zasadę i atakowali przed świtem. Hechta obudził
pojedynczy wystrzał. Otworzył oczy i nie ruszając się z dna okopu próbował
zorientować się, co się dzieje. Powoli podniósł się z dna rowu i wyjrzał zza wału
ziemi na przedpiersiu. Przed nim na białych łatach śniegu widział poruszające się
cienie piechurów. Zerknął w kierunku Sługa. SierŜant siedział we włazie, przy
karabinie maszynowym. Czekał na odpowiedni moment. Młodzi Ŝołnierze
gramolili się na pozycje. Hecht posłał rozkaz, by nie strzelać i czekać na sygnał.
Hecht odwinął ze szmat swój karabinek szturmowy. Przed sobą ułoŜył dwa
granaty trzonkowe i czekał. Kiedy Rosjanie byli pięćdziesiąt metrów od
niemieckiej linii obrony, Hecht zaczął odkręcać bezpiecznik pierwszego granatu.
Rzucił go, kiedy atakujący byli trzydzieści metrów od niego. Natychmiast posłał
drugi, a potem chwycił za karabin. Strzelał ogniem pojedynczym starannie celując.
Z boku ząjazgotał karabin maszynowy Stuga. Młodzi Ŝołnierze chaotycznie
strzelali. Piechurzy padli na ziemię dwadzieścia metrów od okopów. Zrobili
najgorszą rzecz z moŜliwych. Będąc tak blisko powinni byli rzucić się do ataku i
szukać szczęścia w walce wręcz. Hecht ze złością patrzył, jak jego podopieczni
próbowali trafić w Rosjan. Zamilkł karabin maszynowy i wtedy Hecht usłyszał
dźwięk, który bardzo go zaniepokoił. Zza wzgórza, pięćset metrów przed nimi
wyjechały czołgi. To były sławne rosyjskie T-34.
Hecht przebiegł wzdłuŜ linii obrony. Nie zwracał uwagi na zabitych. Zebrał dwa
pancerfausty. Ocalałym Ŝołnierzom powiedział, by strzelali z pancernych pięści,
kiedy czołgi będą sto metrów od okopu.
Zagrzmiało działo Stuga. Po chwili słychać było, jak pocisk rykoszetował od
pancerza czołowego jednego z trzech T-34. Rosjanie zatrzymali się. Oddali salwę.
Tylko jeden pocisk trafił w pobliŜe działa szturmowego.
— Strzelajcie do piechoty! — Hecht krzyczał do swoich Ŝołnierzy. Wiedział, Ŝe
działo będzie stanowiło ich jedyną osłonę przed czołgami, a oni muszą bronić
Stuga przed piechurami uzbrojonymi w granaty i ładunki wybuchowe. SierŜant
wreszcie dobrze wycelował i trafił jadącego z lewej T-34, kiedy rosyjski czołg
pokonywał jakiś wał ziemi i przez moment odsłonił spód. Stanął wbijając lufę w
ziemię.
Rosjanie odpowiedzieli salwą. Tym razem jeden z nich trafił w boczny pancerz
Stuga odrywając pancerną płytę ze specjalnego fartucha ochronnego. Działo
odpowiedziało drugim celnym strzałem, tym razem tuŜ pod jarzmem lufy
rosyjskiego czołgu. Widać było, jak czołgiści próbowali obracać wieŜyczką. T-34
dalej pędził przed siebie otwierając ogień z karabinów maszynowych. Nagle z
ziemi zerwał się piechur z wiązką granatów. Hecht przymierzył i trafił go krótką
serią. W miejscu, gdzie padł Rosjanin, pozostał wielki lej po wybuchu ładunku.
Ostatni T-34 nie zatrzymując się strzelił. Nie trafił, ale był juŜ sto metrów od
okopów. W tej chwili poszybowały w jego kierunku trzy ładunki z pancerfaustów.
Czołg stanął. Czwarty strzał przypieczętował jego los.
Trzeci rosyjski czołg gnał i siał pociski z karabinów maszynowych. Hecht
wystrzelił ze swojej pancernej pięści. Trafił we właz kierowcy. Czołg zakołysał się,
stanął i wtedy uderzyły w niego kolejne pociski. Pojazd eksplodował. Rosyjska
piechota wycofała się w popłochu.
Hecht zapalił papierosa opierając się o ścianę okopu. SierŜant ze Stuga wychylił
się z włazu i rzucił manierkę. Hecht łapczywie napił się wódki i oddał naczynie.
— Dobra robota! — Hecht pochwalił obsługę działa.
— Im teŜ nieźle poszło, jak na pierwszy raz — sierŜant uśmiechnął się.
— Tak — Hecht smutno pokiwał głową.
— Fryderyk! — zawołał zastępcę.
Rudzielec przybiegł ścierając z czoła kurz i poprawiając oporządzenie.
— Policz, ilu mamy zabitych i rannych — Hecht kucnął w okopie. Regenwetter
wrócił po dwóch minutach.
— Czterech zabitych i trzech lŜej rannych — zameldował.
— Zbierzcie amunicję i wszystko to, co moŜe się nam przydać. Zabitych odnieść
sto metrów do tyłu. Rannych opatrzcie. Przygotujcie się do odwrotu.
— Czemu? PrzecieŜ ich odrzuciliśmy!
— Wrócą tu w dzień lub wieczorem. Będzie ich dwa razy więcej. Ostrzelają nas z
dział, przyślą samoloty...
Dwie godziny po walce przyszedł rozkaz do wycofania się. Hecht wyprowadził
swój oddział do Gdańska. Walczył o dworzec, z rosyjskim przyczółkiem w fabryce
chemicznej na Stogach, potem na Mierzei, blisko Pillau. W okolicach Bramy
Oliwskiej zginął dowódca dywizji, a jego ciało przetransportowano na wyspę, za
Martwą Wisłę. Hecht dotarł do grobu generała z trójką Ŝołnierzy. Był wśród nich i
Fryderyk. W czterech stali przy skromnym krzyŜu obok drewnianej willi. Była
wiosna. Podobno Rosjanie otoczyli juŜ Berlin, podobno ktoś tam dowodził obroną.
Mało kogo na wyspie to obchodziło. Wąski pas nadbrzeŜnego lasu był wypełniony
ludźmi, którzy usiłowali ewakuować się na Hel, skąd odpływały statki do Niemiec.
Tu juŜ nikt nie myślał o walce. MoŜe tylko kilku SS-manów pilnujących czegoś w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl