[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maureen Child
Duchy z przeszłoŚci
(Strictly Lonergan’s Business)
 ROZDZIAŁ PIERWSZY
– To proste – powiedziała do siebie Kara Sloan, spoglądając na swoje odbicie w
samochodowym lusterku. – Kiedy otworzy drzwi, powiesz: odchodzę.
Jasne.
Ale gdyby to było takie łatwe, zrobiłaby to juŜ sześć miesięcy temu albo przed rokiem,
kiedy zdała sobie sprawę, Ŝe zakochała się w swoim pracodawcy.
Problem w tym, Ŝe przy Cooperze Lonerganie przestawała myśleć, a władzę przejmowały
emocje. Wystarczało jedno spojrzenie ciemnobrązowych oczu, a miękły pod nią kolana.
Nadal nie mogła zrozumieć, jak do tego doszło. Absolutnie tego nie planowała. Była jego
asystentką od pięciu lat. Przez pierwsze cztery nic się nie wydarzyło, wszystko doskonale się
układało. Łączyła ich przyjaźń i dobre stosunki słuŜbowe. AŜ tu niespodziewanie rok temu
uświadomiła sobie, Ŝe jest w nim zakochana. Od tej chwili czuła się podle i była
nieszczęśliwa.
Nie mogła być zła na Coopera, Ŝe nie zauwaŜył zmiany w jej uczuciach. Zresztą dlaczego
miałby zauwaŜyć? Dla niego była jedynie wygodnym i oczywistym elementem otoczenia jak
stojąca w salonie czarna skórzana sofa.
Sama była sobie winna. Bez jego wiedzy zmieniła zasady. Kochała go, a on ją tylko lubił.
Sytuacja była beznadziejna.
– Dlatego musisz odejść – powiedziała stanowczo, patrząc w swoje duŜe zielone oczy w
lusterku wypoŜyczonego auta. – Zmierz się z problemem, stań przed Lonerganem i po prostu
mu to powiedz.
Wciągnęła cięŜko powietrze i westchnęła. Potrafię to zrobić i zrobię!
Mamrocząc pod nosem, wysiadała z samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i ruszyła w
kierunku duŜego domu w stylu wiktoriańskim, z Ŝółtą fasadą, który Cooper wynajął na lato.
Budynek wydał jej się przytulny i gościnny, jakby na nią czekał. Niespodziewanie zrobiło jej
się przykro, Ŝe za dwa tygodnie będzie musiała wrócić do Nowego Jorku. Tu, w tym miejscu,
było coś fascynującego.
Dom usytuowany był w znacznej odległości od ulicy, pośrodku rozległego,
wypielęgnowanego trawnika. Otaczały go stare, cieniste drzewa. W szybach odbijały się
promienie porannego słońca. WzdłuŜ werandy stały gliniane donice pełne kwiatów,
mieniących się w ciepłym świetle feerią barw. W powietrzu unosił się zapach świeŜo
skoszonej trawy i delikatna woń oddalonego o kilka kilometrów oceanu. Kara zawsze
uwaŜała się za mieszczucha. Była szczęśliwa na Manhattanie. Uwielbiała tamtejszy pośpiech i
uliczny dok, symfonię klaksonów stojących w korkach aut, obelŜywe okrzyki taksówkarzy,
którzy kaŜdy przejechany kilometr traktowali jak osobiste zwycięstwo.
Musiała jednak przyznać, Ŝe to miejsce było urokliwe. Cisza, spokój, przepych
soczystych kolorów.
Nie ma sensu się przyzwyczajać, pomyślała.
Zachwiała się na wysokich szpilkach, które zapadały się w Ŝwirową nawierzchnię
podjazdu. I to miało być odpowiednie obuwie... Od roku przebywanie w towarzystwie
Coopera kompletnie ją rozstrajało. Gdyby miała odrobinę rozsądku, włoŜyłaby na podróŜ
dŜinsy i tenisówki. Ale nie, ona wolała pięknie wyglądać, gdy się spotkają. śeby
przynajmniej choć raz dostrzegł jej starania...
Zgrzytając zębami, przyznała, Ŝe pisarz nie zauwaŜyłby, nawet gdyby stanęła przed nim
naga. Właśnie dlatego powinna natychmiast rzucić tę pracę. Co nie było jednak takie proste.
Okropnie jest być zakochanym w męŜczyźnie, który widzi w tobie tylko kompetentną
asystentkę.
– Sama się tak urządziłam – westchnęła, obchodząc samochód. Nacisnęła autopilota i
bagaŜnik otworzył się wolno jak wieko trumny w starych filmach o Drakuli.
Dobrze im się razem pracowało. Często się śmiali. Kara odczuwała ogromną satysfakcję.
Była tak dobra w tym, co robiła, Ŝe Cooper nie potrafił się juŜ bez niej obejść. Niestety
wszystko popsuła, nie trzymając się zasad.
Sama nie wiedziała, kiedy przestała patrzeć na Coopera jak na pracodawcę i zaczęła mieć
na jego temat fantazje dozwolone od osiemnastego roku Ŝycia. Pisarz mylił się co do niej i jej
profesjonalizmu. Bez trudu pokonał jej mur obronny i nieświadomie rozkochał ją w sobie,
nawet tego nie zauwaŜając.
Tym bardziej powinna odejść. Uciec od niego, zanim będzie za późno. Jak to ujęła
zeszłego wieczoru jej przyjaciółka Giną: „Zwiewaj od niego, gdzie pieprz rośnie, póki jeszcze
masz siłę”.
Giną zabrała Karę na drinka, Ŝeby udzielić przyjaciółce wsparcia i dodać odwagi.
– Doskonale wiesz, Ŝe ten facet nigdy się nie zmieni – przekonywała.
– Masz rację – przyznała Kara, wkłuwając wykałaczkę w pływającą w kieliszku martini
oliwkę, jakby była kosmitą dąŜącym do przejęcia władzy nad ziemianami. – Dla niego
wszystko jest w najlepszym porządku. Wspaniale!
– Do tego zmierzam. – Giną zamrugała powiekami i gestem dłoni przywołała barmana. –
Od kiedy jest w Kalifornii? Od trzech dni?
– Tak.
– I juŜ dzwonił do ciebie ze sto razy.
To prawda. Zawsze miała włączony telefon komórkowy, Ŝeby Cooper w kaŜdej chwili
mógł się z nią skontaktować. Co teŜ wykorzystywał, wydzwaniając z zadziwiającą
regularnością. Ostatni telefon odebrała dwadzieścia minut temu.
– Pracuję dla niego.
– Jasne, tylko Ŝe on przekracza wszelkie granice – stwierdziła Giną, nachylając się nad
barem. Jej jasne włosy opadły na blat. – Ostatnio dzwonił zapytać, jak zrobić kawę. Ma
trzydzieści kilka lat i nie potrafi zaparzyć sobie filiŜanki kawy bez twojej pomocy?
– Dokładnie trzydzieści jeden i oczywiście potrafi – zaśmiała się Kara. – Jest po prostu
nieznośny.
Giną wcale nie czuła się rozbawiona. Kręcąc głową z dezaprobatą, wyprostowała się.
– MoŜesz mieć pretensje tylko do siebie. Doprowadziłaś do tego, Ŝe jesteś mu niezbędna.
– UwaŜasz, Ŝe to źle? – Kara sięgnęła po drinka, szukając w kieliszku nowej oliwki.
– Lonergan postrzega cię jako doskonale zaprogramowanego robota. – Giną przełknęła
łyk appletini i zakręciła kieliszkiem w powietrzu. – On nie widzi w tobie kobiety i nigdy nie
zauwaŜy.
– To przykre, co mówisz.
– Ale prawdziwe.
– Być moŜe.
– I co z tym zamierzasz zrobić? Trzymać się go, aŜ się zestarzejesz i zadasz sobie pytanie,
co się stało z twoim Ŝyciem? Dlaczego nie odejdziesz teraz, póki jeszcze moŜesz?
To pytanie za tysiąc punktów, pomyślała Kara, wyciągając z bagaŜnika rzeczy. Giną
miała rację. Do licha! Od roku znała tę gorzką prawdę, ale łudziła się. Nie było dla niej
przyszłości z Cooperem. Bynajmniej nie czekało jej nic więcej poza tym, co miała teraz. A to
jej nie wystarczało.
Rześki powiew chłodnego wiatru znad oceanu wprawił w taniec leŜące na trawniku liście
i potargał ciemnobrązowe włosy Kary, które zasłoniły jej oczy. Odgarnęła je do tyłu,
westchnęła głęboko, wzięła dwie walizki, siatkę ze świeŜymi bajglami, słoiczkiem
wyśmienitej kawy; bez której Lonergan nie potrafił pisać, oraz pięć opakowań ciasteczek z
pianką. Miał upodobania nastolatka. Uśmiechnęła się pod nosem. To było urocze. Zawsze
musiał mieć pod ręką ulubione łakocie. Nie, przeciwnie, to jest irytujące, poprawiła się
natychmiast w myślach.
Obiecała sobie, Ŝe z marszu wręczy Coopefowi wymówienie z dwutygodniowym
terminem wypowiedzenia. Oczywiście znajdzie mu tymczasowe zastępstwo na okres wakacji,
które pisarz spędza tu w Kalifornii. Potem, kiedy wróci na Manhattan, sam poszuka sobie
kogoś na stałe.
A ona im szybciej wyjedzie do Nowego Jorku i zacznie odzyskiwać swoje Ŝycie, tym
lepiej.
Zdeterminowana ruszyła podjazdem do frontowego wejścia wielkiego domu. Chwiejąc
się na szpilkach, powtarzała sobie w myślach: To tylko praca. Znajdziesz lepszą. Nie
potrzebujesz Coopera. Gdy była juŜ prawie przekonana co do słuszności swojej decyzji,
niespodziewanie otworzyły się drzwi i na ganek wyszedł Lonergafi. Wysoki i szczupły,
ubrany w swój charakterystyczny nowojorski strój, czyli czarną koszulę i czarne spodnie.
Miał ostre rysy i nieco kanciastą twarz. Czarne włosy opadające na ramiona tworzyły wokół
twarzy coś na kształt ciemnej aureoli. W jego ciemnych oczach odbijały się promienie słońca.
Kiedy się uśmiechnął, Kara poczuła nieprzyjemny skurcz w Ŝołądku. Jego widok wywarł na
niej większe wraŜenie, niŜ się spodziewała. Wszystko przez ten cudowny uśmiech, który
nieczęsto gościł na jego ustach. Jednak kiedy się pojawiał... przyprawiał ją o zawrót głowy.
Do licha!
– Kara! – zawołał entuzjastycznie, schodząc ze schodów długimi krokami. Zatrzymała
się, spiorunowana siłą obezwładniających ją uczuć. Cooper przycisnął ją na powitanie mocno
do siebie, rozpalając jak stuwatową Ŝarówkę, po czym nagle wypuścił z ramion. O mało nie
straciła równowagi.
– Dobrze, Ŝe juŜ jesteś.
W sercu zaświtała jej nikła nadzieja.
– Tęskniłeś za mną?
– Nawet nie wiesz jak! Zrobiłem sobie rano kawę z cynamonem i smakowała jak bagnista
breja.
No tak. Złudzenia prysły. Witaj, prozo Ŝycia, pomyślała. Oczywiście, Ŝe za nią nie
tęsknił. Brakowało mu komfortu, który mu zapewniała. Dlaczego tym razem miałoby być
inaczej?
– Powiedz, Ŝe przywiozłaś prawdziwą kawę i moje ulubione ciasteczka.
Westchnęła głęboko, akceptując prawdę.
– Tak, mój wyrośnięty nad wiek czterolatku. Mam i jedno, i drugie.
– Wspaniale – wykrzyknął, ignorując zarówno jej drwiny, jak i ją samą. Wziął od niej
jedną walizkę i ruszył do domu. – A odebrałaś rzeczy z pralni?
– Są w bagaŜniku.
– A bajgle? Pamiętałaś?
Pokiwała głową i przyspieszyła kroku, doganiając go. Wystarczyło kilka sekund, a juŜ
wpadła w stary schemat. Co się stało z deklaracjami? Tak szybko straciła siłę woli? Dlaczego
nie spojrzała w te jego czekoladowe oczy i nie oświadczyła, Ŝe odchodzi? Wciągnęła głęboko
powietrze i o mało nie jęknęła.
Tak wspaniale, smakowicie pachniał.
– Oczywiście – mruknęła zdegustowana jego i własnym zachowaniem. – Czy przez
ostatnie pięć lat kiedykolwiek o czymkolwiek zapomniałam?
– Nigdy – potwierdził, mrugając do niej okiem. Pod Karą zmiękły kolana, mimo Ŝe coraz
bardziej umacniała się w swoim postanowieniu. – To dlatego nie potrafię bez ciebie Ŝyć.
Słowa wypowiedziane tak łatwo i lekko. Nic dla niego nie znaczyły. Dla niej, gdyby były
szczere, byłyby spełnieniem pragnień.
Cooper otworzył drzwi i przepuścił ją pierwszą. Weszła, stukając głośno obcasami o
wiekową drewnianą posadzkę. Odrzuciła długie ciemnobrązowe włosy na ramiona i
rozejrzała się ciekawie po domu.
Biegnąc za jej wzrokiem, po raz pierwszy od przyjazdu zauwaŜył szczegóły wystroju
wnętrza. Był tu od trzech dni, ale większość czasu spędził w sypialni, pracując.
Lub raczej starając się pracować. W rzeczywistości rozegrał tysiąc partii Solitera, co
oczywiście nie pomoŜe mu w dotrzymaniu zbliŜającego się nieuchronnie terminu oddania
ksiąŜki.
– Piękny dom – zauwaŜyła Kara, przyglądając się wspaniałemu mosięŜnemu Ŝyrandolowi
wiszącemu w salonie.
Cooper rozejrzał się wokół. Nic szczególnego. Tapicerowane fotele w wyblakłym
róŜanym kolorze, pleciony dywan zakrywający większość drewnianej zniszczonej podłogi,
jasnoŜółte ściany rozświetlające i rozweselające pomieszczenie. Widać było, Ŝe agencja
nieruchomości, od której wynajął ten dom, dbała o utrzymanie budynku w dobrym stanie.
– Ludzie mówią, Ŝe to miejsce jest nawiedzone.
Kara odwróciła się gwałtownie i spojrzała na niego z zaciekawieniem, otwierając szeroko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl