IGA KARST
76.
PAN SAMOCHODZIK I… PERŁY KSIĘŻNEJ DAISY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZNAĆ PRZYGODĘ Z AUTOPSJI * KOLOS NAD PEŁCZNICĄ * KOBIETA Z LAPTOPEM * SKRADZIONE ZDJĘCIA KSIĘŻNEJ * SKĄD ZNAM MĘŻCZYZNĘ Z MAHONIOWĄ LASECZKĄ * STRYJ TOMASZ * WSPOMNIENIE PRZYGODY SPRZED LAT * POGODA KRZYŻUJE NASZE PLANY * REZYGNUJĘ Z ZUPY CZOSNKOWEJ I KNEDLIKÓW * CZYTAĆ CZY ZWIEDZAĆ? * HISTORIA KSIĄŻA W USTACH RUDEJ PRZEWODNICZKI * WRZAWA, FLESZE I NAPIERAJĄCY TŁUM * RATUNEK ZE STRONY „FACETÓW W CZERNI”
Gdyby nie to, że urodziłam się jako siostrzenica detektywa, zapewne nigdy nie otarłabym się o prawdziwą przygodę. Jej istotę znałabym wyłącznie z beletrystycznych książek. Lecz wtedy miałabym przed sobą tylko suchy papier, a resztę musiałaby domalować moja wyobraźnia. Miałam jednak szczęście poczuć smak, zapach i dotyk przygody, a nawet stać się jej częścią. A wszystko zaczęło się w czerwcu i to prawie równocześnie w dwóch miejscach... Ale po kolei...
Zniecierpliwiona staniem w gigantycznym korku uderzyłam rozprostowanymi dłońmi w kierownicę. Wyrzuciłam z siebie złość spowodowaną moją kompletną bezradnością w stosunku do panującego na drodze tłoku.
- O rany! - westchnęłam tylko, bo cóż więcej mogłam zrobić, jeżeli wszystkie trasy w zasięgu mojego wzroku zostały szczelnie oblepione przez śpieszące w najróżniejszych kierunkach samochody. Kierowcy raz po raz postękiwali, trąbili i wygrażali innym użytkownikom asfaltowych duktów, bądź też zupełnie odwrotnie - w letargu czekał i, aż natłok uliczny rozluźni siei swobodnie będą mogli ruszyć w dalszą podróż. Samopoczucia nie poprawiały gorące promienie czerwcowego słońca. Bezlitośnie smagały podróżników swoimi rozżarzonymi mackami. Działały usypiająco. Dokuczały zwłaszcza, jeżeli samochód nie był wyposażony w klimatyzację.
- Spokojnie, wyluzuj się siostrzyczko! - szturchnął mnie Jacek, mój młodszy brat. - Bez ciebie nikt nie zacznie pracy...
Utknęliśmy na Węźle Bielańskim, na drodze prowadzącej z Wrocławia do Wałbrzycha. Celem naszej eskapady był - położony około siedmiu kilometrów od tego ostatniego - Zamek Książ, gdzie w ogrodach, z rozłożonym sprzętem telewizyjnym czekała na nas ekipa nagraniowa. Mieliśmy bowiem zarejestrować materiał do mojego nowego wideoklipu.
Zegarek wskazał szesnastą, co oznaczało, że nasze spóźnienie sięgnęło godziny.
Jacek siedział obok mnie, na przednim siedzeniu i w najlepsze zabawiał się grami zainstalowanymi w telefonie komórkowym. Już dawno skończył dwadzieścia lat, ale wciąż trwał w nim duch małego dziecka, więc w czasie naszych licznych podróży, właśnie w ten sposób umilał sobie dłużące się godziny.
- A nie możesz przejechać bokiem? - zaproponował nie odrywając wzroku od pasjonujących
go wirtualnych rozgrywek.
Zirytowałam się, ponownie dając wycisk niewinnej niczemu kierownicy:
- Jasne! Pojedziemy na przełaj. Po polu!
Czułam, jak po smaganej gorącym powietrzem skroni spływa stróżka potu. Spryskałam twarz wodą w sprayu. Tymczasem z radia poleciały znajome dźwięki:
(...) ooooh świaaaaaaat
ooooh yeah
każdy z naaaaas (..)
Automatycznie zmieniłam stację. Słysząc własny głos w eterze, dostawałam mdłości. Nawet najlepsza piosenka słuchana w nadmiarze potrafi obrzydnąć. Aten utwór znałam w najdrobniejszym szczególe - sama umieściłam każdą nutę w pięciolinii.
Jacek nawet nie drgnął zanurzony w nierealnym świecie multimediów. Zaabsorbowany nim być może w ogóle nie usłyszał piosenki. Znużona milczeniem przerwałam ciszę:
- Kciuki ci odpadną, jak będziesz tak ciągle manipulował przy tym telefonie - zażartowałam, ale nie dobiegł mnie żaden odzew ze strony brata.
Pomimo swojego infantylnego zachowania, mógł podobać się kobietom. Miał rozczapierzone włosy średniej długości z zawadiacko opadającymi na oczy kosmykami. Był dobrze zbudowany, ale w żadnym wypadku nie imały się go dodatkowe kilogramy. Ubierał się z lekkim niedbalstwem, celowo łącząc spodnie z metkami najlepszych domów mody z rozpadającymi się podkoszulkami zakupionymi w sklepach z używaną odzieżą. Gdyby nie to, że Jacek kompletnie nie potrafił śpiewać, fałszując najprostsze melodie, mógłby - tak jak ja - profesjonalnie zająć się muzyką. Z pewnością nie zabrakłoby mu, szalejących za nim na każdym kroku, fanek. Na razie jednak zadowalał się pełnieniem funkcji mojego menedżera. Nadawał się do tego znakomicie, gdyż posiadał niesłychany dar robienia interesów, zatem: negocjował kontrakty na występy, pilnował terminarza...
Wkrótce udało nam się ominąć rozciągającą się po prawej stronie sieć centrów handlowych. Jeszcze chwila i na horyzoncie wyrósł masyw Ślęży - położonej niedaleko Wrocławia góry, będącej pozostałością po wygasłym stożku wulkanicznym. Jest to miejsce owiane tajemnicą ze względu na krążące od czasów drugiej wojny światowej opowieści, mówiące o tym, że tuż przed przybyciem na te ziemie Rosjan wojska niemieckie ukryły w masywie Sobótki (jak inaczej nazywana jest Ślęża) ciężarówki ze złotem i dziełami sztuki. Niektórzy historycy twierdzą, że to właśnie tam, w specjalnie do tego przygotowanym schowku, zakamuflowano Bursztynową Komnatę. Wejście do schowka zostało wysadzone w powietrze przy pomocy materiałów wybuchowych. Miejsce to niczym się nie różni od innych fragmentów zboczy górskich i nie sposób je odnaleźć.
Ruch nieco zelżał, ale - mimo to - nie mogłam rozwinąć moim sportowym samochodem zbyt dużej prędkości, gdyż droga była wąska, kręta i na dodatek pobocza obsadzono drzewami, które skutecznie ograniczały widoczność. Padające spomiędzy nich plamy słońca migotały w oczach, oślepiając kierowców.
Tuż przed Wałbrzychem skręciliśmy z asfaltowej szosy w wybrukowaną dróżkę, prowadzącą ku zamkowi. Jacek schował wreszcie telefon komórkowy do kieszeni i rozglądał się po otwartej, pokrytej trawą przestrzeni łąk. Z lewej strony raził smutkiem opustoszały hipodrom. Dróżka nie wydawała się podchodzić w górę, więc każdego mogło ogarnąć zdziwienie, kiedy okazywało się, że zamek zbudowano wiele metrów nad poziomem morza. Głęboka rozpadlina obejmowała go z trzech stron, natomiast podjazd był niemalże płaski. Książ nie był widoczny z oddali, gdyż tonął w połaciach mieszanych lasów.
Na szczęście barokowa brama wjazdowa, za którą wylano asfaltowe podłoże, niszcząc tym samym cenny poniemiecki bruk, była otwarta i bez przeszkód mogłam przez nią przejechać. Nie zatrzymał mnie także znak zakazu wjazdu. Lekceważąc go zabrnęłam aż pod same mury zamku.
Ulokowałam samochód na parkingu, za betonową fontanną wielkości średniego basenu pływackiego i zakomenderowałam:
- Wysiadaj, brachu.
Zabrałam ze sobą torebkę, zamknęłam auto i przedostałam się wąskim przejściem pomiędzy zdezelowanym maluchem i granatowym BMW. Jacek przecisnął się za mną, a potem biegiem pośpieszyliśmy ku ekipie nagraniowej. Przeszliśmy pod łukiem szarego budynku bramnego i wzdłuż oficyn gospodarczych, by stanąć naprzeciw monstrualnej budowli Książa.
Nie można było przejść obok zamku, nie przystając ani na chwilę. Potężny kolos wzbudzał respekt W końcu mieliśmy szansę podziwiać największy zamek Śląska i jeden z najokazalszych w Europie. Malowniczy krajobraz, pośród którego ponad doliną rzeki Pełcznicy górował Książ, nie tylko był idealną scenerią do filmów i teledysków, ale także przedmiotem godnym uwagi każdego szanującego się obieżyświata.
Zamek wznosił się na skale, rozdzierając spokój wszechobecnej, dzikiej natury cząstką cywilizacji. Chroniła go porośnięta gęstym lasem kotlina, dzięki której przez stulecia budowla miała status twierdzy obronnej. W tymże lesie wytyczono liczne szlaki do pieszych wędrówek, którymi można dotrzeć zarówno do palmiarni w Lubiechowie, jak i do sztucznych ruin nazwanych Starym Książem, gdzie niegdyś urządzano imprezy wzorowane na średniowiecznych turniejach rycerskich.
Po dłuższej chwili oswoiliśmy się z widokiem betonowego olbrzyma i ruszyliśmy w prawo, na tarasy. Jeszcze nim opuściliśmy zadbany dziedziniec, wyszperałam z torebki puderniczkę, by móc przekonać się, w jakim stanie był mój makijaż. Dyskretnie zerknęłam do lusterka, jednak to nie odbicie mej twarzy skupiło moją uwagę, lecz zarys sylwetki człowieka, który właśnie przekraczał próg zamku. Ściskał w ręce mahoniową laseczkę zwieńczoną srebrną główką. Nie podpierał się nią. Niezwykły przedmiot zafrapował mnie nie mniej niż jego właściciel. W jego wyraziście zarysowanych pod pełnymi brwiami oczach zalśniła znajoma iskra...
Uświadomiłam sobie, że ów człowiek nie jest mi obcy. Wielokrotnie miałam z nim styczność i choć było to kilka lat temu, doskonale go zapamiętałam. Niestety, nie od najlepszej strony...
Przeszył mnie dreszcz. Obróciłam się, ale przy drzwiach tkwiło już jedynie niewielkie działo. W drżącej dłoni zamknęłam puderniczkę i popędziłam w ślad za oddalającym się Jackiem, ku oczekującej w ogrodach ekipie nagraniowej.
Na jednym z tarasów ustawiono prowizoryczną garderobę w postaci białego foliowego namiotu. Przebrałam się tam - zgodnie z sugestią stylistki - w odważny, częściowo przezroczysty top oraz spódniczkę, na której metalowymi koralikami wyszyto wyraz: „NIKA” - mój sceniczny przydomek. Ubioru dopełniały wysokie kozaczki z niezliczoną ilością pasków i klamerek. W drapieżnym makijażu i z dziką fryzurą a la Irokez mogłam stanąć przed kamerą.
Ujęcia powtarzano do znudzenia. Ciągle poprawiano mi rozpływający się w upale makijaż. Temperaturę na planie dodatkowo podnosiły dwie ogromne, zalewające mnie białym światłem lampy...
Ekipa nagraniowa, to znaczy: producent, reżyser, makijażystka, fryzjer i członkowie załogi technicznej, przez całe popołudnie i wieczór byli w stanie najwyższej gotowości. Pilnowali, by swoje obowiązki wykonać z jak największą precyzją. Tymczasem ja w ogóle nie mogłam skupić się na pracy.
- Nika! Mówię do ciebie! Słyszysz?! - warczał reżyser teledysku. - Odwróć głowę na prawo,
żeby powietrze z wentylatora mogło rozwiewać ci włosy... No, tak jest zdecydowanie lepiej... - dyrygował.
Krzyki i uwagi ekipy na nic się zdały, gdyż pochłonęła mnie inna sprawa - wyobraźnia wciąż podsuwała mi obraz tamtego mężczyzny. Myśl o szarmanckim człowieku w stalowym garniturze nie dawała mi spokoju...
Sprzęt nagraniowy został złożony przez techników wraz z nadejściem zmroku. Nie zdążyliśmy zrealizować całego materiału zdjęciowego i konieczne było pozostanie w Książu do czasu ukończenia nagrań. Przezornie wcześniej Jacek zarezerwował wszystkim pokoje w miejscowym hotelu. Ku mojej radości, przydzielono mi ładny apartament z widokiem na zamek. Składały się na niego dwa pokoje i łazienka.
Pierwsze pomieszczenie służyło jako salon, choć wyposażono je w komplet wypoczynkowy; drugie pełniło rolę sypialni. Na widok łóżka z miękkim materacem ogarnęła mnie senność. Zanim jednak dany mi był odpoczynek, musiałam pójść z Jackiem do samochodu, żeby zabrać do hotelu nasze bagaże.
Miękkie promienie gasnącego słońca delikatnie połyskiwały różową łuną, odbijającą się od liści drzew na stokach wąwozu. Ciepły czerwcowy wieczór nastrajał do romantycznego spaceru po tutejszym parku. Aleja nie miałam z kim spacerować, więc tylko przez chwilę pozwoliłam sobie na słabość i dałam się porwać nastrojowej atmosferze. Pachniało latem i przygodą. Pachniało tajemnicą. A może to tylko klimat Książa wywarł na mnie takie wrażenie?
Zatrudniony w hotelu chłopak zabrał z bagażnika mojego samochodu walizki, by zanieść je do apartamentu. Nim odszedł, wręczyłam mu drobny napiwek. Równocześnie wziął bagaż kobiety, która podjechała na parking żółtym polo z mazowiecką rejestracją. Była drobnej budowy, niską blondynką z przystrzyżonymi krótko włosami postawionymi na żel w sterczące igiełki. Zamaszyście kierowała chłopakiem, którego bezceremonialnie obarczyła pękatą torbą podróżną. Sama wzięła do ręki sztywną walizkę z przenośnym komputerem i pognała do hotelu.
Zamknęłam samochód i usiadłam na ławce tak, by wzrokiem obejmować mury głównego gmachu zamku. Widziałam je teraz z bocznej perspektywy. Ich zarys z wolna niknął w gęstniejącej nocy. Wkrótce stał się spójną masą i nie można już było odróżnić kolejnych dobudówek, które przez wieki stworzyły istny zlepek stylów architektonicznych. Jedynie białe elementy pruskiego muru jaśniały w blasku księżyca odcinając się od reszty ścian.
- Wybudować sobie taką wilię to jest coś! - stwierdził mój brat opędzając się od stada atakujących nas komarów.
- Druga wojna światowa odebrała wielu ludziom cały dorobek. Na Dolnym Śląsku aż roi się od niszczejących pałacyków i dworków, opustoszałych, odkąd ich właściciele zostali zmuszeni do opuszczenia tych ziem... - zadumałam się.
- Sądzisz, że byłych właścicieli tego zamku także spotkał tak okrutny los? Wzruszyłam ramionami:
- A myślisz, że zostawili go na pastwę losu z własnej woli?
Dopiero późnym wieczorem, za sprawą ssania w żołądku, przypomniałam sobie o posiłku - najwyższa pora, bo od śniadania nie miałam niczego w ustach. Restauracja na parterze hotelu była czynna, choć wyludniona. Poprosiłam o ciemne pieczywo i sałatkę grecką. Popiłam to mrożoną herbatą.
„Czy to możliwe, że to był ON? Jakie jest prawdopodobieństwo natknięcia się na kogoś w przypadkowym miejscu i o przypadkowym czasie? Widziałam go przez ułamek sekundy, ale jestem pewna, że nie mylę się. Co on tu robi? Kolejne brudne interesy? Tacy jak on powinni dostawać wilcze bilety do wszelkich muzeów. A jednak nawet ściśle związani z dziełami sztuki przestępcy mają prawo zwiedzać zabytki...” - zastanawiałam się w duchu nad mężczyzną z laseczką, pochłaniając kolację. Rozgryzając kolejną oliwkę, usłyszałam fragment rozmowy kelnerów, dobiegający zza przepierzenia dla obsługi lokalu:
- Wiesz, że z Pszczyny skradziono zdjęcia Daisy? - dudnił niski głos.
- Doprawdy? Nie wiedziałem, że są... To znaczy, że były takie zdjęcia! Do czego komuś stare fotki księżnej? - odpowiedział mu głos o wyższym, ale jeszcze wpisującym się w męską skalę, brzmieniu.
- Nie mam pojęcia...
- Myślę, że to kolejna plotka.
- Nie. Na pewno nie - poprawił się piegowaty blondyn w wiśniowej kamizelce z muszką pod szyją, który akurat wyjrzał zza parawanu, żeby sprawdzić, czy w lokalu nie pojawili się nowi klienci. - Janicki, wiesz ten nowy kustosz naszego muzeum zamkowego, powiedział mi o tym rano. Spotkaliśmy się na spacerze, wyprowadzając psy do parku...
Reszty rozmowy nie dosłyszałam. Zostawiłam na stoliku dwadzieścia złotych i czym prędzej udałam się do mojego apartamentu. Starannie zamknęłam za sobą drzwi. Sprawdziłam też, czy okna nie są uchylone. Wysypałam na łóżko wszystkie drobiazgi, które zmagazynowałam w torebce. Rozgarnęłam ręką stertę rupieci, chwyciłam telefon komórkowy i wykręciłam numer.
W słuchawce zgłosił się rozespany głos:
- Halo, kto mówi?
- Dobry wieczór, stryju - powiedziałam spokojnie. - Tu Nika. To znaczy Zosia -
sprostowałam, żeby stryjka nie ogarnęły wątpliwości.
„Nika” to mój pseudonim artystyczny. W wytwórni fonograficznej stwierdzili, że moje prawdziwe imię jest ładne, ale zbyt pospolite jak dla „gwiazdy”. Wydawało mi się to śmieszne, ale musiałam przystać na warunki wytwórni, gdyż nie podpisaliby ze mną kontraktu.
- Witaj, moja droga! Co sprawiło, że zajęta robieniem kariery siostrzenica odezwała się do stryjka? - rozmówca nieco rozbudził się.
- Stryjku, posłuchaj mnie uważnie - poprosiłam ściszając głos. - Jestem na Zamku Książ. Kręcę tutaj nowy teledysk, ale to jest nieistotne... - zaczęłam tłumaczyć.
Stryj cierpliwie czekał na to, co miałam mu do powiedzenia.
- Więc w czym rzecz?
- Batura! Stryj rozumie? Tutaj jest Jerzy Batura! - wykrzyczałam w końcu. Cisza w słuchawce.
- Widziałam go krótko i z daleka, ale nie mam wątpliwości, że to był on. Upewniłam się, gdy
w restauracji, przez przypadek, podsłuchałam rozmowę kelnerów. Mówili coś o skradzionych
zdj ęciach j akiej ś Daisy.
Ponownie chwila ciszy. Potem głębokie westchnienie.
- Istotnie dotarła na moje biurko notatka o kradzieży zdjęć księżnej Daisy von Pless, o której
mowa, ale haniebnego czynu dokonano w Pszczynie, a nie w Książu, Zosieńko. Nie mamy powodu,
aby wszczynać alarm...
Nagle stryja jednak coś zainteresowało:
- Zosiu, czy Batura - o ile to właśnie jego spotkałaś - widział cię? Wie, że jesteś na zamku?
- Nie sądzę, żeby mnie widział, ale nagranie wzbudziło zaciekawienie ludzi, więc mogło do niego dotrzeć, że piosenkarka Nika jest na zamku. Nie wiem tyl...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]