[ Pobierz całość w formacie PDF ]
79
Sebastian Miernicki
PAN SAMOCHODZIK I SZYFR PROFESORA KRAKA
WST
Ę
P
Wiał zimny północny wiatr niosąc znad lądu białe kłęby mgieł. Okręt bez flagi
stał w dryfie, pozornie uśpiony, ale jego załoga czuwała przy linach gotowa do
wykonania kaŜdego rozkazu młodego kapitana w kapeluszu, stojącego na
dziobowym kasztelu. Na rufie stał drugi szlachcic, w hełmie i w kirysie, z mieczem
w dłoni. Jeśli informacje od ich wspólnika były prawdziwe, to statek wiozący skarb
powinien był tędy przepływać przez wąski, ale głęboki przesmyk między brzegiem
a wyspą, gdzie w zatoce czaił się okręt kaperski.
Szybko zapadł zmierzch i właśnie wtedy tylko odgłos skrzypiących lin i szum
morza rozcinanego dziobem wrogiego statku zdradzał obcych Ŝeglarzy.
Kapitan gestem kazał wciągać Ŝagle. Marynarze starannie naoliwili liny, które nie
skrzypiały w blokach. Szlachcic sprawdził na swoim kasztelu artylerzystów przy
armatach strzelających pięciofuntowymi pociskami. Kazał trzymać ukryte lampy z
ogniem potrzebnym do podpalenia lontów.
Kiedy tylko tamci przepłynęli, korsarze wypłynęli z zatoki i ruszyli ich śladem.
Obrali kurs na Królewiec. Dopadli ich o świcie. Mieli przewagę, bo załogę okrętu
kaperskiego stanowili doświadczeni Ŝeglarze i rabusie potrafiący szybko
podprowadzić okręt do burty przeciwnika, oddać salwy z artylerii okrętowej,
hakownic i kusz, a potem w walce wręcz pokonać wroga. Bój trwał pół godziny, a
godzinę przeładowanie łupu. Dwa dni później skrzynie ukryto na skalistej wysepce,
skąd wydobyto je kilka lat później, dowieziono na stały ląd i wozami
przetransportowano do zamku. Tam szlachcic zajął się przygotowaniem skrytki.
Jeszcze tylko we trzech przygotowali jej plan i ustalili szyfr.
Kapitan zaginął ze swoim statkiem słuŜącym pod inną banderą w czasie podróŜy
do dalekich krajów.
Szlachcic poległ w boju, na stepie, daleko od domu.
Ostatni wspólnik, organizator transportu lądowego, który dzięki swoim
znajomościom dowiedział się, kiedy i jaką trasą będzie płynął statek wiozący
skrzynie, wyprowadził się do małego miasteczka. Tam czekał na odpowiedni
moment, Ŝeby wskazać, gdzie są skrzynie, ale nie doczekał się tej chwili.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZLECENIE WYJAZDU DO SOPOTU • TRÓJKA AUTOSTOPOWICZÓW •
OTWARCIE WYSTAWY • KORSARSKI SKARB • W SOPOCKIM
KASYNIE • SPOTKANIE Z DANIELA • ADWOKAT Z KOPERTAMI
To był środek upalnego i jak dla mnie pracowitego lipca. Gorzko uśmiechałem
się słysząc w radio dowcipy o ludziach, którzy: „MoŜe wybiorą się na urlop w
przyszłym roku, a na razie czeka na nich góra papierów". Właśnie szykowałem się
do poszukiwań związanych z pewną zagadką z okresu drugiej wojny światowej,
kiedy zadzwonił do mnie pan Tomasz. Mój szef kierował Departamentem Ochrony
Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w którym przepracował wiele lat.
Poszukiwał zaginionych w czasie ostatniej wojny skarbów i walczył z
przemytnikami dzieł sztuki. Nazywano go Panem Samochodzikiem z racji
posiadanego przez niego wehikułu o zaskakujących kształtach, ale teŜ
niesamowitych osiągach, bo pod szkaradną maską krył wspaniały silnik ferrari 410.
Upłynęło juŜ wiele lat, pan Tomasz i jego auto zmienili się.
Pracę przerwał mi natarczywy dźwięk dzwonka telefonu.
1
— Pawle, bądź łaskaw wpaść do mnie na chwilkę — usłyszałem głos
pana Tomasza.
OdłoŜyłem słuchawkę, przeciągnąłem się w krześle i wyjrzałem na ulicę, po
której korzystając ze słonecznego dnia spacerowały panie w krótkich spódnicach i
koszulkach z odsłoniętymi ramionami. W tej chwili marzyło mi się, Ŝeby znaleźć
się na plaŜy nad ciepłym morzem, leŜeć w hamaku wsłuchując się w szum fal i
obserwować leniwy spacer obłoków. Napiłem się herbaty, wziąłem notes i
przeszedłem korytarzem do gabinetu szefa. Panna Monika, sekretarka pana
Tomasza, uśmiechnęła się do mnie promiennie.
— Szykuje się wyjazd — wyjaśniła widząc moje pytające spojrzenie. KtóŜ, jak
nie sekretarki, najlepiej znał tajemnice szefów?
— Dzień dobry — przywitałem się z panem Tomaszem. Mój przełoŜony juŜ jakiś
czas temu powinien był przejść na emeryturę, ale naleŜał do grona tych
energicznych starszych panów, którzy nie potrafią usiedzieć bezczynnie w jednym
miejscu. WciąŜ chętnie, raz na jakiś czas, wybierał się ze mną na akcje w terenie.
Był starym kawalerem o dość konserwatywnych poglądach na modę. Z trudem
tolerował, kiedy do biura zdarzało mi się przychodzić w wojskowych spodniach z
demobilu. Nie dziwiły mnie u niego staromodne okulary w rogowych oprawach.
— Usiądź, Pawle — szef wskazał mi krzesło przy małym stoliczku w rogu.
To miejsce zwykle słuŜyło nam do odpraw przed moim wyjazdem w teren. Więc
i teraz pewnie szykowało się coś ciekawego.
— Mamy takie słoneczne lato, a ty taki blady? — szef z troską mi się przyglądał.
Wyczuwałem, Ŝe za tymi słowami pełnymi troski krył się podstęp — zamiar
wysłania mnie gdzieś, gdzie będę miał okazję złapać trochę opalenizny.
— Przygotowuję się do pewnej delikatnej sprawy na WybrzeŜu — odpo-
wiedziałem. — Niestety, wymaga to ślęczenia przy komputerze i nad ksiąŜkami.
— Na WybrzeŜu? — pan Tomasz zatarł ręce. — To dobrze. Pojedziesz na
WybrzeŜe na mały rekonesans. W Sopocie, w salach Muzeum Rybackiego będzie
otwarta wystawa poświęcona początkom floty kaperskiej. Mamy zaproszenie na to
spotkanie organizowane przez mojego znajomego. To celnik z Gdyni, miłośnik
historii polskiej marynarki wojennej i bardzo mu zaleŜało na obecności kogoś z
ministerstwa. Ja mam spotkanie z nową panią wiceminister kultury. Sam
rozumiesz... — szef bezradnie rozłoŜył ręce. — Siła wyŜsza!
— Kiedy jest to otwarcie?
— Jutro wieczorem — szef podał mi zaproszenie. — Jutro jest czwartek, moŜesz
piątek i weekend przeznaczyć na rekonesans — przełoŜony znacząco mrugnął do
mnie. — NaleŜy ci się kilka dni nad morzem.
Podziękowałem panu Tomaszowi za zlecenie i wróciłem do swojego pokoju.
Miałem świadomość, Ŝe szef po prostu dał mi kilka dni urlopu i szczerze się
przyznam, Ŝe myślałem juŜ tylko o kąpieli w morzu, a nie zagadce, nad którą
pracowałem. Z trudem doczekałem do końca dnia pracy i wyjątkowo, tuŜ po
piętnastej, wychodziłem z gmachu ministerstwa z rzeszą innych pracowników.
Zwykle siedziałem do późnych godzin wieczornych, albo po prostu pracowałem w
terenie. Pozostało mi tylko przygotować się do wyjazdu, czyli zrobić zakupy i
spakować swoje rzeczy.
Nazajutrz wyjechałem z Warszawy około dziesiątej. Nasz poczciwy wehikuł
tradycyjnie wzbudzał ogromne zainteresowanie na drodze i właściciele róŜnych
szybkich aut dowartościowywali się wyprzedzając mnie, mrugając długimi
światłami i trąbiąc. Takie zachowanie na drodze przestało mnie juŜ oburzać, nawet
dziwić. Przekonałem się, Ŝe jakiekolwiek kampanie promujące bezpieczną jazdę,
stosowanie surowych kar wobec pijanych kierowców, nie przynosiły skutków, bo
często miałem wraŜenie, Ŝe nikt na drodze oprócz mnie nie przestrzegał tak
fundamentalnych przepisów jak ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym
czy niewyprzedzanie na podwójnej ciągłej linii. Wiedziałem, Ŝe gdybym tylko
chciał, wehikuł bez trudu wyprzedziłby nawet najszybsze modele najlepszych
2
marek. Nasze auto wyglądało nieco szpetnie za sprawą karoserii wykonanej przez
zawodowego mechanika, ale nie z gotowych części, a według jego fantazji,
moŜliwości i potrzeb pojazdu skrywającego pod maską silnik z auta rajdowego, z
przełoŜeniem na śrubę napędową ukrytą z tyłu, pod bagaŜnikiem. Wehikuł był
szybką, szeroką, wyposaŜoną w mocne resory amfibią.
Za Olsztynkiem zobaczyłem na poboczu trójkę młodych turystów. Dwoje
starszych miało po około dwudziestu lat. Oboje byli ubrani w stroje paramilitarne.
Ona, wysoka, szczupła miała na głowie chustę w kwiaty zawiązaną z tyłu głowy.
On nie ukryłby pod niczym gigantycznej czupryny czarnych włosów sterczących w
róŜnych kierunkach, bardziej widowiskowo niŜ na najbardziej fantastycznych
wizerunkach Einsteina. Nie zatrzymałem się obok nich dlatego, Ŝe ci
autostopowicze zrobili na mnie oszałamiające wraŜenie. Zrobiło mi się Ŝal tego
trzeciego. Mógł mieć najwyŜej osiem lat i siedział z ponurą miną na swoim
plecaczku. Brodę podpierał piąstkami, a policzki zostały jak buldoŜerem
popchnięte w górę do okularów, które przekrzywiły się na piegowatym nosie.
— Dziękujemy! — powiedziała dziewczyna, na bluzce której widniał wódz
chińskiej rewolucji w centrum czerwonej gwiazdy. — Dokąd pan jedzie?
— Do Sopotu — odparłem.
— Świetnie! — ucieszyła się. — Zabierze nas pan ze sobą? To znaczy tylko do
Sopotu.
— Wsiadajcie — zaprosiłem ich.
Ona usiadła obok mnie. Miała na imię Sylwia, studiowała psychologię,
socjologię i antropologię. Na jednym z tych trzech kierunków poznała Andrzeja,
owego młodziana z oryginalną czupryną, który studiował teologię i filozofię. Na
jego koszulce widniały godło amerykańskich marines i napis:
„Yesterday Bagdad—Tomorrow Bruxell". Byli parą i na wakacje postanowili
wybrać się autostopem, ale rodzice Sylwii dali jej do towarzystwa młodszego brata
Piotrusia, który właśnie skończył pierwszą klasę.
— Ma pilnować, by nie miała pani zbyt szalonych pomysłów? — domyśliłem się,
jaką rolę miał pełnić Piotruś.
— Mam juŜ dość pilnowania — Piotruś z obraŜoną miną skrzyŜował ręce na
piersiach i zapadł się między plecak a drzwiczki, wpatrując się w krajobraz za
oknem.
— Mamy Smerfa Marudę na pokładzie — próbowałem Ŝartować.
— Nienawidzę Smerfów — dobiegło mnie burczenie.
— Mamy się z nim, mówię panu — westchnęła Sylwia.
PodróŜ do Sopotu upłynęła mi od tej pory o wiele ciekawiej, bo młodzi ludzie
uraczyli mnie ogromną dawką wiedzy uniwersyteckiej oraz nabytej podczas
tygodniowej podróŜy po Polsce, z Krakowa, gdzie studiowali, przez Mazury nad
morze, które obiecali pokazać chłopcu. Rzecz jasna nie interesowały go półśrodki i
nie zadowalała obecność nawet nad największym z mazurskich jezior. Miało być
morze, plaŜa, słona woda, muszelki i tyle! Przy okazji zapoznałem się z poglądami
politycznymi młodego pokolenia, które usiłowało łączyć idealistyczne koncepcje
socjalistyczne z hedonistycznym podejściem do Ŝycia.
W Sopocie nie udało mi się uwolnić od towarzystwa autostopowiczów, którzy
uznali za bardzo dobry pomysł zanocowania, podobnie jak ja, na campingu przy
Sopockim Klubie śeglarskim. Był tylko jeden plus tej sytuacji. Obiecali pilnować
wehikułu i mojego namiotu.
W Warszawie panował upał, a tu mŜyło i wiał silny wiatr. Po deptaku wędrowały
grupki kuracjuszy miejscowego sanatorium i turystów rozkoszujących się rześkim i
zdrowym powietrzem. Poszedłem nadmorskim deptakiem w okolice wejścia na
sopockie molo. W oczy rzucił mi się plakat reklamujący występ śpiewaczki z
akompaniamentem zespołu muzycznego z Grand Hotelu w Sopocie. Zatrzymałem
się przy anonsie, bo imię i nazwisko artystki było mi doskonale znane. Tak samo
nazywała się moja koleŜanka z liceum, która uczyła się w szkole muzycznej i
3
rzeczywiście, jak pamiętałem, miała ładny głos. Afisz zapowiadał jej występ
późnym wieczorem, więc postanowiłem tam pójść zaraz po otwarciu wystawy w
muzeum.
Furtką przed kasami przeszedłem na sopocką plaŜę, następnie pod molo i
usiadłem na piasku. Nad brzegiem morza spacerowali zakochani, na piasku stały
leŜaki, na których spoczywali ciepło ubrani, okryci kocami ludzie obserwujący
szalejące w piachu pociechy i wpatrzeni w morze, które z ponurym hukiem
uderzało o brzeg. Hipnotyzowało szumem, wzbudzało podziw swoją. siłą, która
wydawała się być powstrzymywana jak dzika bestia na uwięzi. BliŜej Gdańska
widziałem wyciągnięte na brzeg kutry rybackie przypominające cielska
wielorybów, tak nieporadne na lądzie, tak zwrotne na wodzie. Właśnie tam skupiły
się rybitwy, by leniwie ustępować spacerowiczom, by wydeptywać w piasku
ścieŜki charakterystycznych trójkątnych śladów i oczekiwać na okazję na
pochwycenie jakiegoś smakowitego kąska.
Na lewo ode mnie, wokół molo, odbywał się festiwal muszli sprowadzanych z
ciepłych mórz, korali bursztynowych, zabawek rodem z odpustów, rewia mody w
wykonaniu młodych i często urodziwych panien. Za mną, w maleńkiej smaŜalni
ryb skwierczał tłuszcz, a smakowity zapach potraw nęcił i kusił. Jednak prawdziwą
siłę miało morze, pozornie nieporuszone, a stroszące białe grzywy fal. Wróciłem na
molo, skąd patrzyłem na szarą bryłę wybudowanego w 1927 roku Grand Hotelu, z
charakterystyczną kopułą i tarasem. Wiedziałem, Ŝe ceny w tym obiekcie mogły
pozostawiać obojętnym tylko majętnych ludzi. Jako łowca ciekawostek
historycznych zapamiętałem, Ŝe właśnie z tego hotelu Adolf Hitler obserwował
bombardowania bazy polskiej marynarki wojennej na Helu. Innym obrazem, jaki
utkwił w mej pamięci, był kadr z filmu oglądanego w naszym Klubie Miłośników
Filmów Niezwykłych w liceum. W filmie „Wniebowzięci", główni bohaterowie,
po wydaniu całej nagrody z toto-lotka na loty samolotem po Polsce lądują z
pustymi kieszeniami na plaŜy przed Grand Hotelem.
Podobno w dawnych wiekach w okolicach dzisiejszego Sopotu stał gród
warowny. W 1283 roku kromki zapisały, Ŝe wieś Sopoth ksiąŜę Mestwin II
podarował klasztorowi w Oliwie. NajwaŜniejszym wydarzeniem w historii kurortu
było zapewne kupienie go w połowie XVIII wieku przez hrabiego Józefa
Przebendowskiego. To on wybudował tu pierwszy pawilon kąpielowy dla grona
zaprzyjaźnionych rodzin. W 1823 roku w Sopocie osiadł doktor Jerzy Haffner, były
lekarz wojsk napoleońskich, który wybudował tu z własnych funduszy łazienki z
ciepłymi kąpielami oraz molo długości 41 metrów. W 1830 roku w Sopocie
zarejestrowano 640 mieszkańców, a odwiedziło to miejsce 460 kuracjuszy. W 1842
roku rząd pruski zadekretował regulamin kąpielisk oddzielnych dla obu płci.
Morskich kąpieli zaŜywano wówczas nago, dlatego konieczne były obostrzenia:
wysoki płot i prawie półkilometrowa odległość między miejscami kąpieli. Na
początku XX wieku Sopot otrzymał prawa miejskie, ufundowano tu nowy dom
kąpielowy, a samo uzdrowisko stało się miejscem modnym wśród elit.
Wróciłem na camping i przebrałem się w marynarkę, pod szyją zawiązałem
krawat.
— Randka? — Sylwia uśmiechnęła się.
— Mam słuŜbowe spotkanie — odpowiedziałem. — Wrócę późno, ale mam
nadzieję, Ŝe będziecie mieli baczenie na mój kramik?
— Jasne, umowa to umowa — zapewniał mnie Andrzej. Pomaszerowałem
deptakiem w kierunku jednej z drewnianych chat stojących na wydmach. Tam w
nieduŜej sali zebrało się kilkanaście osób. Gabloty stojące i wiszące przytłaczały
bogactwem zebranych w nich dokumentów i eksponatów. Kiedy tylko wszedłem,
przywitał mnie wysoki męŜczyzna w okularach, z zaczątkami łysiny i starannie
przystrzyŜonymi wąsami.
— Pan Paweł? — witał mnie uśmiechając się. — Pański szef uprzedzał mnie o
pana przyjeździe.
4
— Dobry wieczór — wyciągnąłem dłoń na powitanie. — Pan Tomasz bardzo
chwalił efekty pracy waszego posterunku celnego. Dzięki wam nie udało się
przemytnikom wywieźć kilku cennych zabytków.
— Dalej panowie szukają zaginionych skarbów?
—Tak.
— MoŜe zainteresuje pana i nasza wystawa — celnik oprowadzał mnie
opowiadając o ekspozycji. — W 1514 roku Zygmunt I Stary włączył się do walki o
dominium maris Baltici, tworząc flotę kaperską z bazą w Gdańsku. Ta flota w 1520
roku, w czasie wojny z zakonem krzyŜackim blokowała porty w Bałdze i Królewcu.
W 1522 roku rozwiązano flotę, ale w Gdańsku wciąŜ stacjonowali korsarze z
listami kaperskimi wystawionymi przez polskiego króla. W Gdańsku budowano
teŜ okręty, niestety głównie na eksport. W pierwszej połowie XVI wieku powstały
trzy okręty zamówione przez Henryka VIII, angielskiego króla. „The Morion of
Danzig", „The Sepiar of Danzig" i „The Trinity of Danzig" naleŜały do awangardy
floty Anglii, więc jak na owe czasy musiały być nowoczesne. Wkrótce potem
wznowiono system kaperski...
Słuchałem opowieści przyglądając się zebranym ilustracjom, zdjęciom,
dokumentom, fragmentom olinowania i poszycia starych okrętów wydobytym z
morza, monetom, skarbom i wiatrowskazowi w kształcie galeonu znajdującego się
niegdyś przy figurze Zygmunta Augusta, wieńczącej szczyt ratusza Głównego
Miasta Gdańska.
—...MoŜe kiedyś zainteresuje pana historia pewnego korsarza z Gdańska, który
podobno zdobył ogromny skarb? — mówił celnik. — Przypadkiem dotarłem do
takiej informacji czytając angielskie tłumaczenie napisanej w XVIII wieku w Danii
„Historii piratów i korsarzy bałtyckich".
— Co się stało z tym skarbem?
— Początkowo miał być ukryty na jakiejś wyspie na Bałtyku, a potem
przetransportowany na brzeg i wywieziony do jednego z polskich zamków.
Według autora kroniki, korsarz ten wkrótce po tych wydarzeniach udał się w daleki
rejs, do wysp korzennych, i juŜ nie wrócił w te strony.
— Ciekawe — przyznałem.
Na uroczystym otwarciu poznałem kustoszy z Trójmiasta i miłośników historii
regionu bałtyckiego. Około dwudziestej pierwszej wyszedłem i poszedłem do
Grand Hotelu. Dotarłem tam po dwudziestu minutach. Chwilę stałem w cieniu
drzew, Ŝeby ochłonąć i wreszcie spokojnie, niczym stały bywalec ruszyłem do
wejścia do kasyna. Na niewielkim placyku przed wejściem, obok cukierni,
natknąłem się na męŜczyznę walczącego z trójką potomstwa w róŜnym wieku.
Mała gromadka wrzeszczała, krzyczała, tupała, córka rzuciła się na chodnik, by
leŜąc na nim oznajmić całemu światu, Ŝe tatuś postanowił nie kupić dzieciom o tej
porze po ciastku. Tata był chyba w moim wieku, ale miał juŜ początki łysiny, tęgi
brzuszek, okulary w drucianych oprawach. Przez chwilę jego twarz wydawała mi
się znajoma i dostrzegłem, Ŝe odprowadzał mnie wzrokiem do drzwi kasyna.
Bez problemów wszedłem do środka, a tam przywitał mnie kierownik sali.
Doświadczenie podpowiadało mu, Ŝe nie za bardzo pasuję do tego wnętrza i
towarzystwa. Kasyno nie wyglądało jak te znane z Las Vegas, miało dyskretny
urok elegancji, ale i wyczuwalny był nastrój minionych lat, kiedy głównymi
bohaterami opowieści kryminalnych byli „turyści dewizowi", „cinkciarze" i
„badylarze".
Przeszedłem między stolikami, przy których było więcej widzów niŜ oddających
się hazardowi, w kierunku baru. Postanowiłem, by za bardzo nie odróŜniać się w
tym towarzystwie, zamówić sobie drinka.
— DuŜo jeszcze czasu do występu? — zapytałem barmana, kiedy juŜ zrealizował
moje zamówienie.
— Zaraz się zacznie — odpowiedział.
Rzeczywiście za chwilę na scenę weszli muzycy i kobieta w moim wieku, w
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl jajeczko.pev.pl
79
Sebastian Miernicki
PAN SAMOCHODZIK I SZYFR PROFESORA KRAKA
WST
Ę
P
Wiał zimny północny wiatr niosąc znad lądu białe kłęby mgieł. Okręt bez flagi
stał w dryfie, pozornie uśpiony, ale jego załoga czuwała przy linach gotowa do
wykonania kaŜdego rozkazu młodego kapitana w kapeluszu, stojącego na
dziobowym kasztelu. Na rufie stał drugi szlachcic, w hełmie i w kirysie, z mieczem
w dłoni. Jeśli informacje od ich wspólnika były prawdziwe, to statek wiozący skarb
powinien był tędy przepływać przez wąski, ale głęboki przesmyk między brzegiem
a wyspą, gdzie w zatoce czaił się okręt kaperski.
Szybko zapadł zmierzch i właśnie wtedy tylko odgłos skrzypiących lin i szum
morza rozcinanego dziobem wrogiego statku zdradzał obcych Ŝeglarzy.
Kapitan gestem kazał wciągać Ŝagle. Marynarze starannie naoliwili liny, które nie
skrzypiały w blokach. Szlachcic sprawdził na swoim kasztelu artylerzystów przy
armatach strzelających pięciofuntowymi pociskami. Kazał trzymać ukryte lampy z
ogniem potrzebnym do podpalenia lontów.
Kiedy tylko tamci przepłynęli, korsarze wypłynęli z zatoki i ruszyli ich śladem.
Obrali kurs na Królewiec. Dopadli ich o świcie. Mieli przewagę, bo załogę okrętu
kaperskiego stanowili doświadczeni Ŝeglarze i rabusie potrafiący szybko
podprowadzić okręt do burty przeciwnika, oddać salwy z artylerii okrętowej,
hakownic i kusz, a potem w walce wręcz pokonać wroga. Bój trwał pół godziny, a
godzinę przeładowanie łupu. Dwa dni później skrzynie ukryto na skalistej wysepce,
skąd wydobyto je kilka lat później, dowieziono na stały ląd i wozami
przetransportowano do zamku. Tam szlachcic zajął się przygotowaniem skrytki.
Jeszcze tylko we trzech przygotowali jej plan i ustalili szyfr.
Kapitan zaginął ze swoim statkiem słuŜącym pod inną banderą w czasie podróŜy
do dalekich krajów.
Szlachcic poległ w boju, na stepie, daleko od domu.
Ostatni wspólnik, organizator transportu lądowego, który dzięki swoim
znajomościom dowiedział się, kiedy i jaką trasą będzie płynął statek wiozący
skrzynie, wyprowadził się do małego miasteczka. Tam czekał na odpowiedni
moment, Ŝeby wskazać, gdzie są skrzynie, ale nie doczekał się tej chwili.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZLECENIE WYJAZDU DO SOPOTU • TRÓJKA AUTOSTOPOWICZÓW •
OTWARCIE WYSTAWY • KORSARSKI SKARB • W SOPOCKIM
KASYNIE • SPOTKANIE Z DANIELA • ADWOKAT Z KOPERTAMI
To był środek upalnego i jak dla mnie pracowitego lipca. Gorzko uśmiechałem
się słysząc w radio dowcipy o ludziach, którzy: „MoŜe wybiorą się na urlop w
przyszłym roku, a na razie czeka na nich góra papierów". Właśnie szykowałem się
do poszukiwań związanych z pewną zagadką z okresu drugiej wojny światowej,
kiedy zadzwonił do mnie pan Tomasz. Mój szef kierował Departamentem Ochrony
Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w którym przepracował wiele lat.
Poszukiwał zaginionych w czasie ostatniej wojny skarbów i walczył z
przemytnikami dzieł sztuki. Nazywano go Panem Samochodzikiem z racji
posiadanego przez niego wehikułu o zaskakujących kształtach, ale teŜ
niesamowitych osiągach, bo pod szkaradną maską krył wspaniały silnik ferrari 410.
Upłynęło juŜ wiele lat, pan Tomasz i jego auto zmienili się.
Pracę przerwał mi natarczywy dźwięk dzwonka telefonu.
1
— Pawle, bądź łaskaw wpaść do mnie na chwilkę — usłyszałem głos
pana Tomasza.
OdłoŜyłem słuchawkę, przeciągnąłem się w krześle i wyjrzałem na ulicę, po
której korzystając ze słonecznego dnia spacerowały panie w krótkich spódnicach i
koszulkach z odsłoniętymi ramionami. W tej chwili marzyło mi się, Ŝeby znaleźć
się na plaŜy nad ciepłym morzem, leŜeć w hamaku wsłuchując się w szum fal i
obserwować leniwy spacer obłoków. Napiłem się herbaty, wziąłem notes i
przeszedłem korytarzem do gabinetu szefa. Panna Monika, sekretarka pana
Tomasza, uśmiechnęła się do mnie promiennie.
— Szykuje się wyjazd — wyjaśniła widząc moje pytające spojrzenie. KtóŜ, jak
nie sekretarki, najlepiej znał tajemnice szefów?
— Dzień dobry — przywitałem się z panem Tomaszem. Mój przełoŜony juŜ jakiś
czas temu powinien był przejść na emeryturę, ale naleŜał do grona tych
energicznych starszych panów, którzy nie potrafią usiedzieć bezczynnie w jednym
miejscu. WciąŜ chętnie, raz na jakiś czas, wybierał się ze mną na akcje w terenie.
Był starym kawalerem o dość konserwatywnych poglądach na modę. Z trudem
tolerował, kiedy do biura zdarzało mi się przychodzić w wojskowych spodniach z
demobilu. Nie dziwiły mnie u niego staromodne okulary w rogowych oprawach.
— Usiądź, Pawle — szef wskazał mi krzesło przy małym stoliczku w rogu.
To miejsce zwykle słuŜyło nam do odpraw przed moim wyjazdem w teren. Więc
i teraz pewnie szykowało się coś ciekawego.
— Mamy takie słoneczne lato, a ty taki blady? — szef z troską mi się przyglądał.
Wyczuwałem, Ŝe za tymi słowami pełnymi troski krył się podstęp — zamiar
wysłania mnie gdzieś, gdzie będę miał okazję złapać trochę opalenizny.
— Przygotowuję się do pewnej delikatnej sprawy na WybrzeŜu — odpo-
wiedziałem. — Niestety, wymaga to ślęczenia przy komputerze i nad ksiąŜkami.
— Na WybrzeŜu? — pan Tomasz zatarł ręce. — To dobrze. Pojedziesz na
WybrzeŜe na mały rekonesans. W Sopocie, w salach Muzeum Rybackiego będzie
otwarta wystawa poświęcona początkom floty kaperskiej. Mamy zaproszenie na to
spotkanie organizowane przez mojego znajomego. To celnik z Gdyni, miłośnik
historii polskiej marynarki wojennej i bardzo mu zaleŜało na obecności kogoś z
ministerstwa. Ja mam spotkanie z nową panią wiceminister kultury. Sam
rozumiesz... — szef bezradnie rozłoŜył ręce. — Siła wyŜsza!
— Kiedy jest to otwarcie?
— Jutro wieczorem — szef podał mi zaproszenie. — Jutro jest czwartek, moŜesz
piątek i weekend przeznaczyć na rekonesans — przełoŜony znacząco mrugnął do
mnie. — NaleŜy ci się kilka dni nad morzem.
Podziękowałem panu Tomaszowi za zlecenie i wróciłem do swojego pokoju.
Miałem świadomość, Ŝe szef po prostu dał mi kilka dni urlopu i szczerze się
przyznam, Ŝe myślałem juŜ tylko o kąpieli w morzu, a nie zagadce, nad którą
pracowałem. Z trudem doczekałem do końca dnia pracy i wyjątkowo, tuŜ po
piętnastej, wychodziłem z gmachu ministerstwa z rzeszą innych pracowników.
Zwykle siedziałem do późnych godzin wieczornych, albo po prostu pracowałem w
terenie. Pozostało mi tylko przygotować się do wyjazdu, czyli zrobić zakupy i
spakować swoje rzeczy.
Nazajutrz wyjechałem z Warszawy około dziesiątej. Nasz poczciwy wehikuł
tradycyjnie wzbudzał ogromne zainteresowanie na drodze i właściciele róŜnych
szybkich aut dowartościowywali się wyprzedzając mnie, mrugając długimi
światłami i trąbiąc. Takie zachowanie na drodze przestało mnie juŜ oburzać, nawet
dziwić. Przekonałem się, Ŝe jakiekolwiek kampanie promujące bezpieczną jazdę,
stosowanie surowych kar wobec pijanych kierowców, nie przynosiły skutków, bo
często miałem wraŜenie, Ŝe nikt na drodze oprócz mnie nie przestrzegał tak
fundamentalnych przepisów jak ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym
czy niewyprzedzanie na podwójnej ciągłej linii. Wiedziałem, Ŝe gdybym tylko
chciał, wehikuł bez trudu wyprzedziłby nawet najszybsze modele najlepszych
2
marek. Nasze auto wyglądało nieco szpetnie za sprawą karoserii wykonanej przez
zawodowego mechanika, ale nie z gotowych części, a według jego fantazji,
moŜliwości i potrzeb pojazdu skrywającego pod maską silnik z auta rajdowego, z
przełoŜeniem na śrubę napędową ukrytą z tyłu, pod bagaŜnikiem. Wehikuł był
szybką, szeroką, wyposaŜoną w mocne resory amfibią.
Za Olsztynkiem zobaczyłem na poboczu trójkę młodych turystów. Dwoje
starszych miało po około dwudziestu lat. Oboje byli ubrani w stroje paramilitarne.
Ona, wysoka, szczupła miała na głowie chustę w kwiaty zawiązaną z tyłu głowy.
On nie ukryłby pod niczym gigantycznej czupryny czarnych włosów sterczących w
róŜnych kierunkach, bardziej widowiskowo niŜ na najbardziej fantastycznych
wizerunkach Einsteina. Nie zatrzymałem się obok nich dlatego, Ŝe ci
autostopowicze zrobili na mnie oszałamiające wraŜenie. Zrobiło mi się Ŝal tego
trzeciego. Mógł mieć najwyŜej osiem lat i siedział z ponurą miną na swoim
plecaczku. Brodę podpierał piąstkami, a policzki zostały jak buldoŜerem
popchnięte w górę do okularów, które przekrzywiły się na piegowatym nosie.
— Dziękujemy! — powiedziała dziewczyna, na bluzce której widniał wódz
chińskiej rewolucji w centrum czerwonej gwiazdy. — Dokąd pan jedzie?
— Do Sopotu — odparłem.
— Świetnie! — ucieszyła się. — Zabierze nas pan ze sobą? To znaczy tylko do
Sopotu.
— Wsiadajcie — zaprosiłem ich.
Ona usiadła obok mnie. Miała na imię Sylwia, studiowała psychologię,
socjologię i antropologię. Na jednym z tych trzech kierunków poznała Andrzeja,
owego młodziana z oryginalną czupryną, który studiował teologię i filozofię. Na
jego koszulce widniały godło amerykańskich marines i napis:
„Yesterday Bagdad—Tomorrow Bruxell". Byli parą i na wakacje postanowili
wybrać się autostopem, ale rodzice Sylwii dali jej do towarzystwa młodszego brata
Piotrusia, który właśnie skończył pierwszą klasę.
— Ma pilnować, by nie miała pani zbyt szalonych pomysłów? — domyśliłem się,
jaką rolę miał pełnić Piotruś.
— Mam juŜ dość pilnowania — Piotruś z obraŜoną miną skrzyŜował ręce na
piersiach i zapadł się między plecak a drzwiczki, wpatrując się w krajobraz za
oknem.
— Mamy Smerfa Marudę na pokładzie — próbowałem Ŝartować.
— Nienawidzę Smerfów — dobiegło mnie burczenie.
— Mamy się z nim, mówię panu — westchnęła Sylwia.
PodróŜ do Sopotu upłynęła mi od tej pory o wiele ciekawiej, bo młodzi ludzie
uraczyli mnie ogromną dawką wiedzy uniwersyteckiej oraz nabytej podczas
tygodniowej podróŜy po Polsce, z Krakowa, gdzie studiowali, przez Mazury nad
morze, które obiecali pokazać chłopcu. Rzecz jasna nie interesowały go półśrodki i
nie zadowalała obecność nawet nad największym z mazurskich jezior. Miało być
morze, plaŜa, słona woda, muszelki i tyle! Przy okazji zapoznałem się z poglądami
politycznymi młodego pokolenia, które usiłowało łączyć idealistyczne koncepcje
socjalistyczne z hedonistycznym podejściem do Ŝycia.
W Sopocie nie udało mi się uwolnić od towarzystwa autostopowiczów, którzy
uznali za bardzo dobry pomysł zanocowania, podobnie jak ja, na campingu przy
Sopockim Klubie śeglarskim. Był tylko jeden plus tej sytuacji. Obiecali pilnować
wehikułu i mojego namiotu.
W Warszawie panował upał, a tu mŜyło i wiał silny wiatr. Po deptaku wędrowały
grupki kuracjuszy miejscowego sanatorium i turystów rozkoszujących się rześkim i
zdrowym powietrzem. Poszedłem nadmorskim deptakiem w okolice wejścia na
sopockie molo. W oczy rzucił mi się plakat reklamujący występ śpiewaczki z
akompaniamentem zespołu muzycznego z Grand Hotelu w Sopocie. Zatrzymałem
się przy anonsie, bo imię i nazwisko artystki było mi doskonale znane. Tak samo
nazywała się moja koleŜanka z liceum, która uczyła się w szkole muzycznej i
3
rzeczywiście, jak pamiętałem, miała ładny głos. Afisz zapowiadał jej występ
późnym wieczorem, więc postanowiłem tam pójść zaraz po otwarciu wystawy w
muzeum.
Furtką przed kasami przeszedłem na sopocką plaŜę, następnie pod molo i
usiadłem na piasku. Nad brzegiem morza spacerowali zakochani, na piasku stały
leŜaki, na których spoczywali ciepło ubrani, okryci kocami ludzie obserwujący
szalejące w piachu pociechy i wpatrzeni w morze, które z ponurym hukiem
uderzało o brzeg. Hipnotyzowało szumem, wzbudzało podziw swoją. siłą, która
wydawała się być powstrzymywana jak dzika bestia na uwięzi. BliŜej Gdańska
widziałem wyciągnięte na brzeg kutry rybackie przypominające cielska
wielorybów, tak nieporadne na lądzie, tak zwrotne na wodzie. Właśnie tam skupiły
się rybitwy, by leniwie ustępować spacerowiczom, by wydeptywać w piasku
ścieŜki charakterystycznych trójkątnych śladów i oczekiwać na okazję na
pochwycenie jakiegoś smakowitego kąska.
Na lewo ode mnie, wokół molo, odbywał się festiwal muszli sprowadzanych z
ciepłych mórz, korali bursztynowych, zabawek rodem z odpustów, rewia mody w
wykonaniu młodych i często urodziwych panien. Za mną, w maleńkiej smaŜalni
ryb skwierczał tłuszcz, a smakowity zapach potraw nęcił i kusił. Jednak prawdziwą
siłę miało morze, pozornie nieporuszone, a stroszące białe grzywy fal. Wróciłem na
molo, skąd patrzyłem na szarą bryłę wybudowanego w 1927 roku Grand Hotelu, z
charakterystyczną kopułą i tarasem. Wiedziałem, Ŝe ceny w tym obiekcie mogły
pozostawiać obojętnym tylko majętnych ludzi. Jako łowca ciekawostek
historycznych zapamiętałem, Ŝe właśnie z tego hotelu Adolf Hitler obserwował
bombardowania bazy polskiej marynarki wojennej na Helu. Innym obrazem, jaki
utkwił w mej pamięci, był kadr z filmu oglądanego w naszym Klubie Miłośników
Filmów Niezwykłych w liceum. W filmie „Wniebowzięci", główni bohaterowie,
po wydaniu całej nagrody z toto-lotka na loty samolotem po Polsce lądują z
pustymi kieszeniami na plaŜy przed Grand Hotelem.
Podobno w dawnych wiekach w okolicach dzisiejszego Sopotu stał gród
warowny. W 1283 roku kromki zapisały, Ŝe wieś Sopoth ksiąŜę Mestwin II
podarował klasztorowi w Oliwie. NajwaŜniejszym wydarzeniem w historii kurortu
było zapewne kupienie go w połowie XVIII wieku przez hrabiego Józefa
Przebendowskiego. To on wybudował tu pierwszy pawilon kąpielowy dla grona
zaprzyjaźnionych rodzin. W 1823 roku w Sopocie osiadł doktor Jerzy Haffner, były
lekarz wojsk napoleońskich, który wybudował tu z własnych funduszy łazienki z
ciepłymi kąpielami oraz molo długości 41 metrów. W 1830 roku w Sopocie
zarejestrowano 640 mieszkańców, a odwiedziło to miejsce 460 kuracjuszy. W 1842
roku rząd pruski zadekretował regulamin kąpielisk oddzielnych dla obu płci.
Morskich kąpieli zaŜywano wówczas nago, dlatego konieczne były obostrzenia:
wysoki płot i prawie półkilometrowa odległość między miejscami kąpieli. Na
początku XX wieku Sopot otrzymał prawa miejskie, ufundowano tu nowy dom
kąpielowy, a samo uzdrowisko stało się miejscem modnym wśród elit.
Wróciłem na camping i przebrałem się w marynarkę, pod szyją zawiązałem
krawat.
— Randka? — Sylwia uśmiechnęła się.
— Mam słuŜbowe spotkanie — odpowiedziałem. — Wrócę późno, ale mam
nadzieję, Ŝe będziecie mieli baczenie na mój kramik?
— Jasne, umowa to umowa — zapewniał mnie Andrzej. Pomaszerowałem
deptakiem w kierunku jednej z drewnianych chat stojących na wydmach. Tam w
nieduŜej sali zebrało się kilkanaście osób. Gabloty stojące i wiszące przytłaczały
bogactwem zebranych w nich dokumentów i eksponatów. Kiedy tylko wszedłem,
przywitał mnie wysoki męŜczyzna w okularach, z zaczątkami łysiny i starannie
przystrzyŜonymi wąsami.
— Pan Paweł? — witał mnie uśmiechając się. — Pański szef uprzedzał mnie o
pana przyjeździe.
4
— Dobry wieczór — wyciągnąłem dłoń na powitanie. — Pan Tomasz bardzo
chwalił efekty pracy waszego posterunku celnego. Dzięki wam nie udało się
przemytnikom wywieźć kilku cennych zabytków.
— Dalej panowie szukają zaginionych skarbów?
—Tak.
— MoŜe zainteresuje pana i nasza wystawa — celnik oprowadzał mnie
opowiadając o ekspozycji. — W 1514 roku Zygmunt I Stary włączył się do walki o
dominium maris Baltici, tworząc flotę kaperską z bazą w Gdańsku. Ta flota w 1520
roku, w czasie wojny z zakonem krzyŜackim blokowała porty w Bałdze i Królewcu.
W 1522 roku rozwiązano flotę, ale w Gdańsku wciąŜ stacjonowali korsarze z
listami kaperskimi wystawionymi przez polskiego króla. W Gdańsku budowano
teŜ okręty, niestety głównie na eksport. W pierwszej połowie XVI wieku powstały
trzy okręty zamówione przez Henryka VIII, angielskiego króla. „The Morion of
Danzig", „The Sepiar of Danzig" i „The Trinity of Danzig" naleŜały do awangardy
floty Anglii, więc jak na owe czasy musiały być nowoczesne. Wkrótce potem
wznowiono system kaperski...
Słuchałem opowieści przyglądając się zebranym ilustracjom, zdjęciom,
dokumentom, fragmentom olinowania i poszycia starych okrętów wydobytym z
morza, monetom, skarbom i wiatrowskazowi w kształcie galeonu znajdującego się
niegdyś przy figurze Zygmunta Augusta, wieńczącej szczyt ratusza Głównego
Miasta Gdańska.
—...MoŜe kiedyś zainteresuje pana historia pewnego korsarza z Gdańska, który
podobno zdobył ogromny skarb? — mówił celnik. — Przypadkiem dotarłem do
takiej informacji czytając angielskie tłumaczenie napisanej w XVIII wieku w Danii
„Historii piratów i korsarzy bałtyckich".
— Co się stało z tym skarbem?
— Początkowo miał być ukryty na jakiejś wyspie na Bałtyku, a potem
przetransportowany na brzeg i wywieziony do jednego z polskich zamków.
Według autora kroniki, korsarz ten wkrótce po tych wydarzeniach udał się w daleki
rejs, do wysp korzennych, i juŜ nie wrócił w te strony.
— Ciekawe — przyznałem.
Na uroczystym otwarciu poznałem kustoszy z Trójmiasta i miłośników historii
regionu bałtyckiego. Około dwudziestej pierwszej wyszedłem i poszedłem do
Grand Hotelu. Dotarłem tam po dwudziestu minutach. Chwilę stałem w cieniu
drzew, Ŝeby ochłonąć i wreszcie spokojnie, niczym stały bywalec ruszyłem do
wejścia do kasyna. Na niewielkim placyku przed wejściem, obok cukierni,
natknąłem się na męŜczyznę walczącego z trójką potomstwa w róŜnym wieku.
Mała gromadka wrzeszczała, krzyczała, tupała, córka rzuciła się na chodnik, by
leŜąc na nim oznajmić całemu światu, Ŝe tatuś postanowił nie kupić dzieciom o tej
porze po ciastku. Tata był chyba w moim wieku, ale miał juŜ początki łysiny, tęgi
brzuszek, okulary w drucianych oprawach. Przez chwilę jego twarz wydawała mi
się znajoma i dostrzegłem, Ŝe odprowadzał mnie wzrokiem do drzwi kasyna.
Bez problemów wszedłem do środka, a tam przywitał mnie kierownik sali.
Doświadczenie podpowiadało mu, Ŝe nie za bardzo pasuję do tego wnętrza i
towarzystwa. Kasyno nie wyglądało jak te znane z Las Vegas, miało dyskretny
urok elegancji, ale i wyczuwalny był nastrój minionych lat, kiedy głównymi
bohaterami opowieści kryminalnych byli „turyści dewizowi", „cinkciarze" i
„badylarze".
Przeszedłem między stolikami, przy których było więcej widzów niŜ oddających
się hazardowi, w kierunku baru. Postanowiłem, by za bardzo nie odróŜniać się w
tym towarzystwie, zamówić sobie drinka.
— DuŜo jeszcze czasu do występu? — zapytałem barmana, kiedy juŜ zrealizował
moje zamówienie.
— Zaraz się zacznie — odpowiedział.
Rzeczywiście za chwilę na scenę weszli muzycy i kobieta w moim wieku, w
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]