TOMASZ OLSZAKOWSKI
77.
PAN SAMOCHODZIK I… ZAMEK W CHĘCINACH
ROZDZIAŁ PIERWSZY
MARTWY SEZON I WALKA Z PAPIERZYSKAMI * ZŁOTY WIDELEC * DZIWNY WYPADEK NAUCZYCIELA * DYSLOKACJA AGENTURALNA * JAK ZOSTAĆ NAUCZYCIELEM?
Popatrzyłem z niechęcią na ogromny stos rozmaitych papierków zalegający moje biurko. Przełom listopada i grudnia to zazwyczaj martwy sezon. Ziemia twardnieje po pierwszych przymrozkach, więc poszukiwacze skarbów siedzą w domach przed telewizorami. Złodzieje planują skoki, których dokonują w czasie świat Bożego Narodzenia i przed Nowym Rokiem. Nawet aukcje dzieł sztuki stanowią w tym okresie rzadkość. Martwy sezon. Oczywiście nie dla mnie. Ja muszę się użerać z biurokracją i to sam...
Od biurka dzieliły mnie dwa metry. Wziąłem szklankę z herbatą i niechętnie ruszyłem w jego stronę. Jeden krok, drugi, trzeci... szedłem celowo jak najwolniej, licząc w duchu na cud. Odsunąłem krzesło, postawiłem szklankę na spodeczku i wyciągnąłem rękę po pierwszy skoroszyt, ten na samej górze piramidy. I stał się cud. Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - niemal zaśpiewałem z radości.
Do gabinetu zajrzała nasza sekretarka, Monika.
- Pawle, generał Skorliński do ciebie.
- Ależ proszę go wpuścić - uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
Gdzieś skradziono coś ważnego, pojadę ze stróżami prawa na tydzień badać sprawę... Policjant wmaszerował dziarskim krokiem. Uścisnąłem mu dłoń i gestem wskazałem krzesło. Usiadł. W ręce trzymał smoliście czarną teczkę.
- Czym mogę służyć? - zapytałem.
- Nie ma pana Tomasza? - zlustrował pomieszczenie szybkim spojrzeniem.
- Niestety. Pojechał do Kanady na konferencję w sprawie zmian prawa międzynarodowego odnośnie penetracji wraków. Jest szefem podkomisji do spraw państw nadbałtyckich. Wróci za jakieś dwa, trzy tygodnie...
- O, do licha! - mruknął. - Zatem będzie pan musiał radzić sobie sam...
Pokiwałem entuzjastycznie głową.
- Sprawa jest taka - powiedział poważnie. - Dwa dni temu zdarzył się bardzo przykry
wypadek. Nauczyciel z Chęcin rozbił się, latając na paralotni wokół zamku.
- Nie żyje?
- Żyje, choć rąbnął głową o skałę.
- Brzmi poważnie...
- Pęknięcie kości, silny wstrząs mózgu, jakieś dodatkowe obrażenia, nie bardzo się na tym znam. Leży na neurochirurgii w stanie śpiączki. Lekarze dają mu duże szanse, że wyjdzie z tego, ale nawet jeśli wróci do siebie, prawdopodobnie jeszcze przez dłuższy czas będzie nieprzytomny.
- To był wypadek?
- Tak by się wydawało, gdyby niejeden drobiazg. W czasie, gdy karetka wiozła go do
Katowic, do szpitala, ktoś włamał się do jego mieszkania.
- Co zginęło?
- Nie wiemy. Za to znaleźliśmy coś, co złodzieje przegapili. Przedmiot raczej niezwykły. A w każdym razie nie co dzień widuje się takie rzeczy.
Otworzył teczkę i wyjął z niej złoty widelec zawinięty w foliową torebkę. Uniosłem brwi.
- Może go pan obejrzeć, wszystkie odciski palców już zdjęliśmy - uspokoił mnie.
Ująłem artefakt w dłoń. Poczułem ten dziwny rodzaj wzruszenia, jakie ogarnia nas, gdy trzymamy przedmiot wykonany setki lat temu. To jak trzymać w ręce kroplę zakrzepniętego czasu...
- Rękojeść z bardzo starej kości słoniowej - oceniłem. - Metal, cóż nie jest to czyste złoto,
najwyżej próba 333, lekko zaśniedziało... - wziąłem lupę i obejrzałem uważnie trzonek. - Robota
włoska, XV- XVII wiek - oceniłem. - Trzeba to pokazać lepszym fachowcom. Będę strzelał, że wykonano go w pierwszej połowie XVI wieku, ale od razu zaznaczę, że nie jestem rzeczoznawcą i mogę się mylić.
- Po czym pan poznaje? - zdumiał się.
- Po zębach - wyjaśniłem. - Wprawdzie widelce pojawiają się już w XI wieku, ale
upowszechniły się dopiero 400- 500 lat później. I wyglądały właśnie tak - miały dwa bardzo długie
zęby. Dopiero w XVII wieku zaczęły przybierać kształty już bardziej zbliżone do naszych. Zresztą
widział pan pewnie stary widelec?
Przymknął na chwilę oczy.
- Mam w domu serwis po pradziadku...
- Czyli wyroby z początków XX wieku.
- Ma pan rację, jeszcze wtedy były węższe i miały długie zęby. W życiu bym na to nie zwrócił uwagi.
- Ewolucja sprzętów domowych nawet tak prostych ciągle trwa - wyjaśniłem. - Najmniej zmieniają się łyżki, choć te nasze są coraz płytsze...
- Niesamowite. Dla mnie widelec to widelec. Coś co było od zawsze. Myślałem, że pewnie wymyślili go w starożytnym Egipcie czy Mezopotamii.
- O nie, to dość świeży wynalazek - zaprotestowałem - osiemset, dziewięćset lat najwyżej.
- To faktycznie świeży - uśmiechnął się. - De to się liczy: cztery do pięciu pokoleń na stulecie? Czterdzieści pokoleń minęło od kiedy ktoś po raz pierwszy nadział kawałek kartofla...
- Kartofle przywiózł do Europy dopiero Kolumb. W Polsce pojawiają się w czasach Sobieskiego - podpowiedziałem. - Ale ma pan rację. Dla historyka tysiąc lat to niekiedy zaledwie chwila - zauważyłem filozoficznie.
- Skąd to wiecie? To o zębach? - zdumiał się. - Z wykopalisk? Zbieracie widelce, robicie ich typologie...
- Nie, z obrazów - wyjaśniłem. - Badając płótna starych mistrzów, można nieźle zrekonstruować dawny sprzęt kuchenny. Wszystko tam jest, niemal jak na fotografii...
- O tym nie pomyślałem - pokiwał z uznaniem głową.
- A zatem ktoś wiedział, że nauczyciel ma ten drobiazg i włamał się do niego - zamyśliłem się.
- Chyba tak, pokój nosił ślady szybkiego, niefachowego przeszukania. Sądząc po śladach w kurzu na regale, zginęło kilka książek..
- Ciekawe - mruknąłem. - W dzisiejszych czasach książki kraść? Nasi złodzieje raczej nie zaczytuj ą się beletrystyką...
- Nie wiemy, jak wyglądały - westchnął. - Może to były jakieś starodruki?
- Fakt...
- Z drugiej strony niekoniecznie, na tej półce stały głównie książki naukowe. Ten nauczyciel ma w mieszkaniu nieźle zaopatrzoną biblioteczkę. Czy takie widelce... - nie dokończył pytania.
- Ten egzemplarz musi pochodzić z królewskiego lub magnackiego dworu - powiedziałem. - A i to używany był pewnie od święta, na przykład podczas wizyt innych monarchów lub ambasadorów. Nawet w tamtych czasach nie jadano na co dzień ze złotej zastawy.
- Rozumiem - kiwnął głową. - Też mi się to wydawało niezwykłe. Ale sekcja mechanoskopii stwierdziła, że na zębach są ślady używania, jakieś mikrorysy spowodowane zderzeniami z innymi sztućcami i jakieś wytarcia od dna talerza...
- Hmm... - obróciłem przedmiot w palcach.
- Ciekawe, jakim cudem przetrwał do naszych czasów? - zastanawiał się głośno. - To jednak solidny kawałek złota.
- Takie rzeczy się zdarzają - powiedziałem. - W czasie wojen masa skarbów spoczęła w ziemi. Majątki i klejnoty przechodziły z rąk do rąk. Może nauczyciel odkupił to cacko od chłopa, który wyorał je z pola? A może i sam znalazł, penetrując ruiny zamku. Kolor kości i nalot na złocie wskazują, że jeszcze niedawno ten przedmiot spoczywał w ziemi albo może raczej w błocie...
- Albo nauczyciel znalazł skarb, całą skrzynkę takich widelczyków, a ktoś próbował go stuknąć, żeby je ukraść - uzupełnił ponuro. - I ukradł, przegapił tylko jeden.
- Hmm... - zadumałem się.
- Gdy ranny odzyska przytomność, będzie można go o to zapytać. Gorzej, jeśli poleży w stanie śpiączki jeszcze długie tygodnie.
- Trzeba rozpuścić wici na rynku antykwarycznym... Powiadomić waszą siatkę konfidentów.
- Rynek jest już monitorowany. Z pierwszych ustaleń wynika, że jak na razie nikt nie próbował sprzedać nic podobnego.
- Ale trop wydaje się dość świeży - zastanawiałem się na głos. - Jeśli kradzieży dokonano przedwczoraj... Jest jeszcze szansa odzyskania łupu.
- Owszem. Problem w tym, że miejscowy posterunkowy nie ma doświadczenia w takich dochodzeniach. To dobry gliniarz, ale cale życie spędził na małym wiejskim posterunku.
- Nie miał do czynienia z tego typu zagadkami... - mruknąłem. - Trzeba udzielić mu jakiegoś wsparcia.
- Komenda powiatowa w Kielcach niestety wyraźnie bagatelizuje sprawę.
- Jeśli mógłbym pomóc, jestem do dyspozycji.
- Nie chciałbym odrywać pana od pracy - policjant nieco się zmieszał.
- Ależ - uśmiechnąłem się. - Co to za praca, przekładanie papierów, może poczekać do mojego powrotu. Dziury w niebie nie będzie z tego powodu.
- Miejscowość nie jest duża - powiedział. - Przyjazd detektywa z pewnością zostanie zauważony i oplotkowany.
- Złodzieje będą się mieli na baczności - rozważałem. - Spłoszą się, przyczają...
- Jeśli się przestraszą, mogą zrobić coś głupiego.
- Co będzie można wykorzystać do wyjaśnienia tajemnicy - myślałem na głos.
- Właśnie. Ale mam pomysł, jak pana zakonspirować - uśmiechnął się lekko. - Przyjedzie pan do Chęcin jako nauczyciel. To nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Rozejrzy się pan na spokojnie i zobaczymy, może uda - się sprawę rozwikłać.
- Nie mam uprawnień nauczycielskich - przypomniałem sobie. - Jak się kuratorium
przyczepi...
- To ich poskromimy - powiedział spokojnie.
- Znakomicie ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]