Charles Dickens
Opowieść wigilijna
Rozdział l
Duch Marleya
Zaczęło się od tego, że Marley umarł. To nie ulegało wątpliwości. Świadectwo zgonu
podpisali: ksiądz, urzędnik, grabarz i właściciel zakładu pogrzebowego. Scrooge, wspólnik
Marleya, także je podpisał, a jego nazwisko było cenione, cokolwiek by podpisał. Zwłaszcza na
giełdzie.
Stary Marley był martwy jak ćwiek w drzwiach; tak mówi znane angielskie przysłowie.
Czy Scrooge wiedział o śmierci Marleya? Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Scrooge i
on byli wspólnikami przez wiele lat. Scrooge był też jedynym spadkobiercą, zarządcą,
przyjacielem Marleya i jedynym człowiekiem, który szedł za jego trumną. Przy tym Scrooge nie
był zbytnio dotknięty tym wypadkiem, bo okazał się doskonałym kupcem i w dniu pogrzebu
obmyślił korzystny interes.
Scrooge nie kazał zamalować nazwiska starego Marleya na szyldzie swego domu handlowego.
Jeszcze po wielu latach na szyldzie nad drzwiami wejściowymi ich firmy można było czytać:
“Scrooge i Marley”. Firma ta bowiem była znana powszechnie. Nowicjusze w sprawach
handlowych zwracali się do Scrooge’a – Scrooge albo Marley, on zaś odpowiadał na obydwa
nazwiska. Było mu wyraźnie wszystko jedno.
Trzeba też przyznać, że Scrooge miał silną rękę, gdy szło o interes. Chwytała ona, ściskała, ze
skóry obdzierała swoją ofiarę, nie wypuszczając jej, aż po doszczętnym wyzyskaniu. Był to
jednym słowem chciwy i stary grzesznik. Twardy i ostry jak krzemień; zamknięty w sobie,
milczący i samotny jak ostryga. Zimno wewnętrzne wyostrzyło jego starcze rysy, wydłużyło nos,
zmarszczyło policzki, uczyniło jego chód sztywnym, zaczerwieniało oczy i zabarwiało na
niebiesko usta. Gniewnie brzmiał jego ostry głos. Szron pokrywał jego głowę, brwi i chudą
brodę. Wnosił ze sobą lodowatą temperaturę; zamrażał nią swe biuro podczas upału i nie
podwyższał jej ani o jeden stopień nawet podczas wigilii Bożego Narodzenia.
Zmiany pogody nie miały wpływu na Scrooge’a. Żadne ciepło nie mogło go ogrzać, żaden
mróz bardziej oziębić. Niepogoda nie wiedziała, z której strony go zaatakować, największy
deszcz, śnieg, grad czy zawierucha miały nad nim wyższość pod jednym tylko względem: one
często okazywały się szczodrymi, spadały na świat i ludzi hojnie, dla Scrooge’a zaś takie pojęcia,
jak szczodrość lub hojność w ogóle nie istniały.
Nie zdarzyło się, aby ktoś z przyjaznym uśmiechem zatrzymał go na ulicy i powiedział: –
Kochany Scrooge, jak się masz? Kiedy mnie odwiedzisz? – Żebracy nie prosili go o jałmużnę,
dzieci nie pytały o godzinę, żadna kobieta ani mężczyzna nie pytali Scrooge’a o drogę. Nawet
psy ślepców musiały go znać, bo gdy nadchodził – wciągały swych właścicieli do domów lub na
podwórka, a potem machały ogonami jakby chcąc powiedzieć: “Brak oka jest lepszy od złego
oka, mój niewidomy panie!”
Co to obchodziło Scrooge’a? On tego właśnie pragnął. Iść samotnie przez życie, odpychać od
siebie wszelką ludzką sympatię – to, zdawało się, wybrał Scrooge za cel i tego się trzymał
niewzruszenie. Odstręczanie od siebie, przerażanie lodowatym chłodem spotykanych ludzi było
dla niego tym, czym jest słodka legumina dla małych łakomczuchów.
Pewnego razu – było to właśnie w wigilię Bożego Narodzenia – stary Scrooge siedział w
kantorze i pracował. Dzień był przejmująco mroźny. Ludzie na ulicach chuchali w dłonie, bili
rękoma o piersi i tupali dla rozgrzania. Zegary wybiły dopiero trzecią, a już było ciemno.
Przez cały dzień nie widziało się słońca. W oknach sąsiednich biur migotały świece. Mgła
wdzierała się do pomieszczeń, a była tak gęsta, że tonęły w niej domy na przeciwnej stronie
wąskiej ulicy. Patrząc na niskie mgły, można było sądzić, że natura, rozsiadłszy się gdzieś w
pobliżu, odbywała jakieś złowrogie praktyki.
Drzwi biura były otwarte; Scrooge wolał mieć na oku swego pomocnika, który siedział obok
w małej izdebce i kopiował listy. Na kominku w pobliżu Scrooge’a tlił się skromny ogień; w
izdebce pomocnika ledwie żarzył się jeden węgielek. Zziębnięty pracownik nie mógł podsycać
ognia, bo Scrooge trzymał skrzynię z węglem w swoim pokoju. Ile razy pomocnik wszedł z
łopatką, pryncypał groził mu, że będą musieli się rozstać. Pomocnik owinął szyję białym
szalikiem i usiłował ogrzać się od świecy; a ponieważ nie miał dość bujnej wyobraźni,
usiłowania jego były bezskuteczne.
– Wesołych świąt, wuju! Niech cię Bóg ma w swej opiece! – odezwał się sympatyczny głos.
Był to siostrzeniec Scrooge’a, który wszedł tak nagle, że Scrooge zauważył jego obecność
dopiero wtedy, kiedy ten do niego przemówił.
– Cóż znowu za głupstwa?! – mruknął Scrooge.
Siostrzeniec Scrooge’a rozgrzał się szybkim chodem i cały był rozpromieniony; piękna twarz
jaśniała, oczy błyszczały.
– Święta nazywasz głupstwem, wuju? – zawołał – Jestem pewny, że nie myślisz tak!
– Przeciwnie, tak właśnie myślę – odrzekł Scrooge. – I mam rację. Wesołych świąt! Jaki ty
masz powód, żeby być wesołym? Ty, biedaku?
– Doskonale! – roześmiał się siostrzeniec. – A jaki ty masz powód, żeby być ponurym, wuju?
Ty, bogacz?
Scrooge, nie mając pod ręką odpowiedzi, powtórzył znowu:
– Głupstwo!
– Nie bądź taki kwaśny, wuju! – rzekł siostrzeniec.
– Czy mogę być inny – gderał wuj – kiedy zmuszony jestem żyć w świecie głupców?
Wesołych świąt!... Do licha z wesołymi świętami! Znać ich nie chcę! Czymże są święta Bożego
Narodzenia dla ciebie, jeśli nie terminem płacenia rachunków, a zwykle wtedy jesteś bez grosza.
Z każdym Bożym Narodzeniem jesteś o rok starszy, ale nie bogatszy. W ten dzień po
sprawdzeniu ksiąg handlowych przekonujesz się, że po dwunastu miesiącach galerniczej pracy
nie masz odrobiny zysku... Gdybym był pracodawcą, to każdy idiota, włóczący się z życzeniem
“wesołych świąt”, zostałby ugotowany w jego świątecznej potrawie i pogrzebany z gałązką
choinki zatkniętą w serce. To byłoby rozsądne i słuszne!
– Wuju! – łagodnie mitygował go siostrzeniec.
– Siostrzeńcze! – przerwał wuj surowo – święć dzień Bożego Narodzenia na swój sposób, a
mnie pozwól obchodzić go po mojemu.
– Obchodzić! – powtórzył siostrzeniec. – Ależ ty go wcale nie obchodzisz, wuju.
– Dajże mi już pokój, do licha! – sarknął Scrooge. – Zobaczymy, co ci dobrego przyniosą
tegoroczne święta. One ci zawsze dużo dobrego przynoszą!
– Przyznaję, że wiele było sytuacji, z których mogłem wyciągnąć korzyści, a jednak nie
wykorzystałem ich – odparł siostrzeniec. – Między innymi, święta Bożego Narodzenia! Mimo to
zawsze myślę o nich nie tylko jak o czcigodnej pamiątce dla całego chrześcijańskiego świata, ale
także jak o chwilach bardzo upragnionych. Są to bowiem chwile dobre, pokrzepiające, radosne.
Zawsze oczekuję ich z serdecznym pragnieniem i obchodzę z radością. Są to w długim
kalendarzu rocznym jedyne dnie, w których wszyscy, kobiety i mężczyźni, jakby na podstawie
wspólnej ugody, otwierają swe często zaryglowane serca i myślą o biedniejszych bliźnich. I
dlatego, wuju, choć święta te nigdy nie wzbogaciły mnie ani o ziarnko srebra czy złota, wierzę,
że przyniosły mi niejedno dobro i jeszcze przyniosą mi wiele radości. Dlatego też chwalę je.
Pomocnik Scrooge’a, ślęczący nad robotą w sąsiedniej izdebce, gorąco przyklasnął tym
słowom, spostrzegłszy jednak niewłaściwość swego entuzjazmu, zaczął drętwymi z zimna
palcami poprawiać ogień na swym kominku. W efekcie zgasił ostatnią iskierkę.
– A to co znów za moda odrywania się od pracy i wtrącania się tam, gdzie nie potrzeba? –
zgromił go ostro Scrooge. – Odezwij się pan choć słówkiem jeszcze, a upamiętnię ci dzień
Bożego Narodzenia dymisją... Jesteś nie lada mówcą – dodał, zwracając się do siostrzeńca. –
Dziwi mnie, dlaczego dotychczas nie zasiadasz w parlamencie.
– Nie gniewaj się, wuju! Przyjdź do nas jutro na obiad.
Scrooge odpowiedział z ironią, że z pewnością przyjdzie i że zaraz zaczyna się szykować. Nie
ma nic lepszego do roboty. Siostrzeniec zrozumiał, że była to stanowcza odmowa. Zapytał więc
łagodnie:
– Dlaczego odmawiasz, wuju?
– A dlaczego ożeniłeś się?
– Ponieważ pokochałem!
– Ponieważ po-ko-cha-łeś! – powtórzył Scrooge, przedrzeźniając go w ten sposób, jak gdyby
miłość i małżeństwo były największym na świecie głupstwem po Bożym Narodzeniu. – Bywajże
mi zdrów, drogi siostrzeńcze!
– Lecz ty, wuju, nigdy nie odwiedziłeś mnie także przed ożenkiem. Dlaczegóż więc podajesz
to obecnie za powód odmowy?
– Bądź zdrów! – powtórzył Scrooge.
– Niczego od ciebie nie potrzebuję i o nic cię nie proszę, dlaczegóż więc nie możemy być
przyjaciółmi?
– Bądź zdrów! - mruknął Scrooge.
– Przykro mi bardzo, żeś taki twardy. Nigdy nie mieliśmy żadnego konfliktu, do którego ja
dałbym powód. Trudno! Uczyniłem propozycję ze względu na Boże Narodzenie, a chociaż mi się
nie udała, zachowam pogodny i radosny nastrój. Zatem wesołych świąt, wuju!
– Bądź zdrów! – znów powtórzył Scrooge.
– I pomyślności z Nowym Rokiem!
– Bądźże zdrów i odczep się ode mnie! – zamruczał groźnie Scrooge. Siostrzeniec opuścił
wuja. Przy drzwiach zatrzymał się, aby złożyć życzenia pomocnikowi, który – choć
przemarznięty do kości – okazał się cieplejszy od pryncypała, odpowiadając na życzenia
uprzejmie i serdecznie.
– Macie drugiego idiotę! – mruczał Scrooge, słysząc wymianę życzeń. – Mój pomocnik,
obarczony rodziną i zarabiający piętnaście szylingów tygodniowo na jej utrzymanie, mówi o
“wesołych świętach”! Komuś tu chyba potrzebny szpital wariatów!
Pomocnik, odprowadziwszy do drzwi siostrzeńca Scrooge’a, wpuścił jakichś dwóch
jegomościów. Byli to poważni obywatele, o przyjemnej powierzchowności; zdjąwszy kapelusze,
stanęli przy biurku Scrooge’a. Trzymając w rękach portfele i papiery, skłonili się uprzejmie.
– Firma Scrooge i Marley, jeżeli się nie mylę? – zapytał jeden z nich, zaglądając do swej listy.
– Czy mam przyjemność mówić z panem Scrooge, czy z panem Marleyem?
– Pan Marley umarł już siedem lat temu – odparł Scrooge.
– Nie wątpimy, że jego następca jest równie jak on hojny i szczodrobliwy – powiedział gość,
przedstawiając swoje pełnomocnictwo do zbierania ofiar dla biednych.
Zaiste, Scrooge i Marley były to “dwie bliźniacze dusze”. Słysząc niemiły wyraz
“szczodrobliwość”, Scrooge zmarszczył brwi, potrząsnął głową i zwrócił dokumenty.
– Z okazji tak wielkiej uroczystości, panie Scrooge – mówił ów jegomość, nie zważając na to i
ujmując pióro – ludzie zamożniejsi nie uchylają się od wsparcia nędzarzy i wydziedziczonych,
którzy teraz właśnie, podczas silnych mrozów, narażeni są na wielkie cierpienia. Jest zresztą
zwykłym obowiązkiem zamożnych, aby przychodzić z pomocą bliźnim pozbawionym
jakichkolwiek środków do życia...
– Alboż to nie ma więzień? - przerwał mu Scrooge.
– Niestety, mamy ich bardzo wiele! – odparł jegomość, odkładając na bok pióro.
– A przytułki, domy pracy i domy poprawcze, czy te instytucje przestały istnieć? – zapytał
znów Scrooge.
– I one, oczywiście, istnieją, chociaż należy pragnąć, żeby się stały niepotrzebne.
– A zatem wszystkie te instytucje istnieją i są czynne? – badał gościa w dalszym ciągu
Scrooge.
– Są czynne bez przerwy – brzmiała odpowiedź.
– Chwała Bogu! Pańskie żądanie i to, co pan na wstępie powiedział, wzbudziło we mnie
obawę, że coś wstrzymało ich użyteczną działalność. Bardzo mnie cieszy, że tak nie jest.
– Ponieważ powszechnie wiadomo, że wspomniane instytucje, pomimo usilnych zabiegów,
nie są w stanie po chrześcijańsku zaspokoić ani duchowych, ani cielesnych potrzeb wszystkich
biedaków, przychodzimy im z pomocą, zbierając ofiary na dostarczenie chociaż najbiedniejszym
jadła, napojów i środków do ogrzania zlodowaciałych mieszkań. Wybieramy ten czas, ponieważ
w tak wielkie święta bieda najwięcej daje się we znaki; zamożni zaś najwięcej się radują i
używają sobie. Na jaką sumę mam pana zapisać?
– Proszę mnie wcale nie zapisywać – odpowiedział Scrooge.
– Rozumiem. Życzy pan sobie pozostać ofiarodawcą bezimiennym?
– Życzę sobie, aby mnie zostawiono w spokoju – rzekł Scrooge. – Skoro mnie panowie
pytacie o moje zapatrywania, oto jest odpowiedź: nie cieszę się ani też nie używam sobie podczas
świąt Bożego Narodzenia i nie stać mnie na to, abym przyczyniał się do wesołości i używania
próżniaków. Wspieram instytucje, o których wspomniałem; niech tam więc udadzą się ci, którym
nie jest dobrze we własnych domach.
– Wielu nie może się tam dostać, a wielu wolałoby raczej umrzeć, niż tam się znaleźć –
zauważył jegomość.
– Skoro wielu wolałoby raczej umrzeć – odparł Scrooge – niechże to uczynią i w ten sposób
zmniejszą nadmiar ludności. Zresztą, proszę wybaczyć, ja się na tych sprawach nie znam i w
ogóle mało mnie one obchodzą.
– Może się pan z nimi łatwo zapoznać, trzeba tylko trochę serca i dobrej woli.
– Ani myślę, to nie mój interes. Wystarczy, jeżeli człowiek zna i rozumie własny interes i nie
miesza się do cudzego. Mój pochłania mnie całkowicie. Zatem mam honor pożegnać
szanownych panów.
Mężczyźni, widząc że nic nie wskórają, wzruszyli ramionami i wyszli. Scrooge zaś zabrał się
do pracy, w znacznie lepszym niż zazwyczaj nastroju.
Tymczasem mgła i ciemność jeszcze bardziej zgęstniały; na ulicach ludzie biegli z zapalonymi
latarniami przed ciągnącymi powozy końmi, aby szły po właściwej drodze. Zabytkowa wieża
kościoła, z której gotyckiego okna ciekawie spoglądał na Scrooge’a stary, uszkodzony dzwon,
zniknęła. Dzwon wybijał teraz godziny oraz kwadranse wśród mgły z tak silnymi drganiami, jak
gdyby mu zęby szczękały z zimna.
Mróz bowiem z każdą chwilą się wzmagał.
Na rogu głównej ulicy robotnicy, naprawiający rury gazowe, rozpalili wielkie ognisko, wokół
którego zebrała się gromadka obdartych mężczyzn i dzieci; grzali oni swe skostniałe ręce i
mrużyli oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Ponieważ kranu wodociągowego nie
zamknięto, przeto wypływająca z niego woda krzepła, tworząc ponure kręgi lodu. Wystawy
sklepów zdobiły gałązki jodły. Lampy oświecały blade twarze przechodniów. Składy drobiu i
żywności urządziły tak wspaniałe wystawy, że zdawało się, iż przyziemna myśl kupna, sprzedaży
i targu nie ma z nimi nic wspólnego.
Lord Major, burmistrz Londynu, w swoim pałacu wydawał rozkazy pięćdziesięciu kucharzom
i piwniczym, aby odpowiednio przystroili stół świąteczny, jak na dom takiego dygnitarza
przystało. Nawet skromny krawiec, którego przed tygodniem skazano na pięć szylingów kary za
pijaństwo i awanturę na ulicy, dał żonie kilka szylingów: wyszła ona z wychudłym dzieckiem po
sprawunki do miasta.
Mgła i mrok zwiększały się. Zimno przejmowało do szpiku kości.
Pewien młody właściciel chudego nosa pochylił się przy dziurce od klucza do drzwi
wejściowych kantoru Scrooge’a, aby przedstawiciela firmy uraczyć świąteczną pieśnią; lecz
zaledwie zdążył wyśpiewać pierwsze wyrazy:
“Niech Ci nic nie zamąci radości...”,
gdy Scrooge pochwycił linię tak groźnym ruchem, że biedak przerażony uciekł.
Wreszcie nadeszła godzina zamknięcia kantoru.
Scrooge z niechęcią opuścił swój stołek i w milczeniu dał znak pomocnikowi, który
natychmiast zgasił świecę i włożył kapelusz na głowę.
– Sądzę, że pan życzy sobie być wolny przez cały dzień jutrzejszy? – zapytał Scrooge.
– Jeśli pan uważa za właściwe... – szepnął nieśmiało pomocnik.
– Ja nie uważam tego za właściwe. Jestem też pewny, że gdybym potrącił panu z pensji
należność za ten dzień, poczułby się pan pokrzywdzony?
Pomocnik uśmiechnął się łagodnie.
– A jednak – ciągnął Scrooge – pan nawet nie pomyśli o tym, że to ja mogę się poczuć
pokrzywdzony, płacąc panu wynagrodzenie za dzień świąteczny.
Pomocnik zauważył lękliwie, że święto Bożego Narodzenia przypada raz do roku.
– Liche to usprawiedliwienie okradania kieszeni swego pracodawcy – zrzędził Scrooge,
zapinając palto aż pod brodę. – Mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, żeby pan, zmarnowawszy na
próżniactwie cały jutrzejszy dzień, przyszedł do pracy wcześniej dnia następnego.
Pomocnik przyrzekł zastosować się do żądania, po czym Scrooge wyszedł, wciąż mrucząc
gderliwie.
Kantor został zamknięty w mgnieniu oka i pomocnik, otuliwszy szyję białym, długim
szalikiem (biedak nie miał palta...), wesoło wybiegł na ulicę. Chcąc uczcić wieczór wigilijny,
przejechał się ze dwadzieścia razy po lodzie na Cornhill, następnie szybko popędził do domu
przy Camden Town, aby się jeszcze zabawić z dziećmi w “ciuciubabkę”.
Scrooge spożył skromny obiad w lichej garkuchni, do której codziennie uczęszczał, przeczytał
znajdujące się tam dzienniki, po czym udał się do domu.
Zajmował lokal, w którym ongiś mieszkał jego zmarły wspólnik. Składał się on z szeregu
ponurych i pustych pokojów; mieścił się w starym, ciemnym budynku, wznoszącym się przy
końcu głuchego zaułka. Wielki dom nie harmonizował z wąską i krótką uliczką. Robił wrażenie,
jakby znalazł się tu przypadkowo, bawiąc się w czasie swej młodości z innymi domami w
“chowanego”, a zapomniawszy drogi powrotnej – pozostał tu na zawsze.
Dziś był stary i ponury. Oprócz Scrooge’a nikt w nim nie mieszkał. Reszta lokali była
wynajęta na biura i kantory. Dziedziniec domu był tak ciemny, że nawet Scrooge, który znał
każdy kamień, przechodził go po omacku. Mgła i szron osnuły czarną bramę tak szczelnie, iż
zdawało się, że to duch smutku usiadł na jej progu.
Przy furtce tej bramy wisiała wielka kołatka. Scrooge widywał ją każdego dnia rano i
wieczorem, podczas swego długoletniego zamieszkiwania w tym domu, Pewne jest, iż posiadał
tak mało fantazji, jak może żaden człowiek w Londynie, nie wyłączając nawet członków
Parlamentu i Rady Miejskiej. Można też śmiało powiedzieć, że Scrooge nie pomyślał o Marleyu
ani przez chwilę do czasu, kiedy wspomniał o jego śmierci tegoż popołudnia. Jak to się więc
stało, że Scrooge, wsunąwszy klucz w zamek drzwi, zamiast kołatki zobaczył twarz Marleya...
Tak, to była twarz zmarłego Marleya.
Otaczało ją słabe światło, które zdawało się z niej promieniować. Nie miała ona ani groźnego,
ani przerażającego wyrazu, spoglądała na Scrooge’a tak, jak zwykle spoglądał Marley na niego
za życia: podniósłszy okulary na czoło. Włosy jego były dziwnie zmierzwione, jakby
gwałtownym wichrem lub silnym strumieniem pary, a oczy, choć szeroko otwarte, były martwe,
co, w połączeniu z szarą barwą skóry, czyniło tę twarz odrażającą. Zdawało się jednak, że
przerażenie, jakie budził jej widok, pochodziło nie z samej twarzy, lecz wywoływał je jakiś inny,
niezwykły powód.
Gdy Scrooge zaczął się uważniej przypatrywać, zjawa zniknęła i pozostała tylko znana mu
dobrze kołatka.
Mijalibyśmy się z prawdą sądząc, że Scrooge nie był tym zjawiskiem wstrząśnięty i że nie
doznał uczucia przerażenia, obcego mu od dzieciństwa. Lecz rychło się opanował, ujął za klucz,
który przed chwilą puścił, obrócił go śmiało, wszedł do sieni i zapalił świecę.
Zatrzymał się chwilę w niepewności, zanim zamknął drzwi, i najpierw obejrzał się uważnie
poza siebie, jak gdyby obawiał się ujrzeć tył głowy Marleya. Lecz na tylnej stronie drzwi nie
było nic, prócz śrub i gwoździ, utrzymujących kołatkę; mruknął więc coś niezrozumiale i
zatrzasnął drzwi.
Nagle rozległ się w domu trzask podobny do grzmotu. Każdy pokój na piętrze i każda beczka
w piwnicy zdawały się odpowiadać mu echem. Scrooge nie był człowiekiem, którego podobne
głosy mogły zatrwożyć. Zaryglował więc drzwi i przeszedł spokojnie przez sień; idąc na górę po
schodach, posuwał się bardzo wolno oświetlając drogę świecą.
Może ktoś wyobraża sobie, że były to wspaniałe schody z dawnych czasów, gdzie łatwo by się
zmieściła kareta, zaprzężona w szóstkę koni. Otóż schody, prowadzące do mieszkania Scrooge’a
były jeszcze szersze. Zmieściłby się na nich nawet karawan i jeszcze zostałoby sporo miejsca.
Pół tuzina ulicznych lamp gazowych nie oświetliłoby dostatecznie tych schodów, można więc
przypuszczać, że przy jednej mdłej świeczce, którą Scrooge sobie przyświecał, było dosyć
ciemno i ponuro.
Szedł jednak na górę, nic sobie z tego nie robiąc. Ciemność jest tania, a to było słabą stroną
Scrooge’a. Znalazłszy się w mieszkaniu, przeszedł się po pokojach dla stwierdzenia, czy
wszystko jest w porządku. Być może tajemnicze przeistoczenie się kołatki skłoniło go do
ostrożności.
Bawialnię, jadalnię, sypialnię, schowek – znalazł w zupełnym porządk...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]