[ Pobierz całość w formacie PDF ]
80
Arkadiusz Niemirski
PAN SAMOCHODZIK i ….
Ś
WI
Ę
TY GRAAL
ROZDZIAŁ PIERWSZY
SPOTKANIE Z DEMIURGIEM • ZNOWU TEMPLARIUSZE • KIM JEST
„MISTRZ"? • KIERUNEK: GÓRY
Ś
WI
Ę
TOKRZYSKIE • SPRZEDAJ
Ę
POMYSŁ ZWIERZCHNIKOM, CZYLI OPERACJA „BABA JAGA" •
TROP PEWNEGO DZIENNIKARZA • DRWINY Z WEHIKUŁU •
FINLANDCZYK, BAJER I MAŁOMÓWNY • M
Ęś
CZY
Ź
NI W OCZACH
JULII
Hotelowa winda była pusta. Strzepując z dŜinsowej kurteczki krople deszczu,
zastanawiałem się, jaką sprawę ma do mnie ten owiany legendą człowiek. „Jeśli ma dla
mnie jakieś zlecenie — myślałem w windzie — to musi poczekać do końca lipca, aŜ
wrócę z obozu".
Zegar w holu wskazywał 11:06, a spóźnień nie cierpiałem. Przyspieszyłem kroku.
Wszystko przez zegarek, który zepsuł się z samego rana.
W sali nie było wielu bywalców, dosłownie na palcach jednej ręki moŜna było
policzyć pierwszych gości męczących się z wytwornie podanym śniadaniem.
Nienagannie ubrany lokaj zaprowadził mnie do zacisznego kąta przy oszklonym tarasie
połoŜonym na szczycie hotelu „Marriott", z którego roztaczał się królewski widok na
szarą i pochlipującą dzisiaj Warszawę (początek maja był tego roku doprawdy byle
jaki). Kłęby siwego dymu zasnuwające stolik, wciśnięty między kąt i dorodną palmę,
zasłaniały siedzącego przy nim otyłego osobnika ubranego w ciemny garnitur,
nienagannie białą koszulę i obowiązkową muszkę (ten niepoprawny snob był
miłośnikiem cygar). Demiurg bąknął „dzień dobry" i wypielęgnowaną dłonią wskazał
wolne krzesło.
— Niech pan usiądzie, Pawle — rzekł niskim głosem władcy i zerknął na elegancki
złoty zegarek. — Spóźnił się pan.
— Przepraszam najmocniej — chrząknąłem, odganiając od siebie kłęby dymu z
cygara. — Właśnie popsuł mi się zegarek...
— W porządku. Dostanie pan od mojej agencji taki sprzęt, który przeŜyje pana i
pańskie dzieci.
— Dzieci jeszcze nie mam. śony teŜ.
— WciąŜ kawaler? — uniósł wyŜej brwi.
— Nie tracę nadziei — uśmiechnąłem się. — A za spóźnienie jeszcze raz najmocniej
przepraszam. Wehikuł kończy przegląd w serwisie. O zegarku juŜ wspominałem,
prawda? Wszystko się psuje, jak na złość.
— JuŜ dobrze, dobrze. Wiem, Ŝe jest pan człowiekiem punktualnym. Wyjął jakiś
notes i wbił weń swoje gadzie oczy.
— W tym roku spóźnił się pan do pracy tylko trzy razy.
— Skąd pan o tym wie? — zapytałem poirytowany.
— Jestem szefem agencji detektywistycznej — uśmiechnął się ustami, gdyŜ w jego
oczach temperatura nigdy nie osiągała punktu zamarzania wody. — Imponujące, panie
Pawle! Tylko trzy spóźnienia. A pański szef, słynny Pan Samochodzik, aŜ siedem razy,
mimo Ŝe mieszka zaledwie kilka ulic od ministerstwa.
Ten człowiek mnie zadziwiał. Wiedział o mnie i panu Tomaszu wszystko. Miał rację
z tymi spóźnieniami.
1
— Czy moŜemy przejść do rzeczy? — zapytałem.
— Oczywiście! — zdusił cygaro w popielniczce. — Co pan zamawia? Wybrałem
duŜą kawę i ciastko, choć tak naprawdę interesował mnie wyłącznie powód tego
spotkania.
Kelner oddalił się, zostawiwszy na stoliku pachnącą brazylijskim słońcem kawę i
ciasteczko, a siedzący naprzeciw mnie łysy męŜczyzna w bardzo drogim garniturze,
podał mi szarą kopertę wypchaną dokumentami.
— To dla pana — wyszeptał i nakłuł widelcem kawałek faszerowanej ryby. — Niech
pan to, z łaski swojej, przejrzy dzisiaj. Sprawa dotyczy zeszłorocznego wypadku
niedaleko Krasocina w powiecie włoszczowskim.
MęŜczyzna przekąsił kawałeczek farszu.
— O, nawet smaczna ta rybka... — mlasnął. — Wracając do tematu... polonez wpadł
pod pociąg towarowy na przejeździe kolejowym w Skorkowie w województwie
świętokrzyskim. W wyniku kolizji zginęli dwaj pasaŜerowie samochodu. Pojazd
spłonął, a pociąg się wykoleił. Na szczęście więcej ofiar nie było. Teraz niech pan
uwaŜa. Wśród ocalałych od ognia przedmiotów naleŜących do ludzi w polonezie
znalazła się nadpalona mapa z zaznaczonym obszarem. Na jej dole widniał zapisany po
łacinie fragment jakiegoś zdania zaczynającego się od słów: „Non nobis, Domine, non
nobis..." i tak dalej. Zakreślony flamastrem obszar obejmował właśnie powiat
włoszczowski. A na odwrocie znaleziono notatkę: „Powiadomić Mistrza..." oraz
podkreślone dwukrotnie słowo: „Skarb?". Zapytałem znajomego historyka, co to zna-
czy? OtóŜ on twierdzi, Ŝe łacińskie zdanie było dewizą zakonu templariuszy, choć
przywłaszczyły je sobie inne zakony. Tylko tyle i aŜ tyle, prawda?
Upiłem łyk kawy i dalej słuchałem z zapartym tchem.
— Poza ustaleniem toŜsamości ofiar wypadku, policji nie udało się niczego wyjaśnić
— kontynuował. — Wygląda na to, Ŝe ci ludzie pracowali dla jakiegoś „Mistrza". Nie
wiadomo, o jaki skarb chodzi i co ma z tym wspólnego zakon templariuszy. O sprawie
szybko zapomniano. Śmierć w płomieniach dwóch męŜczyzn uznano za wypadek. Nie
byli oni wcześniej notowani, a ocalała z poŜaru mapa nie sugerowała niczego
podejrzanego lub niezgodnego z prawem. Ot, zwykli poszukiwacze skarbów.
— Kim byli?
— Dominik Krauze był pracownikiem biura turystycznego, drugi zaś to Andrzej
Czarnecki, konserwator zabytków, od pewnego czasu bez pracy. To wrocławianie.
Niestety, nie ustalono najwaŜniejszego, a mianowicie: czego szukali. Dochodzenie
utknęło w martwym punkcie.
— W czym zatem mogę pomóc? — zapytałem poruszony jego wstępem. — Pan
jeszcze nie wie, ale mam obecnie duŜo pracy, a na początku wakacji wybieram się na
obóz i...
— Spokojnie, panie Pawle — uniósł rękę we władczym geście, a następnie
majestatycznie ją opuścił. — Pan pozwoli, Ŝe skończę ten przydługi wstęp. Komenda
Główna postanowiła przekazać tę mapę mojej agencji. Wie pan, współpracowaliśmy
wielokrotnie z policją, znam tam kilku ludzi, więc czasami „kupuję" od nich
beznadziejne i dziwaczne sprawy. Niech pan się zapozna z materiałami w szarej
kopercie. MoŜe coś panu zaświta w głowie po ich przejrzeniu. Jest pan wprawdzie
urzędnikiem Departamentu Ochrony Zabytków, ale faktycznie detektywem,
współpracownikiem samego Pana Samochodzika, którego w naszej branŜy cenią dość
wysoko, choć to podobno straszny dziwak. Uznałem, Ŝe zainteresuje pana ta historia,
bo lubi pan rozwiązywać przeróŜne historyczne łamigłówki. Mógłby pan zastąpić
historyka, który kilka dni temu zrezygnował ze współpracy z moją agencją. Podniosę
honorarium. Jak trzeba będzie, pojedzie pan w teren...
— W teren wykluczone! — zaprotestowałem. — Nie mogę, choć bardzo bym chciał.
Honorarium teŜ nie mogę przyjąć. Zaintrygował mnie pan tą historią, ale, niestety,
obowiązki słuŜbowe mnie wzywają. A w wakacje czeka mnie ten wyjazd...
— Dokąd pan jedzie? No, na ten obóz.
— Mamy to omówić na specjalnym zebraniu w ministerstwie. Niesłychane!
2
Wydawało mi się, Ŝe w jego oczach dostrzegłem po raz pierwszy wesołe ogniki.
— Niech pan opowie o tej waszej operacji — poprosił.
— No, ładnie — Ŝachnąłem się. — Od początku naszego spotkania ani razu nie
wspomniałem, na jaki jadę obóz, a pan doskonale o wszystkim wie.
— Spokojnie, panie Pawle. Dowiadywałem się tylko, co u pana słychać. Dyskretnie.
Musiałem znać pańskie plany na wakacje. Chciałem to przemyśleć. No i?
— WyjeŜdŜam z grupką chłopców jako specjalny konsultant — cięŜko westchnąłem.
— To oporni na wiedzę młodzi ludzie i Ministerstwo Edukacji zwróciło się do nas o
pomoc. Tych młodzieńców trudno wychować i nic ich nie interesuje. Dlatego
będziemy rywalizować z równie oporną grupą dziewcząt, przemierzając turystyczny
szlak, a ja będę im opowiadał o historii naszej polskiej ziemi i skarbach, jakie ona
ukrywa. Wie pan, testują jakąś nową metodę wychowawczą, aby przywrócić w
młodych, zagubionych ludziach ogień współzawodnictwa. Osobiście mam mieszane
uczucia wobec tych metod, ale, niestety, jechać muszę, bo to polecenie mojej pani
minister. Dlatego muszę panu odmówić.
Demiurg odsunął od siebie talerzyk z niedokończonym posiłkiem.
— Niech pan zaproponuje wycieczkę śladami krzyŜowców — powiedział.
— MoŜe nawet pochwalą pana w ministerstwie za ten pomysł! Poza tym nauczyciel z
grupą młodzieŜy nie wzbudza podejrzeń. Mógłby pan dla mnie powęszyć i jeszcze
zarobić trochę grosza. Rozumie pan?
Minęły prawie dwa miesiące od rozmowy w hotelu „Marriott" z legendarnym
Demiurgiem, królem warszawskich „szpicli", właścicielem duŜej i renomowanej
agencji detektywistycznej. Taki człowiek rzadko spotykał się z takimi ludźmi jak ja;
zresztą do tej pory los nigdy nas ze sobą nie zetknął.
Zaczął się prawdziwy lipiec. Wakacje. Czekałem na decyzję „góry" odnośnie „mojej"
propozycji wyjazdu w Góry Świętokrzyskie tropem krzyŜowców, tak jak zasugerował
to szef agencji detektywistycznej. Podczas ostatniego spotkania w ministerstwie długo
opowiadałem o zakonie krzyŜowców i rzekomym skarbie ukrytym gdzieś w Górach
Świętokrzyskich. Nadmieniłem o zeszłorocznym wypadku na przejeździe kolejowym
w miejscowości Skorków i ocalałym fragmencie mapy.
— To atrakcyjny temat dla młodzieŜy — perorowałem w maju przed komisją. —
Wycieczka zapowiada się na ekscytującą przygodę, nawet jeśli w ogóle nie ma
Ŝadnego skarbu. Chłopcy kontra dziewczyny. To musi zagrać!
Pomysł spodobał się „górze"! Zaproszono mnie wkrótce na krótkie szkolenie, a
następnie poznałem grupkę młodych ludzi, tak zwanych „trudnych", i ich opiekunów.
Na dzień piąty lipca wyznaczyliśmy spotkanie z „Kontrolerem" operacji oraz grupą
dziewcząt kierowaną przez nauczycielkę Mirę BłaŜej czak. Miało się ono odbyć w
sercu Gór Świętokrzyskich, w Nowej Słupi. Wreszcie wręczono nam karty kredytowe,
gdyŜ całość operacji była finansowana z jakichś europejskich funduszy.
Mira BłaŜejczak i Julia, opiekunka chłopców, przystały na „mój" pomysł bez
oporów. W ministerstwie słuchały uwaŜnie mojego wykładu z historii i kiwały
„mądrze" głowami, a ja odniosłem wraŜenie, Ŝe pierwsza z nauczycielek zerkała na
mnie z zazdrością. Złapałem się na tym, Ŝe coraz częściej spoglądałem w jej kierunku z
nie mniejszym zaangaŜowaniem. A czyniłem to z jednego szczególnego powodu —
podobała mi się.
Na koniec kobieta wymyśliła nazwę dla całej wyprawy.
— Operacja „Baba Jaga"! — zaproponowała.
— CzyŜby wierzyła pani w osławione sabaty czarownic na Łysej Górze?
— zapytałem.
Uśmiechnęła się tajemniczo. Nic nie odpowiedziała.
AŜ do samego wyjazdu pilnie studiowałem historię, pod lupę wziąłem takŜe reprint
mapy znalezionej w polonezie ofiar i zapiski byłego historyka Demiurga.
Czego szukali dwaj wrocławianie w powiecie włoszczowskim? CzyŜby byli
kolejnymi poszukiwaczami Świętego Graala? Co interesującego było w Szydłowcu?
Oto bowiem historyk Demiurga ustalił, Ŝe w tamtejszym kościele znajduje się
3
tajemniczy ryt przedstawiający zakonnika z muszlą! Zakonnicy Montjoie nosili na
płaszczach biało-czerwone krzyŜe i właśnie muszlę! A zatem mielimy juŜ dwa
elementy tej układanki: powiat włoszczowski i wspomniany Szydłowiec.
Resztę puzzli zostawiono dla nas.
Na krótko przed wyjazdem doszło do spotkania z szefem agencji detektywistycznej
w warszawskich Łazienkach. Na początek wręczył mi zaliczkę oraz obiecany sprzęt.
Potem rozmawialiśmy wyłącznie o sprawie.
W pewnym momencie rozmowa zeszła na osobę Miry BłaŜejczak, „konkurentki".
Staliśmy przy Nowej Pomarańczami.
— Aha, czy pan wie, Ŝe to nauczycielka z śoliborza i Ŝe studiowała, tak jak i pan,
historię?
— Przepraszam — uśmiechnąłem się ironicznie — ale tym razem pańscy agenci źle
odrobili prace domowe. Pani Mira uczy geografii.
— NiemoŜliwe, abym się mylił — wypuścił chmurę dymu z cygara. — Ta pani ma
ukończone dwa fakultety: historię i geografię. Oba w stopniu celującym. Zdolna babka.
Nawet dobrze się składa... ona zna się na geografii i historii. Pan ma za sobą wiele
historycznych sukcesów. A pani Julia, opiekunka chłopców, jest wuefmenką, ale moje
źródła podają, Ŝe chciała kiedyś zdawać na historię.
— Pan to wszystko zaplanował, prawda?! — zmruŜyłem podejrzliwie oczy. — Niech
mi pan powie: czy to jest operacja finansowana przez ministerstwo? Czyjej celem jest
wychowanie „trudnych" dzieci? Czy raczej znalezienie tego pańskiego skarbu?
— Przecenia mnie pan — niedbale machnął ręką i westchnął. — Tylko czemu nie
mielibyśmy pogodzić tych dwóch celów? Swoją drogą, kaŜdy z tych „trudnych"
dzieciaków ma powyŜej 120 punktów IQ! Zdolne bestie. Niech się wykaŜą!
Stałem naprzeciw niego zrezygnowany.
— A zatem wie pan wszystko! — westchnąłem. — PrzeraŜa mnie pan.
— Wybrano młodzieŜ zdolną, ale oporną na proces wychowania i nauczania —
kontynuował niewzruszony moimi docinkami. — Sam byłem w młodości leniwy i
oporny na wiedzę, więc będę im kibicował.
— Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć?
— Proszę uwaŜać na Mirę BłaŜej czak? — zatrzymał wzrok na jakiejś stronie. — Nie
lubi ostentacyjnej adoracji ze strony męŜczyzn. Ma feministyczne skłonności. Ponoć
niedawno rozstała się z narzeczonym...
— CóŜ, dziękuję za przestrogę — zaśmiałem się. — Na wszelki wypadek nie będę
się jej oświadczał. A pani Julia? Ma jakieś tajemnice?
— Ona takŜe rozstała się kimś. Niech pan uwaŜa, bo ona z kolei lubi towarzystwo
męŜczyzn, a pan ma opinię człowieka wraŜliwego na urok płci pięknej.
Po powrocie do domu sięgnąłem po szarą kopertę wręczoną mi przez Demiurga.
„CóŜ mi szkodzi pochodzić po stosunkowo niskich górach?" — myślałem. Mój szef,
pan Tomasz, powiada, Ŝe jak dzieciom nie idzie nauka, to naleŜy je zmusić do
wytęŜonego wysiłku fizycznego. Opornego, opieszałego młodego człowieka najlepiej
„złamać" marszem, biegiem i pracą. Młodzi ludzie łatwiej bowiem godzili się na reŜim
wysiłku fizycznego niŜ tortury związane z eksperymentem natury intelektualnej.
„Gdybym takich urwisów pogonił po górach — myślałem — a przy okazji zerknął,
gdzie trzeba dla Demiurga, upiekłbym dwie pieczenie na jednym ogniu. MoŜe nawet
zainteresowałbym chłopaków historią, której tragiczny prolog rozegrał się na jakimś
przejeździe kolejowym w Górach Świętokrzyskich. Tylko czego miałbym szukać?
Skarbu? Śladów po tajemniczych zakonnikach?"
W szarej teczce wręczonej mi przez Demiurga znalazłem pewien sensacyjny trop
związany z moją misją. Nie traktowałem wówczas tego artykułu powaŜnie z uwagi na
sensacyjny charakter publikacji i kilka błędów wykluczających śmiałą tezę jej autora.
Oto bowiem pewien dziennikarz popularnego tygodnika uwaŜał, Ŝe rycerze Montjoie
przybyli do Polski w 1155 roku razem z joannitami. Tych, z kolei, sprowadził do
naszego kraju Henryk Sandomierski. Według niego Montjoie mieliby uciec przed
zemstą templariuszy, którym wykradli bezcenny przedmiot. Pomyślałem wówczas, Ŝe
4
kolejny dziennikarz szuka taniej sensacji, a sprawa dotyczy jak zwykle Świętego
Graala, o którym napisano juŜ wszystko i zarazem nic. JednakŜe ów artykuł mógł być
dobrym „przewodnikiem" podczas wędrówki po województwie świętokrzyskim.
„Pójdziemy tropem tego dziennikarza" — zdecydowałem. — „Odwiedzimy miejsca
przez niego wymienione i zweryfikujemy śmiałe tezy autora!"
Zadzwoniłem do pana Tomasza po poradę, a jednocześnie chciałem, Ŝeby mój
zwierzchnik o wszystkim wiedział.
— Powodzenia, Pawle — mruknął po długim namyśle. — Mój nos mi podpowiada,
Ŝe to dobry trop. W końcu nic nie tracimy.
Rankiem czwartego lipca podjechałem wehikułem pod gmach Ministerstwa
Edukacji, Ŝeby zabrać Julię i chłopaków.
— Julia — podała mi rękę z uśmiechem i ziewnęła dyskretnie. — Mówmy sobie po
imieniu. Jesteśmy rówieśnikami.
— Paweł — uśmiechnąłem się.
Lecz zaraz spowaŜniałem. Przypomniało mi się ostrzeŜenie Demiurga, Ŝe
nauczycielka wuefu szuka narzeczonego.
Uwagę czwórki pasaŜerów natychmiast zwrócił mój pojazd — wydłuŜony odwłok
jakiegoś koszmarnego owada, z dwoma duŜymi reflektorami z przodu. Julia nie kryła
rozczarowania widokiem pojazdu.
— Czy to w ogóle jeździ? — skrzywiła się. — Wspominałeś, Ŝe masz sportowy
samochód. A to jest, normalnie...
— No co? — podpuszczałem ją.
— To jest jakiś pojazd prosto z muzeum. Straszydło! Ja nie wsiądę do niego. Wstyd
się takim czymś poruszać.
— Nie, dlaczego — przekomarzałem się. — To szybki wóz. Ma dodatkowo wiele
innych zalet, ale sami się o tym niebawem przekonacie.
— Tylko czy on naprawdę jeździ, psze pana? — zapytał najniŜszy z chłopców.
— Nie tylko — odpowiedziałem tajemniczo. — On pływa. To amfibia.
— Chyba po kałuŜach! — drwili sobie z wehikułu.
— To nie Ŝarty. Pawle — wystraszyła się ich opiekunka. — Jak tym złomem, za
przeproszeniem, chcesz nas zawieźć w Góry Świętokrzyskie? W ministerstwie nie
pozwolą na to. śycie dzieciaków jest zagroŜone i...
— Nie jestem dziecko! — skrzywił się najwyŜszy z nich. — Na oko widać, Ŝe ta kupa
złomu nie pojedzie szybciej niŜ pięćdziesiąt na godzinę, więc Ŝadna krzywda nam się
nie stanie.
— Tylko czy dojedziemy nim do jutra do Nowej Słupi?
— Dojedziemy — uśmiechnąłem się. — I przybędziemy tam bezpiecznie.
Zobaczcie, jaką ma grubą blachę ten mój wehikuł.
— Śmiesznie go nazywasz — dała się udobruchać Julia.
— Pani Mira śmiała się, Ŝe nazywają pana Panem Samochodzikiem — dodał któryś z
chłopców.
— Naprawdę? — zamruczałem. — Tak więc nabijała się ze mnie.
— I mówiła, Ŝe nas pokonają!
— A skąd ty wiesz, co mówiła Mira BłaŜejczak? — zapytała Julia.
— Nawijała do dziewczyn, kiedy akurat wychodziłem z klopa — wyjaśnił chłopak.
— W ministerstwie. Śmiały się na korytarzu.
— Niech sobie drwią— dodałem. — Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Ale
zapamiętaj, Ŝe nieładnie jest podsłuchiwać.
— Ja nie podsłuchiwałem! To one mówiły, a ja tylko stałem jedną nogą w ubikacji.
Jeszcze kilka minut zajęła mi krzątanina przy samochodzie i odpieranie
niewybrednych zarzutów pod adresem wehikułu. Cały czas jednak obserwowałem
kątem oka młodych ludzi. śaden z nich nie zaproponował pomocy, nie wykonał próby
nawiązania porozumienia.
— Przynieście chociaŜ swoje plecaki — rzuciłem im wymowne spojrzenie.
Pokornie oparli bagaŜe o samochód i dalej przypatrywali mi się z niejakim
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl jajeczko.pev.pl
80
Arkadiusz Niemirski
PAN SAMOCHODZIK i ….
Ś
WI
Ę
TY GRAAL
ROZDZIAŁ PIERWSZY
SPOTKANIE Z DEMIURGIEM • ZNOWU TEMPLARIUSZE • KIM JEST
„MISTRZ"? • KIERUNEK: GÓRY
Ś
WI
Ę
TOKRZYSKIE • SPRZEDAJ
Ę
POMYSŁ ZWIERZCHNIKOM, CZYLI OPERACJA „BABA JAGA" •
TROP PEWNEGO DZIENNIKARZA • DRWINY Z WEHIKUŁU •
FINLANDCZYK, BAJER I MAŁOMÓWNY • M
Ęś
CZY
Ź
NI W OCZACH
JULII
Hotelowa winda była pusta. Strzepując z dŜinsowej kurteczki krople deszczu,
zastanawiałem się, jaką sprawę ma do mnie ten owiany legendą człowiek. „Jeśli ma dla
mnie jakieś zlecenie — myślałem w windzie — to musi poczekać do końca lipca, aŜ
wrócę z obozu".
Zegar w holu wskazywał 11:06, a spóźnień nie cierpiałem. Przyspieszyłem kroku.
Wszystko przez zegarek, który zepsuł się z samego rana.
W sali nie było wielu bywalców, dosłownie na palcach jednej ręki moŜna było
policzyć pierwszych gości męczących się z wytwornie podanym śniadaniem.
Nienagannie ubrany lokaj zaprowadził mnie do zacisznego kąta przy oszklonym tarasie
połoŜonym na szczycie hotelu „Marriott", z którego roztaczał się królewski widok na
szarą i pochlipującą dzisiaj Warszawę (początek maja był tego roku doprawdy byle
jaki). Kłęby siwego dymu zasnuwające stolik, wciśnięty między kąt i dorodną palmę,
zasłaniały siedzącego przy nim otyłego osobnika ubranego w ciemny garnitur,
nienagannie białą koszulę i obowiązkową muszkę (ten niepoprawny snob był
miłośnikiem cygar). Demiurg bąknął „dzień dobry" i wypielęgnowaną dłonią wskazał
wolne krzesło.
— Niech pan usiądzie, Pawle — rzekł niskim głosem władcy i zerknął na elegancki
złoty zegarek. — Spóźnił się pan.
— Przepraszam najmocniej — chrząknąłem, odganiając od siebie kłęby dymu z
cygara. — Właśnie popsuł mi się zegarek...
— W porządku. Dostanie pan od mojej agencji taki sprzęt, który przeŜyje pana i
pańskie dzieci.
— Dzieci jeszcze nie mam. śony teŜ.
— WciąŜ kawaler? — uniósł wyŜej brwi.
— Nie tracę nadziei — uśmiechnąłem się. — A za spóźnienie jeszcze raz najmocniej
przepraszam. Wehikuł kończy przegląd w serwisie. O zegarku juŜ wspominałem,
prawda? Wszystko się psuje, jak na złość.
— JuŜ dobrze, dobrze. Wiem, Ŝe jest pan człowiekiem punktualnym. Wyjął jakiś
notes i wbił weń swoje gadzie oczy.
— W tym roku spóźnił się pan do pracy tylko trzy razy.
— Skąd pan o tym wie? — zapytałem poirytowany.
— Jestem szefem agencji detektywistycznej — uśmiechnął się ustami, gdyŜ w jego
oczach temperatura nigdy nie osiągała punktu zamarzania wody. — Imponujące, panie
Pawle! Tylko trzy spóźnienia. A pański szef, słynny Pan Samochodzik, aŜ siedem razy,
mimo Ŝe mieszka zaledwie kilka ulic od ministerstwa.
Ten człowiek mnie zadziwiał. Wiedział o mnie i panu Tomaszu wszystko. Miał rację
z tymi spóźnieniami.
1
— Czy moŜemy przejść do rzeczy? — zapytałem.
— Oczywiście! — zdusił cygaro w popielniczce. — Co pan zamawia? Wybrałem
duŜą kawę i ciastko, choć tak naprawdę interesował mnie wyłącznie powód tego
spotkania.
Kelner oddalił się, zostawiwszy na stoliku pachnącą brazylijskim słońcem kawę i
ciasteczko, a siedzący naprzeciw mnie łysy męŜczyzna w bardzo drogim garniturze,
podał mi szarą kopertę wypchaną dokumentami.
— To dla pana — wyszeptał i nakłuł widelcem kawałek faszerowanej ryby. — Niech
pan to, z łaski swojej, przejrzy dzisiaj. Sprawa dotyczy zeszłorocznego wypadku
niedaleko Krasocina w powiecie włoszczowskim.
MęŜczyzna przekąsił kawałeczek farszu.
— O, nawet smaczna ta rybka... — mlasnął. — Wracając do tematu... polonez wpadł
pod pociąg towarowy na przejeździe kolejowym w Skorkowie w województwie
świętokrzyskim. W wyniku kolizji zginęli dwaj pasaŜerowie samochodu. Pojazd
spłonął, a pociąg się wykoleił. Na szczęście więcej ofiar nie było. Teraz niech pan
uwaŜa. Wśród ocalałych od ognia przedmiotów naleŜących do ludzi w polonezie
znalazła się nadpalona mapa z zaznaczonym obszarem. Na jej dole widniał zapisany po
łacinie fragment jakiegoś zdania zaczynającego się od słów: „Non nobis, Domine, non
nobis..." i tak dalej. Zakreślony flamastrem obszar obejmował właśnie powiat
włoszczowski. A na odwrocie znaleziono notatkę: „Powiadomić Mistrza..." oraz
podkreślone dwukrotnie słowo: „Skarb?". Zapytałem znajomego historyka, co to zna-
czy? OtóŜ on twierdzi, Ŝe łacińskie zdanie było dewizą zakonu templariuszy, choć
przywłaszczyły je sobie inne zakony. Tylko tyle i aŜ tyle, prawda?
Upiłem łyk kawy i dalej słuchałem z zapartym tchem.
— Poza ustaleniem toŜsamości ofiar wypadku, policji nie udało się niczego wyjaśnić
— kontynuował. — Wygląda na to, Ŝe ci ludzie pracowali dla jakiegoś „Mistrza". Nie
wiadomo, o jaki skarb chodzi i co ma z tym wspólnego zakon templariuszy. O sprawie
szybko zapomniano. Śmierć w płomieniach dwóch męŜczyzn uznano za wypadek. Nie
byli oni wcześniej notowani, a ocalała z poŜaru mapa nie sugerowała niczego
podejrzanego lub niezgodnego z prawem. Ot, zwykli poszukiwacze skarbów.
— Kim byli?
— Dominik Krauze był pracownikiem biura turystycznego, drugi zaś to Andrzej
Czarnecki, konserwator zabytków, od pewnego czasu bez pracy. To wrocławianie.
Niestety, nie ustalono najwaŜniejszego, a mianowicie: czego szukali. Dochodzenie
utknęło w martwym punkcie.
— W czym zatem mogę pomóc? — zapytałem poruszony jego wstępem. — Pan
jeszcze nie wie, ale mam obecnie duŜo pracy, a na początku wakacji wybieram się na
obóz i...
— Spokojnie, panie Pawle — uniósł rękę we władczym geście, a następnie
majestatycznie ją opuścił. — Pan pozwoli, Ŝe skończę ten przydługi wstęp. Komenda
Główna postanowiła przekazać tę mapę mojej agencji. Wie pan, współpracowaliśmy
wielokrotnie z policją, znam tam kilku ludzi, więc czasami „kupuję" od nich
beznadziejne i dziwaczne sprawy. Niech pan się zapozna z materiałami w szarej
kopercie. MoŜe coś panu zaświta w głowie po ich przejrzeniu. Jest pan wprawdzie
urzędnikiem Departamentu Ochrony Zabytków, ale faktycznie detektywem,
współpracownikiem samego Pana Samochodzika, którego w naszej branŜy cenią dość
wysoko, choć to podobno straszny dziwak. Uznałem, Ŝe zainteresuje pana ta historia,
bo lubi pan rozwiązywać przeróŜne historyczne łamigłówki. Mógłby pan zastąpić
historyka, który kilka dni temu zrezygnował ze współpracy z moją agencją. Podniosę
honorarium. Jak trzeba będzie, pojedzie pan w teren...
— W teren wykluczone! — zaprotestowałem. — Nie mogę, choć bardzo bym chciał.
Honorarium teŜ nie mogę przyjąć. Zaintrygował mnie pan tą historią, ale, niestety,
obowiązki słuŜbowe mnie wzywają. A w wakacje czeka mnie ten wyjazd...
— Dokąd pan jedzie? No, na ten obóz.
— Mamy to omówić na specjalnym zebraniu w ministerstwie. Niesłychane!
2
Wydawało mi się, Ŝe w jego oczach dostrzegłem po raz pierwszy wesołe ogniki.
— Niech pan opowie o tej waszej operacji — poprosił.
— No, ładnie — Ŝachnąłem się. — Od początku naszego spotkania ani razu nie
wspomniałem, na jaki jadę obóz, a pan doskonale o wszystkim wie.
— Spokojnie, panie Pawle. Dowiadywałem się tylko, co u pana słychać. Dyskretnie.
Musiałem znać pańskie plany na wakacje. Chciałem to przemyśleć. No i?
— WyjeŜdŜam z grupką chłopców jako specjalny konsultant — cięŜko westchnąłem.
— To oporni na wiedzę młodzi ludzie i Ministerstwo Edukacji zwróciło się do nas o
pomoc. Tych młodzieńców trudno wychować i nic ich nie interesuje. Dlatego
będziemy rywalizować z równie oporną grupą dziewcząt, przemierzając turystyczny
szlak, a ja będę im opowiadał o historii naszej polskiej ziemi i skarbach, jakie ona
ukrywa. Wie pan, testują jakąś nową metodę wychowawczą, aby przywrócić w
młodych, zagubionych ludziach ogień współzawodnictwa. Osobiście mam mieszane
uczucia wobec tych metod, ale, niestety, jechać muszę, bo to polecenie mojej pani
minister. Dlatego muszę panu odmówić.
Demiurg odsunął od siebie talerzyk z niedokończonym posiłkiem.
— Niech pan zaproponuje wycieczkę śladami krzyŜowców — powiedział.
— MoŜe nawet pochwalą pana w ministerstwie za ten pomysł! Poza tym nauczyciel z
grupą młodzieŜy nie wzbudza podejrzeń. Mógłby pan dla mnie powęszyć i jeszcze
zarobić trochę grosza. Rozumie pan?
Minęły prawie dwa miesiące od rozmowy w hotelu „Marriott" z legendarnym
Demiurgiem, królem warszawskich „szpicli", właścicielem duŜej i renomowanej
agencji detektywistycznej. Taki człowiek rzadko spotykał się z takimi ludźmi jak ja;
zresztą do tej pory los nigdy nas ze sobą nie zetknął.
Zaczął się prawdziwy lipiec. Wakacje. Czekałem na decyzję „góry" odnośnie „mojej"
propozycji wyjazdu w Góry Świętokrzyskie tropem krzyŜowców, tak jak zasugerował
to szef agencji detektywistycznej. Podczas ostatniego spotkania w ministerstwie długo
opowiadałem o zakonie krzyŜowców i rzekomym skarbie ukrytym gdzieś w Górach
Świętokrzyskich. Nadmieniłem o zeszłorocznym wypadku na przejeździe kolejowym
w miejscowości Skorków i ocalałym fragmencie mapy.
— To atrakcyjny temat dla młodzieŜy — perorowałem w maju przed komisją. —
Wycieczka zapowiada się na ekscytującą przygodę, nawet jeśli w ogóle nie ma
Ŝadnego skarbu. Chłopcy kontra dziewczyny. To musi zagrać!
Pomysł spodobał się „górze"! Zaproszono mnie wkrótce na krótkie szkolenie, a
następnie poznałem grupkę młodych ludzi, tak zwanych „trudnych", i ich opiekunów.
Na dzień piąty lipca wyznaczyliśmy spotkanie z „Kontrolerem" operacji oraz grupą
dziewcząt kierowaną przez nauczycielkę Mirę BłaŜej czak. Miało się ono odbyć w
sercu Gór Świętokrzyskich, w Nowej Słupi. Wreszcie wręczono nam karty kredytowe,
gdyŜ całość operacji była finansowana z jakichś europejskich funduszy.
Mira BłaŜejczak i Julia, opiekunka chłopców, przystały na „mój" pomysł bez
oporów. W ministerstwie słuchały uwaŜnie mojego wykładu z historii i kiwały
„mądrze" głowami, a ja odniosłem wraŜenie, Ŝe pierwsza z nauczycielek zerkała na
mnie z zazdrością. Złapałem się na tym, Ŝe coraz częściej spoglądałem w jej kierunku z
nie mniejszym zaangaŜowaniem. A czyniłem to z jednego szczególnego powodu —
podobała mi się.
Na koniec kobieta wymyśliła nazwę dla całej wyprawy.
— Operacja „Baba Jaga"! — zaproponowała.
— CzyŜby wierzyła pani w osławione sabaty czarownic na Łysej Górze?
— zapytałem.
Uśmiechnęła się tajemniczo. Nic nie odpowiedziała.
AŜ do samego wyjazdu pilnie studiowałem historię, pod lupę wziąłem takŜe reprint
mapy znalezionej w polonezie ofiar i zapiski byłego historyka Demiurga.
Czego szukali dwaj wrocławianie w powiecie włoszczowskim? CzyŜby byli
kolejnymi poszukiwaczami Świętego Graala? Co interesującego było w Szydłowcu?
Oto bowiem historyk Demiurga ustalił, Ŝe w tamtejszym kościele znajduje się
3
tajemniczy ryt przedstawiający zakonnika z muszlą! Zakonnicy Montjoie nosili na
płaszczach biało-czerwone krzyŜe i właśnie muszlę! A zatem mielimy juŜ dwa
elementy tej układanki: powiat włoszczowski i wspomniany Szydłowiec.
Resztę puzzli zostawiono dla nas.
Na krótko przed wyjazdem doszło do spotkania z szefem agencji detektywistycznej
w warszawskich Łazienkach. Na początek wręczył mi zaliczkę oraz obiecany sprzęt.
Potem rozmawialiśmy wyłącznie o sprawie.
W pewnym momencie rozmowa zeszła na osobę Miry BłaŜejczak, „konkurentki".
Staliśmy przy Nowej Pomarańczami.
— Aha, czy pan wie, Ŝe to nauczycielka z śoliborza i Ŝe studiowała, tak jak i pan,
historię?
— Przepraszam — uśmiechnąłem się ironicznie — ale tym razem pańscy agenci źle
odrobili prace domowe. Pani Mira uczy geografii.
— NiemoŜliwe, abym się mylił — wypuścił chmurę dymu z cygara. — Ta pani ma
ukończone dwa fakultety: historię i geografię. Oba w stopniu celującym. Zdolna babka.
Nawet dobrze się składa... ona zna się na geografii i historii. Pan ma za sobą wiele
historycznych sukcesów. A pani Julia, opiekunka chłopców, jest wuefmenką, ale moje
źródła podają, Ŝe chciała kiedyś zdawać na historię.
— Pan to wszystko zaplanował, prawda?! — zmruŜyłem podejrzliwie oczy. — Niech
mi pan powie: czy to jest operacja finansowana przez ministerstwo? Czyjej celem jest
wychowanie „trudnych" dzieci? Czy raczej znalezienie tego pańskiego skarbu?
— Przecenia mnie pan — niedbale machnął ręką i westchnął. — Tylko czemu nie
mielibyśmy pogodzić tych dwóch celów? Swoją drogą, kaŜdy z tych „trudnych"
dzieciaków ma powyŜej 120 punktów IQ! Zdolne bestie. Niech się wykaŜą!
Stałem naprzeciw niego zrezygnowany.
— A zatem wie pan wszystko! — westchnąłem. — PrzeraŜa mnie pan.
— Wybrano młodzieŜ zdolną, ale oporną na proces wychowania i nauczania —
kontynuował niewzruszony moimi docinkami. — Sam byłem w młodości leniwy i
oporny na wiedzę, więc będę im kibicował.
— Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć?
— Proszę uwaŜać na Mirę BłaŜej czak? — zatrzymał wzrok na jakiejś stronie. — Nie
lubi ostentacyjnej adoracji ze strony męŜczyzn. Ma feministyczne skłonności. Ponoć
niedawno rozstała się z narzeczonym...
— CóŜ, dziękuję za przestrogę — zaśmiałem się. — Na wszelki wypadek nie będę
się jej oświadczał. A pani Julia? Ma jakieś tajemnice?
— Ona takŜe rozstała się kimś. Niech pan uwaŜa, bo ona z kolei lubi towarzystwo
męŜczyzn, a pan ma opinię człowieka wraŜliwego na urok płci pięknej.
Po powrocie do domu sięgnąłem po szarą kopertę wręczoną mi przez Demiurga.
„CóŜ mi szkodzi pochodzić po stosunkowo niskich górach?" — myślałem. Mój szef,
pan Tomasz, powiada, Ŝe jak dzieciom nie idzie nauka, to naleŜy je zmusić do
wytęŜonego wysiłku fizycznego. Opornego, opieszałego młodego człowieka najlepiej
„złamać" marszem, biegiem i pracą. Młodzi ludzie łatwiej bowiem godzili się na reŜim
wysiłku fizycznego niŜ tortury związane z eksperymentem natury intelektualnej.
„Gdybym takich urwisów pogonił po górach — myślałem — a przy okazji zerknął,
gdzie trzeba dla Demiurga, upiekłbym dwie pieczenie na jednym ogniu. MoŜe nawet
zainteresowałbym chłopaków historią, której tragiczny prolog rozegrał się na jakimś
przejeździe kolejowym w Górach Świętokrzyskich. Tylko czego miałbym szukać?
Skarbu? Śladów po tajemniczych zakonnikach?"
W szarej teczce wręczonej mi przez Demiurga znalazłem pewien sensacyjny trop
związany z moją misją. Nie traktowałem wówczas tego artykułu powaŜnie z uwagi na
sensacyjny charakter publikacji i kilka błędów wykluczających śmiałą tezę jej autora.
Oto bowiem pewien dziennikarz popularnego tygodnika uwaŜał, Ŝe rycerze Montjoie
przybyli do Polski w 1155 roku razem z joannitami. Tych, z kolei, sprowadził do
naszego kraju Henryk Sandomierski. Według niego Montjoie mieliby uciec przed
zemstą templariuszy, którym wykradli bezcenny przedmiot. Pomyślałem wówczas, Ŝe
4
kolejny dziennikarz szuka taniej sensacji, a sprawa dotyczy jak zwykle Świętego
Graala, o którym napisano juŜ wszystko i zarazem nic. JednakŜe ów artykuł mógł być
dobrym „przewodnikiem" podczas wędrówki po województwie świętokrzyskim.
„Pójdziemy tropem tego dziennikarza" — zdecydowałem. — „Odwiedzimy miejsca
przez niego wymienione i zweryfikujemy śmiałe tezy autora!"
Zadzwoniłem do pana Tomasza po poradę, a jednocześnie chciałem, Ŝeby mój
zwierzchnik o wszystkim wiedział.
— Powodzenia, Pawle — mruknął po długim namyśle. — Mój nos mi podpowiada,
Ŝe to dobry trop. W końcu nic nie tracimy.
Rankiem czwartego lipca podjechałem wehikułem pod gmach Ministerstwa
Edukacji, Ŝeby zabrać Julię i chłopaków.
— Julia — podała mi rękę z uśmiechem i ziewnęła dyskretnie. — Mówmy sobie po
imieniu. Jesteśmy rówieśnikami.
— Paweł — uśmiechnąłem się.
Lecz zaraz spowaŜniałem. Przypomniało mi się ostrzeŜenie Demiurga, Ŝe
nauczycielka wuefu szuka narzeczonego.
Uwagę czwórki pasaŜerów natychmiast zwrócił mój pojazd — wydłuŜony odwłok
jakiegoś koszmarnego owada, z dwoma duŜymi reflektorami z przodu. Julia nie kryła
rozczarowania widokiem pojazdu.
— Czy to w ogóle jeździ? — skrzywiła się. — Wspominałeś, Ŝe masz sportowy
samochód. A to jest, normalnie...
— No co? — podpuszczałem ją.
— To jest jakiś pojazd prosto z muzeum. Straszydło! Ja nie wsiądę do niego. Wstyd
się takim czymś poruszać.
— Nie, dlaczego — przekomarzałem się. — To szybki wóz. Ma dodatkowo wiele
innych zalet, ale sami się o tym niebawem przekonacie.
— Tylko czy on naprawdę jeździ, psze pana? — zapytał najniŜszy z chłopców.
— Nie tylko — odpowiedziałem tajemniczo. — On pływa. To amfibia.
— Chyba po kałuŜach! — drwili sobie z wehikułu.
— To nie Ŝarty. Pawle — wystraszyła się ich opiekunka. — Jak tym złomem, za
przeproszeniem, chcesz nas zawieźć w Góry Świętokrzyskie? W ministerstwie nie
pozwolą na to. śycie dzieciaków jest zagroŜone i...
— Nie jestem dziecko! — skrzywił się najwyŜszy z nich. — Na oko widać, Ŝe ta kupa
złomu nie pojedzie szybciej niŜ pięćdziesiąt na godzinę, więc Ŝadna krzywda nam się
nie stanie.
— Tylko czy dojedziemy nim do jutra do Nowej Słupi?
— Dojedziemy — uśmiechnąłem się. — I przybędziemy tam bezpiecznie.
Zobaczcie, jaką ma grubą blachę ten mój wehikuł.
— Śmiesznie go nazywasz — dała się udobruchać Julia.
— Pani Mira śmiała się, Ŝe nazywają pana Panem Samochodzikiem — dodał któryś z
chłopców.
— Naprawdę? — zamruczałem. — Tak więc nabijała się ze mnie.
— I mówiła, Ŝe nas pokonają!
— A skąd ty wiesz, co mówiła Mira BłaŜejczak? — zapytała Julia.
— Nawijała do dziewczyn, kiedy akurat wychodziłem z klopa — wyjaśnił chłopak.
— W ministerstwie. Śmiały się na korytarzu.
— Niech sobie drwią— dodałem. — Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Ale
zapamiętaj, Ŝe nieładnie jest podsłuchiwać.
— Ja nie podsłuchiwałem! To one mówiły, a ja tylko stałem jedną nogą w ubikacji.
Jeszcze kilka minut zajęła mi krzątanina przy samochodzie i odpieranie
niewybrednych zarzutów pod adresem wehikułu. Cały czas jednak obserwowałem
kątem oka młodych ludzi. śaden z nich nie zaproponował pomocy, nie wykonał próby
nawiązania porozumienia.
— Przynieście chociaŜ swoje plecaki — rzuciłem im wymowne spojrzenie.
Pokornie oparli bagaŜe o samochód i dalej przypatrywali mi się z niejakim
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]