[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SARAH WESTLEIGH
Z ojca
na syna
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1347
Odkąd zjechali z Królewskiego Traktu, droga stała się jesz­
cze węższa i bardziej zryta koleinami. Powietrze wibrowało od
ptasich świergotów, ale wśród okrytych pąkami drzew i krze­
wów, wyciągających gałęzie po obu stronach drogi, kryły się
niebezpieczeństwa, których można było się tylko domyślać
z nagłych trzasków w zaroślach i rozpaczliwych pisków zasko­
czonego zwierzęcia. Eleanor ścisnęła kolanami smukłe boki
swej klaczy i cmoknąwszy, zachęciła Silver do żywszego ruchu.
Po tygodniu nużącej jazdy chciała wreszcie znaleźć bezpieczne
schronienie, choć z drugiej strony bardzo obawiała się tego, co
ją czeka u celu.
- Ze szczytu tego wzgórza powinniśmy wreszcie zobaczyć
zamek - odezwał się mężczyzna, który powściągnął konia i po­
czekał, aż Eleanor znajdzie się obok niego. Dostosowawszy
krok swego pięknego ogiera do kroku jej siwej klaczy, wykonał
zamaszysty gest. - Niedawno zauważyłem ujście. Na Boga, już
dość czasu jesteśmy w podróży.
Eleanor zerknęła na swego niskiego, krępego brata i znów
pożałowała, że to nie ojciec towarzyszy jej w drodze do oblu­
bieńca. Na pewno nie wyczekiwałby końca podróży z takim
zniecierpliwieniem. Mimo że zależało mu na ślubie córki z lor­
dem Wenfrith, lepiej rozumiałby jej niepewność u progu nowe­
go życia, które miała rozpocząć w odległej, zachodniej części
kraju, odcięta od rodziny i przyjaciół, jako żona starszego czło­
wieka, którego widziała zaledwie raz w życiu przez pół godziny.
Pobrzękiwanie uprzęży było teraz jedynym odgłosem, który
dobiegał z tyłu, gdzie wlokła się reszta wymęczonego orszaku.
Służąca Eleanor, Joan, siedząca na grzbiecie klaczy po męsku,
mimo swej krzepkości sprawiała wrażenie, jakby w każdej
chwili mogła zasnąć w siodle. W poplamionej w podróży brą­
zowej pelerynie z przekrzywionym kapturem zupełnie nie przy­
pominała dziarskiej, bystrej osoby, która wiernie służyła Ele­
anor już od wielu lat.
Juczne konie wlokły się ze spuszczonymi głowami i niechęt­
nie przyspieszały kroku, choć stajenny poganiał je szpicrutą.
Nawet tylna straż zaprzestała rubasznych żartów i śmiałych
przyśpiewek. Mężczyźni, skupieni bez reszty na drodze, podej­
rzliwie mierzyli wzrokiem zarośla po bokach.
Eleanor słyszała, że w tych stronach spotyka się samotne
odyńce, a uzbrojeni maruderzy i piesi rabusie stanowią zagro­
żenie na traktach w całym kraju. Przesłała zafrasowane spojrze­
nie bratu. Nawet straż nie wiedziała, że Godfrey ma w jukach
jej posag, ale Eleanor i tak bardzo się tym niepokoiła. Natomiast
Godfrey wydawał się całkiem niefrasobliwie odnosić do małej
fortuny powierzonej jego pieczy.
Spojrzawszy przed siebie, Eleanor westchnęła, jeszcze bar­
dziej przybita. Osobiście zadowoliłaby się małżeństwem z od­
powiednim dla niej młodym rycerzem lub synem mieszczanina,
ale ojciec nie umiał zapomnieć o przeszłości. Wprawdzie był
dla niej dobry i czuły, w tej kwestii jednak okazał niezłomność.
- Jesteś szlachetnie urodzona, Eleanor! Nasz ród wywodzi
się od samego earla Godwina! Gdyby Harold Godwinsson nie
poniósł klęski pod Hastings, byłbym anglosaskim księciem spo­
krewnionym z królewską linią rodu. Tylko dlatego, że poparli­
śmy Harolda, Wilhelm Zdobywca pozbawił naszą rodzinę prawa
do tytułu i skonfiskował wszystkie nasze ziemie! - Głęboko za­
korzenione oburzenie sposobem potraktowania rodziny przez
władcę sprawiło, że jego głos zabrzmiał bardziej szorstko niż
zwykle. - Twoi przodkowie zajęli się handlem wełną, bo inaczej
staliby się sługami na swojej własnej ziemi!
- To się stało prawie trzysta lat temu, a rodzinie się poszczę­
ściło - zaoponowała Eleanor. - Niedawno kupiłeś ziemię, ojcze.
Czy to ci nie wystarczy?
- Muszę zostawić ojcowiznę Godfreyowi i pozostałym two­
im braciom. Dlatego chcę, żeby twój mąż miał tytuł i ziemię.
Małżeństwo z Williamem d'Evreux, lordem Wenfrith, pozwoli
ci odzyskać należne miejsce w społeczeństwie. To jest bardzo
wpływowy baron, a do tego porządny człowiek. Skorzystasz na
tym, że zostaniesz jego żoną, córko.
Eleanor jeszcze raz westchnęła i skierowała Silver na śliskie
zbocze. Klacz pięła się niewielkimi, lecz pewnymi krokami.
Eleanor była dumna z chlubnej przeszłości swojego rodu, lecz
nie miała na tym punkcie obsesji jak jej ojciec. Jego absurdalne
życzenie, by poślubiła dostojnego, lecz znienawidzonego Nor-
mandczyka, dziwiło ją i napawało smutkiem.
W połowie stoku juczne konie nagle stanęły. Stajenny nie
szczędził bata, głośno przy tym klnąc, a strażnicy z tyłu okładali
nieszczęsne zwierzęta płazem miecza, wyzywając je od naj­
gorszych.
Eleanor odwróciła się. Kaptur zsunął jej się z głowy i odsło­
nił gruby, złocisty warkocz, mieniący się w wiosennym słońcu.
Jej uwagę przykuł ruch w zaroślach.
- Uwaga! - krzyknęła.
W tej samej chwili wprost pod końskie kopyta wypadł ody­
niec, co jeszcze spotęgowało panujący chaos. Coraz
wyraźniejsze stawały się odgłosy zażartego pościgu, przedtem
tłumione przez odległość i hałaśliwe próby uspokojenia jucz­
nych koni. Odyniec znikł w poszyciu po drugiej stronie drogi,
lecz jego śladem gnała grupa jeźdźców, wiedziona przez po­
stawnego rycerza na czarnym ogierze. Pościg przeciął szlak or­
szaku między jucznymi końmi a strażą tylną. Zanim rycerz
znikł tam, gdzie i jego uciekająca zdobycz, Eleanor zdążyła je­
szcze zauważyć złoty herb, którym miał przyozdobioną czarną
pelerynę.
Myśliwi byli tak zajęci pogonią, że nawet nie zwrócili uwagi
na orszak tonący w błotnistej mazi.
- A niech ich dżuma i cholera wezmą! - mruknął God­
frey, który nie poważał rycerskich zabaw ani rycerskiego ko­
deksu.
- Myślisz, że oni są z zamku? - spytała Eleanor, uspokajając
Silver klepaniem po karku. Doszła do głosu jej romantyczna na­
tura, która całkiem mimo woli obudziła w niej podziw dla tak
wspaniałych ludzi.
- Zapewne pan baron podejmuje gości. Z okazji twojego
ślubu, siostro - stwierdził kwaśno Godfrey.
Eleanor nie zareagowała na tę agresywną uwagę. Zresztą
Godfrey i tak już się odwrócił, by pomóc ludziom ojca w przy­
wracaniu porządku. Eleanor podjechała więc do Joan, wiedząc,
że w tym chaosie niewielki byłby z nich pożytek.
Na szczycie wzgórza powściągnęła Silver i znieruchomiała
w siodle.
Serce zabiło jej mocniej, zobaczyła bowiem swój przyszły
dom na tle zachodzącego słońca. Zamek stał na czerwonej skale
i był większy, niż się spodziewała. Zabudowania były zdomino­
wane przez masywny donżon otoczony czterema zębatymi ko­
ronami solidnych wież. Podwójne mury, potężna wartownia
i fosa uzupełniały fortyfikacje wokół pokaźnego dziedzińca
i licznych budynków.
Dalej widać było srebrzyste wody ujścia Wen, stapiające się
z odcieniami szarości, zieleni i niebieskości morza. Zachodzące
słońce przyozdobiło wodę migotliwym pasem złota i czerwieni.
Nad wodą ciągnęły się pastwiska i pola. Wiele owiec skubią­
cych świeżą, soczystą trawę miało już przy boku dokazujące jag­
nięta, było też widać kilkanaście cieląt ssących mleko, podczas
gdy ich matki wolno przeżuwały pokarm.
Tam gdzie chłopi doglądali swoich łanów, a tu i ówdzie dzie­
ciaki z procami w rękach odganiały wodne ptactwo, grunt był
tak samo czerwony, jak błoto oblepiające kopyta koni. Eleanor
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl