73. Opowiadania Stefana Żeromskiego – tematyka, formy, bohaterowie
Streszczenia
O świcie w ponury, jesienny, deszczowy poranek Andrzej Borycki (jego pseudonim to Szymon Winrych) szedł obok wozu, poganiając stale konie, które ciągnęły furmankę. Od trzech dni maszerował w stronę Nasielska. Ubrany w przemoczoną odzież, właśnie wyjechał z zarośli na polną drogę. Przemarznięty i zmęczony, stąpał bosymi nogami po ziemi, ponieważ jego buty pozbawione były podeszew. W niczym nie przypominał: „byłego prezesa najweselszej pod księżycem konfraterni tak zwanych śrubstaków, dawnego Jędrka, króla i padyszacha syren warszawskich'?”.
Butelka po wódce była już pusta, a głodne i zmęczone konie, posuwały się naprzód coraz wolniej. Zwierzęta ciągnęły ciężki, drabiniasty wóz, na którym, pod gałęziami, chrustem i słomą ukryte były sztucery, karabiny i pałasze, które bohater miał dostarczyć dla oddziału powstańczego stacjonującego w okolicach Nasielska. Konie do transportu, pochodzące ze znakomitej pociągowej rasy, wypożyczył od gospodarza z okolic Mławy.
Latem przewożenie nie sprawiało takiego trudu, jak jesienią. Wówczas Szymon mógł przespać się w leśnych gąszczach, a konie pasły się w tym czasie na łące. Tym razem przez całą drogę miał nadzieję, że ktoś zmieni go w wyczerpującej „akcji”, lecz się mylił. Tylko on wierzył jeszcze w celowość swych poczynań, starając się, by koledzy także podzielali ten zapał: „Jeżeli kto jeszcze na tej ziemi walczył w całym i zupełnym znaczeniu tego słowa, to on, Winrych”.
Idąc przy koniach i rozmyślając, nagle ujrzał z oddali nadjeżdżające rosyjskie wojsko. Zawrócił prędko wóz i, trzymając się koni, zaczął uciekać. Wkoło były puste pola. Gdy mundurowi dostrzegli mężczyznę, z szeregu wojska do Winrycha podjechała grupa ośmiu rosyjskich ułanów, którzy oddzielili się od reszty, otaczając przerażonego bohatera.
Szymon jednemu ze swych koni ściągnął kantar (uzdę do uwiązywania zwierzęcia) i chomąto, po czym przytulił się do jego szyi. Ułani zaś, zrzucając lancami z wozu chrust i gałęzie, zobaczyli pochowane sztucery. Natychmiast sięgnęli po zawieszone na plecach karabiny i wycelowali w mężczyznę. Mimo, iż prosił o darowanie życia, lancami rozpłatali mu brzuch. Jeden złamał mu dekę piersiową (kość piersiowa, mostek), inny strzelił w głowę, lecz kula trafiła w czaszkę konia, ponieważ ranny Szymon właśnie osuwał się na ziemię. Zwierzę zginęło od razu, padając na nogi umierającego powstańca.
Moskale przeszukali powstańcowi kieszenie. Zdenerwowani brakiem wartościowych przedmiotów i banknotów, rozbili mu na głowie pustą butelkę po wódce, zmasakrowali twarz, wzięli po kilka sztuk pałaszów belgijskich i pojechali dołączyć do oddziału. Ponieważ tropili oddział uciekających powstańców, z braku czasu nie mogli zabrać wszystkiego.
Padający deszcz na chwilę ocucił konającego Winrycha, który ostatkiem sił odmówił słowa modlitwy, po czym skonał. Drugi z jego koni, pochylając się nad bohaterem, poczuł krew. Zaczął wierzgać kopytami, chcąc się uwolnić z zaprzęgu. Tylna noga wpadła mu w szprychy przedniego koła wozu, a wskutek szarpnięcia złamała się. Kość wyszła na zewnątrz, przebijając skórę. Każdy ruch konia przecinał powłokę naskórka wokół nogi, ukazując obdartą piszczel.
Nazajutrz nad martwym powstańcem i zastrzelonym koniem zaczęło krążyć przywołane zapachem padliny stado wron. Jeden z ptaków usiadł na koniu, wydłubując dziobem oko. W ślad za nim podążyły inne wrony. Otoczyły ciała i zaczęły je nieustannie dziobać. Jedna z nich zaczęła wyszarpywać kawałki mózgu bohatera.
Dopiero ubogi chłop, nadchodzący ze strony najbliższej wsi, przegonił okrutne ptaki. Przyszedł uprzątnąć trupy ze swojego działku (ziemia przydzielona po carskiej reformie rolnej). Obdarł Winrycha z łachmanów i butów, zabrał część broni i udał się do wsi, by po krótkim czasie wrócić po resztę. Gdy już wszystko przeniósł, przyprowadził parę swych koni. Ocalałe zwierzę Szymona wyprzągł z wozu, postanawiając je udusić. Założywszy linkę na szyję, przywiązał jej końce do orczyków swych koni, po czym pogonił je w przeciwne strony. Pętla się zacisnęła, lecz zwierzę nie udusiło się. Wtedy chłop zdjął mu pętle z szyi. Noga konia wyglądała „ohydnie” – piszczel była pozbawiona skóry. Przybysz odjechał.
Gdy wrócił wieczorem, obdarł ze skóry martwego konia, by potem przenieść jego ciało wraz z ciałem Szymona do dołu kartoflanego. By pozbawić wron padliny, przysypał zawartość rowu gałęziami i gliną. Wracając do domu, postanowił, że po skórę drugiego konia przyjdzie nazajutrz, ponieważ przewidywał, iż zwierzę do tego czasu zdechnie.
Mężczyzna dziękował Bogu, iż obdarzył go tak bogatym łupem. Prócz radości czuł jednak strach przed sąsiadami, którzy nic nie wiedzieli o możliwości zaopatrzenia się w odzież (łachmany), buty (podarte, bez podeszew) czy skórę. W pewnym momencie usłyszał rżenie, które wytrąciło go z zamyślenia. Odwróciwszy się, ujrzał stojącego na przednich nogach konia, który patrzył w dół – miejsce spoczynku Szymona. Nad głową konia latały stada wron, przygotowujących się do rychłego ataku na umierające zwierzę.
Chłop wiedział, iż koń zaraz zdechnie, ponieważ nie miał sił do obrony ani ucieczki. Mężczyzna cierpliwie czekał na skórę.
Utwór kończą słowa: „Tak bez wiedzy i woli zemściwszy się za tylowieczne niewolnictwo, za szerzenie ciemnoty, za wyzysk, za hańbę i za cierpienie ludu, szedł ku domowi z odkrytą głową i z modlitwą na ustach. Dziwnie rzewna radość zstępowała do jego duszy i ubierała mu cały widnokrąg, cały zakres umysłowego objęcia, całą ziemię barwami cudnie pięknymi. Głęboko, prawdziwie z całej duszy wielbił Boga za to, że w bezgranicznym miłosierdziu swoim zesłał mu tyle żelastwa i rzemienia... Nagle w śmiertelnej ciszy jesiennego zmroku przeleciało nad ziemią rozpaczliwe końskie rżenie. Chłop się zatrzymał i nakrywszy oczy dłonią od blasku, patrzał pod zachód słońca”.
„Doktor Piotr”
Leżąc w łóżku, Dominik Cedzyna czytał przy zapalonej świecy ostatni list od ukochanego syna Piotra, absolwenta Politechniki w Zurychu. Z trzymanych w dłoni kartek dowiedział się, że przed trzema tygodniami pewien profesor wezwał jego dziecko do gabinetu i dał do przeczytania list od Jonatana Mundsleya - chemika z angielskiego uniwersytetu, który wcześniej porzucił katedrę, zakładając prywatne laboratorium. Prosił w liście o wskazanie najzdolniejszego asystenta szwajcarskiej uczelni, którego przyjąłby do siebie do pracy, proponując kierownicze stanowisko, pensję w wysokości dwustu franków miesięcznie, mieszkanie i swobodę w prowadzeniu badań. Zapraszał kandydata do angielskiego, nadmorskiego miasta Hull. Profesor, który przekazał szczegóły oferty, zaproponował Piotrowi tę posadę. Chciał mu również pożyczyć trzysta franków na zagospodarowanie się w nowym miejscu (absolwent miał je zwrócić w ciągu trzech miesięcy).
Piotr opisywał w liście, jak od trzech lat rozsyła swe oferty do Łodzi, Pabianic i Zgierza, prosząc w nich o posadę – choćby nawet za dwadzieścia pięć rubli miesięcznego wynagrodzenia. Choć zapewniał wynalezienie nowych sposobów „drukowania perkalików”, nie otrzymywał żadnej odpowiedzi.
Syn pisał także o swych wielkich marzeniach: chciał poprawić status swojego życia i ukochanego rodzica. W liście z sentymentem wspominał dzieciństwo.
Cedzyna odłożył kartki, ponieważ nigdy nie czytał wieści od syna od razu – rozkładał radość z lektury na kilka dni. Martwił się, iż Piotr nie zamierzał wrócić w rodzinne strony, woląc wyjechać do Anglii. Taki scenariusz oznaczał dla staruszka ostateczne zerwanie kontaktu z jedynakiem. Nie rozumiał postępowania i myślenia syna…
Piotr wyjechał z domu, gdy skończył osiemnaście lat, nie otrzymawszy od ojca żadnego finansowego wsparcia na podróż. Był wtedy bardzo chudy i „mizerny”. Ojciec żałował teraz, iż miał go tak krótko przy swym boku. Choć młody bohater zapewnił w listach, że Cedzyna był jego „drugą połową”, to Dominik nieustannie martwił się o jego dalsze życie. Przed zaśnięciem prosił Boga, by zwrócił mu choć na jeden dzień dziecko, nim zabierze mu je na zawsze. Chciał, by Piotr wrócił do niego na stałe, ożenił się z tutejszą dziewczyną i razem z nim pracował.
Teodor Bijakowski („vel Bijak”), u którego obecnie pracował Dominik, urodził się w Warszawie, na ulicy Krochmalnej. Jego ojciec był właścicielem ubogiego szynku, w którym mały Teoś z licznym rodzeństwem spędzał dzieciństwo. Czas upływał im na chuligańskich wybrykach, między innymi na wybijaniu szyb sąsiadom.
Pewnego razu chłopiec przypadkowo strzelił kamieniem z procy w kok podstarzałej panny – właścicielki domu, w którym mieszkali. Wówczas kobieta powiedziała: „Pójdź dziecię, ja cię uczyć karzę” i chłopiec rozpoczął naukę na jej koszt. Zdał egzaminy do gimnazjum, kończąc każdą klasę z nagrodami. Po śmierci opiekunki, której był bardzo wdzięczny, nie zakończył nauki. Zaopiekowali się nim „dobrzy ludzie”, finansując nadal jego edukację.
Gdy skończył Szkołę Główną (uczelnia utworzona w 1862 roku, w miejscu zamkniętego w 1831 roku Uniwersytetu Warszawskiego) na wydziale matematycznym, dostał się do Instytutu (prawdopodobnie chodziło o Instytut Budowy Dróg i Mostów w Petersburgu). Po zakończeniu nauki, otrzymał tytuł inżyniera. Budował mosty, dworce i linie kolejowe.
W przeciągu dziesięciu lat, które upłynęły na ciężkiej pracy, uzbierał kilkadziesiąt tysięcy rubli, po czym zainwestował je, czerpiąc ogromne zyski. Na południowym wybrzeżu Krymu kupił willę, w której zamieszkał wraz z małżonką (córką bogatego warszawskiego powroźnika), pomagając nadal finansowo swej licznej rodzinie.
Po powrocie do kraju rozpoczął pracę przy budowie drogi żelaznej i poznał Dominika Cedzynę, zubożałego szlachcica i obywatela ziemskiego. Na początku zatrudnił go na stanowisku dozorcy, dziwiąc się zawsze jego nienagannym wyglądem: starannym uczesaniem, ogoloną twarzą, eleganckim i wytwornym strojem. Bijakowski czuł satysfakcję, wydając polecenia szlachcicowi. Wieczorem na budowie, gdy inżynierowie zasiadali do gry w winta, Dominik szedł do pobliskiego miasteczka na pocztę, by sprawdzić, czy nie otrzymał listu od syna. Wszystkie dotychczas otrzymane wiadomości nosił w bocznej kieszeni surduta, nie rozstając się z nimi na chwilę.
Nieopodal budowy kolei znajdowała się wielka, wapienna góra. Po dokładnym zbadaniu wzniesienia przez inżyniera, okazało się, że znajdowały się w nim pokłady gliny. Któregoś dnia inżynier z Cedzyną pojechali furmanką do leżącego u podnóża góry folwarku Zapłocie. Mieszkał tam Polichnowicz – trzydziestoletni właściciel dworku, budynków gospodarczych i gorzelni. Mimo, iż był absolwentem szkoły rolniczej w Dublanach pod Lwowem, nie umiał zarządzać gospodarką, a przejętą po ojcu ziemię doprowadził do doszczętnej ruiny. Bijakowski przedstawił mu propozycję kupna góry, nazwanej „Świńską Krzywdą”, za sto rubli, na co ten z ochotą się zgodził.
Po paru dniach Teodor sprowadził maszynę do wyrobu cegły, która stanęła u podnóża góry. Inżynier zatrudnił również kilku ludzi do pracy w cegielni. Gdy pierwsze lokomotywy zaczęły jeździć, Teodor odkupił za parę setek rubli cały folwark Polichnowicza. Gdy były właściciel majątku wyjechał, inżynier nie miał pomysłu na zagospodarowanie ugorów. W tym czasie Cedzyna nadal marzył o pracy w wiejskim folwarku, co pozwoliłoby mu wrócić „na łono natury”, do uprawy ziemi, którą tak kochał. Oczekiwał, że zrealizowanie pragnienia umożliwi mu inżynier. Bujakowski rozparcelował jednak majątek, sprzedając go po kawałku „indywidualistom” (określenie chłopów kupujących dworskie parcele, bez pomocy banków), pozostawiając sobie dworek, skalistą górę i kawałek ziemi. Chłopi sprowadzili swe rodziny i cały dobytek, kopali studnie, budowali domy i grodzili swe parcele. Na wiosnę zaś zaczęli obsiewać pola.
Dla nowoprzybyłych do pracy w cegielni ludzi inżynier wybudował mieszkania. Dominik zamieszkał w dwóch izbach, w dworze Bijakowskiego, który uczył go produkcji i zarządzania kopalniami gliny. Wyjeżdżając w interesach, powierzył mu całą produkcję. Od tej pory Cedzyna, od świtu do nocy, zajmował się bez chwili odpoczynku cegielnią, cały czas tęskniąc za synem.
Pewnego zimowego ranka ktoś zapukał do okna mieszkania Dominika. Gdy otworzył drzwi, ujrzał swego syna, ubranego w krótkie palto i trzymającego w ręku walizkę. Zdziwiony tym widokiem (Piotr pisał, iż wyjeżdża do Anglii), poczuł ogromne szczęście. Mężczyźni przywitali się, a zmęczony kilkudniową podróżą pociągiem syn poszedł spać do drugiej izby. Gdy w końcu się przebudził, ujrzał starego ojca siedzącego pod piecem. Wtedy wyznał, że zrezygnował z wyjazdu do Anglii.
Od przyjazdu Piotra upłynęło kilka dni. Stary Dominik powrócił z miasta powiatowego do domu. Przed wyjazdem poprosił syna o zrobienie porządku w rachunkach (chcąc znaleźć mu zajęcie). Gdy wszedł do izby, Piotr był blady, w ręku zaś trzymał obwiązany tasiemką stary notes.
Powiedział ojcu, iż dowiedział się o pochodzeniu pieniędzy, które ten przesyłał mu przez cztery lata na naukę i utrzymanie. Potem oznajmił o wyjeździe do Anglii i przyjęciu proponowanej posady, ponieważ zamierzał oddać okradzionym przez ojca ludziom należne im sumy. Wykrzyczał, że ojciec dawał mu fundusze na edukację pochodzące z hańbiącego procederu. W notesie wyczytał, iż Dominik w ciągu czterech lat przesłał mu osiemset pięćdziesiąt rubli, choć otrzymywał roczną pensję trzystu rubli.
Cedzyna tłumaczył Piotrowi, iż Bijakowski dał mu „wolną rękę” w prowadzeniu interesów: najpierw płacił ludziom pracującym w cegielni po trzydzieści kopiejek, obniżając później, przy ich zgodzie, stawkę do dwudziestu (nigdzie nie oferowano im więcej). Zaoszczędzone pieniądze wysyłał Piotrowi, co nie było według niego kradzieżą. Mimo wszystko Piotr nie chciał go słuchać. Spakował walizkę. Choć Dominik prosił by został i zaczął pracować u Bijakowskiego, odrzekł, że nie chce mieć nic wspólnego z inżynierem i nie przyjmie pracy przez protekcję. Gdy ojciec wypomniał mu, że posada w Anglii też jest w jakimś stopniu skutkiem interwencji profesora, mężczyźni pokłócili się.
Młody Cedzyna zapowiedział, że pierwszą ratę pieniędzy dla ludzi przyśle w maju: „zbliżył się do niego(ojca) ze łzami w oczach i schylił mu się do nóg, starzec odepchnął go”. Piotr wyszedł, zostawiając ojca samego. Rozmyślania Dominika przerwał dochodzący z oddali świst lokomotywy, ubrał się i poszedł w kierunki dworca. Na drodze minął strycharza (robotnik wyrabiający cegły w cegielni), od którego usłyszał, że pan Piotr już odjechał.
Mimo tego, Dominik poszedł dalej, schylając się i odnajdując na śniegu ślady odciśniętych stóp swego dziecka, które macał laską: „(…)schylał się ku ziemi i przy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznał głębokie ślady stóp syna wyciśnięte w miękkim śniegu, które teraz mróz miłosierny utrwalał dla niego na tej okrutnej drodze. Nad każdym z tych śladów zatrzymywał się, macał go laską… Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy, nieprzerwany lęk, podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza”.
„Siłaczka”
Doktor Paweł Obarecki powrócił do domu w złym humorze. Był właśnie u proboszcza, któremu złożył imieninowe życzenia i przez osiem godzin z naczelnikiem poczty, sędzią i aptekarzem grał w winta (nazwa gry w karty). Chodząc po swym gabinecie oddał się rozmyślaniom o metafizyce.
Ostatnimi czasy odczuwał wstręt do czytania, pisania, leżał całymi dniami na szezlongu lub spacerował po pokoju. Domową rozrywką stała się dla niego dyskusja o przyrządzaniu potraw z dwudziestoczteroletnią gospodynią. Często wpadał w melancholijny nastrój, stał się leniwy i smutny.
Metafizyka była dla niego niczym innym, jak przywoływaniem wspomnień, strzępków wiedzy, bezczynnością i stanem goryczy, a także przypomnieniem o niespełnionych zamiarach, planach i nadziejach. Rozmyślał również o czasie, w którym przybył do Obrzydłówka – miasteczka, w którym mieszkał od sześciu lat.
Trafił tu zaraz po ukończeniu studiów z kilkoma rublami w kieszeni. Czuł w sobie wówczas zapał do pracy i chęć realizacji zamierzonych celów. Przyjechał; „z umysłem rozwidnionym zorzą niewielu wprawdzie, ale nadzwyczajnie pożytecznych myśli (...)”. Od początku nie mógł dojść do porozumienia z miejscowym aptekarzem i felczerem, którzy sprzedawali ludziom różne leki i mikstury. Było to dla nich opłacalne, ponieważ do najbliższej apteki było pięć mil. Na ufności ludzi zbili duży majątek.
Doktor Obarecki, gdy uzbierał trochę pieniędzy, kupił podręczną apteczkę i jeździł z nią po okolicznych wsiach, lecząc mieszkańców. Sam sporządzał lekarstwa, rozdając je ludziom prawie za darmo. Jego działania polegały również na nauce higieny. Pracował dniami i nocami, całkowicie poświęcając się służbie innym, ponieważ był przekonany o słuszności swego działania.
Gdy po okolicy rozeszła się wieść o jego praktyce, wybito mu wszystkie szyby w oknach w i tak ubogim mieszkaniu. Za pierwszym razem, z uwagi na to, że jedyny szklarz w Obrzydłówku – Żyd - Boruch Pokoik, obchodził święto Kuczki (ośmiodniowe jesienne święto szałasów na pamiątkę pobytu Żydów na pustyni), doktor zakleił okna bibułą i czuwał przy nich z rewolwerem w ręku. Gdy święto dobiegło końca - Żyd wstawił szyby, lecz i tak wybijano je jeszcze parokrotnie. Wówczas Paweł polecił wstawić dębowe okiennice.
Po zakończeniu aktów wandalizmu, rozpuszczono w miasteczku i po okolicznych wsiach plotki, że doktor „obcuje z duchami ciemności” i jest nieukiem. Chorych, idących do niego odciągano siłą. Oskarżany mężczyzna zdawał sobie sprawę, iż wszystko, co go spotykało, było zainspirowane przez aptekarza i felczera. Miał jednak w sobie jeszcze tyle chęci i zapału, iż nie zwracał na to uwagi.
Z czasem jednak silna wola, energia zaczęła ustępować zniechęceniu i brakowi wiary we własne siły. Po roku już nikt z ludzi nie słuchał jego próśb o przestrzeganie zasad higieny. „Robił, co tylko mógł – na próżno! Szczerze mówiąc – trudno nawet wymagać, aby człowiek nie mający butów na zimę, wygrzebujący w marcu z cudzych pól zgniłe, zeszłoroczne kartofle w celu czynienia sobie z nich podpłomyków, mielący na przednówku korę olszową na mąkę, aby tej domieszać do zbyt szczupłej miary mąki żytniej, gotujący kaszę z niedojrzałego ziarna, nabranego o świecie „sposobem kradzionym” – mógł zreformować w sensie dodatnim zaniedbane zdrowie swoje pod wpływem choćby najzrozumialej wyłożonych praw zdrowotności”. U Obareckiego leczyli się jedynie nieliczni Żydzi, skuszeni prawie bezpłatnymi medykamentami i usługami.
Któregoś dnia bohater doszedł do wniosku, że przeciwstawianie się elicie miasteczkowej nie ma już sensu. Schował wtedy swą apteczkę do szafy, używając jej jedyne na własne potrzeby. Poczuł się pokonany. Przestał składać wizyty w okolicy, a jego kompanami do rozmowy i wspólnego spędzania zostali proboszcz i sędzia. Czuł się wówczas bardzo samotny, szukając w przyrodzie wewnętrznego spokoju i harmonii.
Chodził po pastwiskach, polach i lesie: „Płaski krajobraz otaczało zewsząd sinawe pasmo lasu. Bliżej, na wydmach szarego piasku, rosły sosnowe chojaki, a na oku ciągnęły się nie wiedzieć do kogo należące zagony. Pastwiska porosłe „kozicą” i żółtawymi trawami, umierającymi przedwcześnie, jakby do rozwoju gałeczek zieleni w ich pędach zabrakło światła, stanowiły jedynie upiększenie Obrzydłówka. Zdawało się, że słońce oświetla to pustkowie po to jedynie, aby okazać jego bezpłodność, nagość i posępność”.
Mijały lata, w czasie których proboszcz doprowadził do zgody między doktorem i aptekarzem. Mężczyźni zaczęli się odwiedzać, grywać w winta. Paweł dyskutował z żoną farmaceuty, opowiadającą ciągle o grzechach swej pokojówki. Doktor w końcu przyzwyczaił się do Obrzydłówka, nie mając energii do czegokolwiek.
Chorych leczył rutynowo, nie mając ochoty do przyswajania nowej wiedzy. Przywykł do nudy i samotności. Wobec pacjentów zaczął stosować zasadę „dawajcie pieniądze i wynoście się…”. Wpatrując się w okno, często myślał nad powodami, które sprawiały, że nie miał siły wyrwać się z marazmu i bezsilności. Te rozmyślania przerwał mu chłop, przysłany przez sołtysa z odległej wsi. Prosił doktora, by pojechał z nim do chorej nauczycielki. Paweł zgodził się, po czym założył kożuch, a po wyjściu na dwór usiadł w saniach. Woźnica ruszył. Na dworze ciągle padał śnieg, wzmagał się wiatr, szalała zamieć. Doktor zanurzył się w słomę, którą wyłożone były sanie. W pewnym momencie furman krzyknął, że przez pola dojadą do lasu, a tam już będzie ciszej. Tuż za lasem położona była wioska. Gdy w końcu do niej dojechali, zatrzymali się przed jednym z domów. Chłop wprowadził bohatera do sieni i zostawił go tam samego.
Obarecki stanął w nędznej izbie, w której siedziała staruszka. Poinformowała go, że „panienka” choruje już dwa tygodnie, po czym uchyliła drzwi do sąsiedniej izby. „Małą tę i nadzwyczajnie ubogą izdebkę oświetlała lampa przyćmiona, stojąca na stole obok wezgłowia chorej. Rysów twarzy nauczycielki nie można było rozeznać, gdyż padał na nie cień jakiejś dużej księgi. Doktor zbliżył się ostrożnie, lampę rozświetlił, usunął książkę i przyglądać się zaczął pacjentce. Była to młoda dziewczyna, pogrążona we śnie gorączkowym. Szkarłatem była powleczona jej twarz, szyja, ręce – na tle tym znać było jakąś wysypkę. Jasnopopielate, niezmiernie bujne włosy leżały poplątanymi pasmami na poduszce, wiły się na twarzy. Ręce bezwiednie i niecierpliwie szarpały kołdrę”.
Doktor rozpoznał leżącą – była to Stanisława, jego dawna miłość: „Z wściekłością ściskał sobie gardło, w którym dławiły go, niby zwitki pakuł, łzy niezdolne wypłynąć. Widział, że nic jej nie pomoże, nic nie może pomóc - roześmiał się nagle, wspomniawszy, że po taką chininę lub antypirynę trzeba posyłać do Obrzydłówka... trzy mile.
Panna Stanisława otwierała od czasu do czasu oczy szklane, bezmyślne, podobne do zastygłego pod powiekami płynu, i patrzyła nic nie widząc przez długie, koliste rzęsy. Wołał na nią najczulszymi nazwami, unosił jej głowę słabo trzymający się na szyi - na darmo.Usiadł bezwładnie na stołku i wpatrywał się w płomień lampy. Oto nieszczęście jak wróg śmiertelny zadało mu ślepy cios i wlecze teraz bezsilnego do jakiejś mrocznej pieczary, do jakiejś szczeliny bez dna...- Co począć? - szeptał drżąc”.
Młoda kobieta cierpiała podczas badania, a Obarecki wystraszył się postawionej diagnozy – pacjentka była chora na tyfus. Tylko natychmiastowa pomoc mogła ją uratować. Po wejściu do kuchni, poprosił staruszkę by wezwała sołtysa. Gdy urzędnik przybył, Paweł polecił znalezienie chętnego, który mimo zamieci zgodziłby się pojechać do Obrzydłówka po lekarstwo. Zadania podjął się parobek. Doktor napisał naprędce list do aptekarza, prosząc w nim, by ten wysłał kogoś do miasta powiatowego po chininę. Wręczając kartkę parobkowi, obiecał mu, że jeżeli wróci w ciągu sześciu godzin, zapłaci mu trzydzieści rubli. Gdy ten odjechał, Paweł zapytał staruszkę o nauczycielkę. Dowiedział się, że mieszkała tu od sześciu lat Przygarnęła ją, zatrudniając jako służącą.
Obarecki poszedł do dużej szkolnej izby, w której stały ławki i stoliki. Usiadł, przypominając sobie odległe czasy, gdy był ubogim studentem czwartego roku medycyny, gdy w zimowe ranki chodził w podartych butach (zatykał dziury tekturą), starym palcie. Spotykał zawsze w tym samym miejscu panienkę z pięknym, długim, jasnopopielatym warkoczem, w przydużych kaloszach na nogach. Miała około siedemnastu lat, pod pachą trzymała dużo zeszytów i zmierzała na Krakowskie Przedmieście. Wsiadała potem do tramwaju, który jechał na Pragę. Bohater nawet raz wsiadł za nią, przeznaczając na bilet pieniądze odłożone na obiad. Nieznajoma obrzuciła go wówczas pogardliwym wzrokiem, w wyniku czego stracił odwagę i uciekł.
Przypomniał sobie również kolegę – społecznika, piszącego artykuły, który ożenił się z biedną emancypantką. Małżonkowie udzielali korepetycji i żyli bardzo skromnie. Wieczorem zaś ich mieszkanie odwiedzało kilku społeczników – przyjaciół, do których zaliczał się także Paweł. Można tam było podyskutować i poznać nowe osoby. Pewnego wieczoru doktor spotkał tam nieznajomą z Krakowskiego Przedmieścia. Między parą doszło wówczas do długiej rozmowy. Dziewczyna nazywała się Stanisława Bozowska, ukończyła gimnazjum i zajmowała się udzielaniem korepetycji, marząc cały czas o medycznych studiach w Paryżu (nie miała na ten cel pieniędzy). Wszyscy zebrani bardzo ją szanowali, nazywając „darwinistką” (wyznawczyni teorii ewolucji Darwina, czyli inaczej osoba postępowa i nowoczesna).
Od tamtego wieczoru spotykali się bardzo często u zaangażowanych społecznie przyjaciół. Paweł zakochał się w Stanisławie, a nawet pewnego wieczoru – odprowadzając do domu – oświadczył się. Spowodował to serdeczny śmiech dziewczyny i przyjacielskie pożegnanie. Po krótkim czasie wyjechała do guberni podolskiej, otrzymując tam posadę nauczycielki w wielkopańskim domu. Bohater stracił z nią kontakt na długie lata. Gdy los sprawił, że w końcu ją odnalazł, umierała w samotności, choć przez cały czas mieszkała tak blisko niego.
Po powrocie do izby, w której leżała chora: „Doktor Paweł usiadł obok niej na krawędzi łóżka, pieścił rękami miękkie końce promieni włosów, głaskał się nimi po twarzy, dotykał ich wargami z wydzierającym mu się z piersi szlochaniem. – Stasiu, Sachno… kochanko… - szepnął cicho, aby jej nie obudzić – nie uciekniesz mi już…prawda? Nigdy…moją będziesz na zawsze…słyszysz…na wieki”. Mijała noc, a choć upłynęło więcej niż sześć godzin – posłaniec nie wracał. Nad ranem doktor poprosił sołtysa o sanie z końmi i sam pojechał do Obrzydłówka.
O godzinie dwunastej powrócił do wsi ze swoją apteczką i zapasami żywności dla chorej. Gdy dojeżdżał do szkoły, zobaczył pootwierane okna – wiedział, że nie zdążył. Wszedł do szkolnej izby, gdzie zastał kobiety myjące rozłożone na ławce nagie ciało zmarłej nauczycielki. Przekroczył próg izby nieboszczki, popatrzył na łóżko.
Po chwili usłyszał zza uchylonych drzwi głosy, w wyniku czego ponownie zaszedł do szkolnego pomieszczenia. Stasia leżała już ubrana, a stolarz brał miarę na trumnę. Bohater „(…) ochrypłym głosem rozkazał, aby zbić trumnę z czterech desek nieheblowanych, wiórów pod głowę nasłać – nic więcej…słyszysz! – mówił do stolarza z tajoną wściekłością – cztery deski, nic więcej”. Powrócił potem do izby Stasi, gdzie zajął się układaniem książek, rękopisów.
Przeczytał tam początek listu, który wpadł mu w ręce: „Kochana Helenko! Od kilku dni czują się tak źle, że prawdopodobnie przeniosę się przed oblicze Minosa i Radamantesa, Eakosa i Tryptolemosa oraz innych wielu współbogów, którzy itd. W razie tego przesiedlania się stąd na miejsce inne zechciej zażądać od wójta mojej gminy, aby pozostała po mnie spuściznę książkową na ręce twoje wysłał. Opracowałam nareszcie Fizykę dla ludu, nad którą tyle nałamałyśmy sobie głów dziewczęcych; opracowałam na brudno – niestety! Jeżeli ci czasu starczy – zawsze w razie mego przesiedlania się na miejsce inne – uszykuj to do druku i zmuś Antosia – niech przepisze; on to dla mnie zrobi. Ach, co za smutek!...Prawda!... księgarzowi naszemu winnam jedenaście rubli, kopiejek sześćdziesiąt pięć…wypłać mu…Spencerem moim, gdyż pustki u mnie w szkatule. Sobie na pamiątkę weź…”. W szufladzie nie było adresu. Paweł znalazł rękopis Fizyki, o której czytał w liście.
W pewnej chwili dostrzegł w izbie szkolnej parobka, którego wysłał w do aptekarza. Doskoczył do niego w jednej chwili, a ten tłumaczył, że zabłądził w zamieci, a koń nie chciał jechać. Dopiero nad ranem wrócił piechotą do wsi. Teraz zaś przyniósł pożyczone od nauczycielki książki. Paweł wygnał go. Zaczął zastanawiać się, co tu robi, nękany myślami o ucieczce. Poprosił o sanie, pochylił się nad zwłokami ukochanej, szepcąc najczulsze słowa, jakie tylko przychodziły mu na myśl, po czym pożegnał się ze zmarłą. Wsiadł do sań i odjechał.
Śmierć Stanisławy bardzo odmieniła życie doktora, który zaczął czytać, przestał grywać w winta i odprawił gosposię. Zmiana była jednak krótkotrwała. Po jakimś czasie ożenił się, „uczciwie nazbierał dużo pieniędzy”, utył i żył wśród „optymatów” (w starożytnym Rzymie było to konserwatywne ugrupowanie polityczne, czyli niechętne zmianom) obrzydłowskich.
opracowania
siłaczka
Czas i miejsce akcji SiłaczkiUtwór Siłaczka jest dziełem współczesnym Stefanowi Żeromskiemu. Został wydany w 1895 roku i zajmował się sprawami aktualnymi w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Wtedy właśnie pokolenie wychowane w duchu ideałów pozytywistycznych zamierzało wprowadzić w życie hasła pracy u podstaw, a także pracy organicznej.
Akcja rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku – Obrzydłówku oraz wiosce, w której uczyła Stanisława Bozowska, nie poznajemy jednak jej nazwy. Zaś ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]