Maria Rodziewiczówna
Lato leśnych ludzi
Dzień chytrego Rosomaka
Rubinowe latarnie w okiennicach i krzątanie się Żurawia budziły wodza. Szedł do kąpieli i spóźniał się na śniadanie, bo tu i ówdzie zajrzał. Ze wszystkich stworzeń leśnych najmilsze mu były ptaki i te obserwował i badał z amatorstwem. Wokoło chaty pełno było skrzynek na drzewach i Rosomak doskonale znał historię i sprawy każdego skrzydlatego stadła. Żaden z leśnych ludzi nie mógł się pochwalić, że odkrył jakieś nowe gniazdo, bó ledwie zaczął, już wódz podpowiadał:
- W leszczynie, prawie na ziemi; wiem, to dzierzba! - albo:
- Na sośnie za grabem; widziałem, to sikora czubatka zajęła stare wiewiórcze.
Miewał specjalnych faworytów.
W zmurszałym pieńku brzozowym niedaleko krynicy odwiedzał co dzień raszkę siedzącą na jajach. Pierwszego dnia sfrunęła; gdy wróciła, znalazła kilka mrówczych jaj w gniazdku. Na drugi dzień, gdy ujrzała nad sobą twarz olbrzyma - człowieka, zdrętwiała. Czarne jak paciorki oczki wyrażały bezgraniczną grozę. Olbrzym rzucił znowu kilka mrówczych jaj i odszedł. Na trzeci dzień już przysmak porwała od razu i odtąd, słysząc trzask gałęzi pod stoPą olbrzyma, czekała odwiedzin nietrwożna.
Po śniadaniu Rosomak oprawiał lampkę przed Królową, rąbał szczapy, ozuwał chodaki i szedł w las.
Brał ze sobą torbę, siekierę, sznur z hakiem na końcu i przepadał bez śladu. Szedł zwykle bardzo wolno, cały w słuch skupiony, przystawał często, do pnia wtulony, to wyciągał się pod krzakiem nieruchomy.
Las ledwie porastał w drobne liście; była to najlepsza, ale krótka pora do spostrzeżeń ornitologicznych.
Co dzień też Rosomak odwiedzał pszczoły. Od paru lat zajmowały dziuplę w starej wierzbie. Znał je dobrze. Czarne były, małe, bardzo cięte - dzikie, borowe.
Gdy leśni ludzie zajęli chatę, już je zastali. Ale dotąd nie było z nich pociechy.
Dziupla była nieszczelna, zmurszała, drzewo marne. Dobierały się do niej dzięcioły zielone, niszczyły myszy; po zimie ledwie zostawała garść narodu, a zanim się rozhodowały, nadchodziła jesień.
W tym roku działo się najgorzej.
Ledwie chodziły na kwiaty, robota szła ospale, nie przynosi do ula pyłku.
- Nie ma matki! - rzekł Rosomak po dłuższej obserwacji.
Ruszył w puszczę i rozmyślał.
Po leśnych fiołkach, co właśnie zakwitły, po łozowych kocankach pszczół było pełno.
Musiała istnieć druga dzika barć, bo od osad ludzkich, od sadów i pól, przez te bagna i moczary za daleko było pszczołom lecieć. Barć musiała być, ale gdzie? Przez lat parę Rosomak ten swój raj schodził z końca w koniec, z kąta w kąt i nigdzie barci nie widział drugiej.
Teraz znaleźć musi, te sieroty poratować. Położył się na polanie liliowej od fiołków. Roboczy naród obierał słodycz skrzętnie i odlatywał. Każdą człowiek leśny oczami przeprowadził i zrazu nic cię nie dowiedział. Snuły się tu i ówdzie. Wreszcie dopatrzył, że jedne były małe i ciemne, inne większe i żółciejsze.
Po godzinie cierpliwości badacza już stwierdził, że te pierwsze wracały ku wierzbie, drugie zaś wznosiły się nad drzewa i kierowały na wschód.
A miały przy nóżkach koszyczki złotego pyłku, a przy robocie nuciły wesoło.
Rosomak powstał z triumfem.
- Tam są i mają matkę! - rzekł, puszczając się za nimi na wschód.
Po drodze obejrzał każde stare drzewo; coraz na polankach przystawał, znowu owady śledził, znowu za nimi dążył, aż stanął nad nieprzezwyciężoną zaporą.
Była to smuga trzęsawiska.
- Aha! W borze barć mają! Żółte są jako żywica. Że mi to na myśl nie przyszło! Tam im raj, w tej choinie.
Za trzęsawiskiem, jakby wyspa wśród morza, była wyniosłość niewielka, porosła starymi sosnami.
Widział wyraźnie ich złote pnie, grube konary i czarniawe korony. Jedna, jakby przodownica, niosła olbrzymią czapę bocianiego gniazda.
- Zda się, ręką do nich siegnąć, a "wara" mówi topiel. Bezdenna jest; ani krzaka, ani drzewka, ale wąska! Nie więcej jak półtorasta kroków! Dostać się tam trzeba!
Położył się i rozpatrzony plan układał. Zaraz też spróbował gruntu, cofnął się i zaczął rąbać łozy, układać w snopy i wiązać.
Robotę przerwał mu sygnał obiadowy. Gdy zasiedli do obiadu, każdy opowiedział swe przeżycia i wrażenia.
- Wiecie, wodzu, dudek zagląda do skrzynki! - pochwalił się Pantera z odkrycia.
- Toś rewidował skrzynki?
- A tak mnie ochota wzięła Kubę naśladować! Przejrzałem siedemnaście.
- Ładna porcja jak na jeden dzień.
- Byłoby więcej, ale na jesionie ladaco gałąź mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziemię i nadwichnąłem rękę.
- No i co?
- Ano nic, zhukałem Żurawia-doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.
- I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili: ścięgno masz mocno nadciągnięte.
- Cóż znalazłeś w skrzynkach?
- Najwięcej sikor bogatek - mają już pisklęta; w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki, te małe, nakładły błękitnych jająt; w dwóch są sikory modraczki, wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej na syczał mi krętogłów, jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze przyjęcie. Zgadnijcie, kto ją zajął?
- No któż by? Może dzięcioł?
- Trzmiele! Niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem, i gruchnąłem.
- No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt, coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej? - spytał spokojnie Żuraw.
- Ja? Myszęta? Jakie? Kiedy?
- Ach, prawda! To także pewnie "domowy"! Żeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!
- "Domowy" na medycynę nie chadza.
- Ale ja mam złą wieść. Pszczoły w wierzbie nie mają matki!
Zafrasowali się obydwaj i jęli radzić.
- Pójdę po czerw do Odrowąża - ofiarował się Pantera.
- Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.
- Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy niewiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł- rzekł Żuraw.
- Gdzie? Pewnie "domowy" wyniósł i schował lub przepasł nim Hatorę - zaśmiał się Rosomak.
Obydwaj spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże chodaki łykowe.
- Do domu jechać w tych dniach nie można - rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał - bo mi Łatana Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktor będzie łaskaw? - zwrócił się z ukłonem do Żurawia.
- Wypatrzyłem drugą barć - rozstrzygnął kwestię Rosomak.
- No to i po co majaczysz i nas się radzisz?
- A po to, żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli. Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze, za topielą.
- Aha, musimy faszyną jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza! Jazda! - porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej, zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką, dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzem] do kieszeni Żurawia.
Szli bez drogi za Rosomakiem i mówili o za mierz on robocie.
- Co roku na świętą Annę poglądam na tę Chojow Górę i łeb suszę, jak by się tam dostać - rzekł Pantera.
- Dlaczegóż specjalnie na świętą Annę? - spytał Żuraw - Bo święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku i nikt ni zbiera, boć tam nawet zimą trudno się dostać. Przeklęta topiel!
- Innym przeklęta, a nam błogosławiona - poprawi Rosomak. - Mielibyśmy to taki swój świat i raj, żeby bitl drogi szły do chaty? Ucieklibyśmy po tygodniu, bo ludzie by nam życie zatruli.
- Pewnie. Chłopi i baby do Żurawia z chorobami. Żydz po ryby, no i goście. Rany Pańskie! Jak kiedy posłyszycie w nocy, że jęczę, wiedzcie, że mi się to śni.
- Niech no kładki do Odrowąża nad wodą się pokażą, stary wnet się zjawi prawić mi o łamaniu w kościach! - rzekł Żuraw.
- Ten do nas pasuje. Temum rad - uśmiechnął się przyjaźnie Rosomak. - On mnie uczył leśnego bytu.
Stanęli nad topielą i zaraz zawzięcie zabrali się do roboty.
Wiązali faszynę i słali jakby pomost. Całe bagno chybotało pod stopami; musieli omijać zupełnie nieporosłe bezdnie, szukać choć nikłej skorupy białawego, gąbczastego mchu: coraz to któryś zapadał i towarzysze musieli go wyciągać na sznurze. Zmoknięci, czarni od szlamu, parujący znojem, mordowali się, walczyli, zdobywali krok za krokiem, tak w swym uporze zaciekli, że nawet się nie odzywali. A wszystko - o zdobycie tej krzyny czerwiu dla sierocego roju pszczelego.
Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie, pół brodząc, pół pełznąc, Rosomak wydostał się z grzęzawicy i bez tchu legł pod sosną-przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez siły.
- Wracaj, pora do chaty! - zawołał Żuraw
- Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście, ile znajdziecie, sznurów, garnek z żurem, kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.
- Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliźnie! - wołał Żuraw troskliwie.
- Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc są suche, siekiera i nóż jest, chrustu nie brakuje. Przenocuję doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino daszek uchylić. Będziemy mieli jeszcze kramu co niemiara. Spocznę przed ciężką robotą. Żegnajcie!
- Do zobaczenia! Będziemy o świcie.
Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.
Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne, a była pustka.
Ani ujawniania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardiaszu.
Sosny stały jakby nieme; nawet wokoło wydawały się puste. Życie kipiało dopiero za topielą.
- Jakiś zaklęty kąt! - szepnął powstając. Obszedł brzegiem rozglądając się. Ród starych sosen mieszał się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.
Gdy przystanął, szukając możliwej szczeliny, nagle na sośnie, tuż za nim, zaszczekał pies.
Rosomak instynktownie za pień się cofnął i spojrzał w górę.
Na konarze, obok siebie, siedziały dwie nieruchome, wielkie, bure postacie. Patrzały na niego dwie pary jaskrawopomarańczowych, okrągłych oczu, mrugając; i te twarze starych skąpców czy zbrodniarzy wykańczał na typ zbójecki czarny, potężny, zagięty nos-dziób.
Bez ruchu i głosu człowiek i para wielkopańskich rycerzy-rabusiów patrzeli na siebie.
Zrozumiał Rosomak ciszę i pustkę tego ostępu. Panowała tu burga tyrana-bandyty w pióropuszu na głowie.
Zniszczył życie wokoło, wymordował wszystko i królował, i wkładał, mocarz siły nad prawem.
- Tuś mi, krzyżacka wywłoko! - warknął zajadle Rosomak. - Tuś mi, herbowy rakarzu, kacie leśnego stworzenia, bezbożniku możny, tyranie słabych, cichych i spokojnych! Teraz na cię sąd i prawo! Teraz na cię kres! Słyszałem nieraz w nocy twe krwawe hasło i jęk ofiar i szukam cię już lata. Aż mnie tu przyprowadził opiekun pomordowanych ptasząt, byś za żywot łotrowski gardło dał. Ostatnia to twoja noc!
Zawrócił i odszedł, rzuciwszy ten pozew. Jeszcze korzystając z ostatnich chwil dnia, odszukał barć. Wskazały mu ją wracające z boru pracownice i ucieszył się, że była niewysoko i otwór miała dość szeroki.
- Teraz spocznę i ciszy posłucham - rzekł wyciągając się na mchach.
Ale spocząć nie mógł. Słońce zgasło, z bagien wstawały chłodne opary; ogarnął go ziąb. Więc się rozebrał, wytarł ciało do czerwoności mchem i znowu wilgotną bieliznę naciągnął. Teraz się rozgrzał, na głód fajkę wypalił i rozdmuchał na brzegu niewielki ogieniaszek.
Obruszyło to panów ostępu.
- Uhu, uhu! - rozległo się ponuro, groźnie. Czarny cień wysunął się z gąszczy, miękkie skrzydła musnęły go prawie w locie, zakołowało straszydło nad ogniem i popłynęło nisko nad topielą do lasu po łup.
Po chwili drugi za nim podążył - Uhu, uhu! Unguibus et rostro! Szponami i dziobem! Herbowa dewiza i bojowy zew! Uhu, uhu!
Wyciągnięty U ognia Rosomak słuchał. Od puszczy grzmiał weselny, wiosenny chór: łkanie słowików, bełkotanie cietrzewi, pobekiwanie kozłów. Na bojowe hasło rabusia - zaledwie chwila ciszy i znowu radosne hymny młodego życia.
Nagle rozdarł powietrze krzyk bólu, grozy, śmierci - i znowu cisza.
- Zadarł zająca! - szepnął Rosomak
Na niebo wypłynął księżyc. Mgły w jego widmowym świetle potworzyły korowody tańczących mar w g zł ach powłóczystych. Żabie kapele im grały; powiew wiatru układał figury, grupy, koła.
Kędyś daleko chlupnęła woda, coś zatętniło, zaklekotało, rozdarło korowód mgieł.
- Łoś idzie przez pohybelnik! - szepnął Rosomak. - Dla tego nie ma topieli.
Jak widmo, bez szelestu piór rabuś znowu nad nim przeleciał, zapadł w gąszczu.
- Z łupem wraca! Ma w gnieździe małe!
Ale wreszcie ze zmęczenia i trudu ogarnęła go senność. Jeszcze patrzał, jak dym ogniska ku mgłom ruszył i w tan się wmieszał, jeszcze słyszał ostrzegawcze krakanie krzyżówki-matki i nagle ruszył i on za dymem i mgłami.
I taki był lekki jak one; i zrobił się dzień, a on szedł przez topiele, zaglądał do gniazd, głaskał ręką ptaki, przepływał rzekę, objąwszy ramieniem łosia za szyję, przypatrywał się, o krok stojąc, jak bąk-odludek zatapiał dziób w szlam i buczał donośnie, i odtrącał pięścią puchacza od srokatego koźlęcia łani.
I takim snem czarodziejskim skończył się pracowity dzień wodza-Rosomaka.
Zbudziły go żurawie poranne trąby. Zerwał się. Ledwie bursztynowe były zorze na wschodzie i jeszcze senność w przyrodzie. Szpilki sosen miały na końcach paciorki z rosy; na próg barci wyszło kilka pszczół-wartownic i przecierały skrzydełka. Żaden ptak nie śpiewał. Czając się, unikając gałązki pod stopą, Rosomak ku gąszczom się przysunął.
Na tym samym konarze puchacze siedziały nieruchomo, nadęte, ze złożonymi czubkami i spały syte mordem.
Na dziobach i pazurach miały śliskość świeżej posoki.
Cofnął się Rosomak, ognisko rozdmuchał i znowu omamił głód tytoniem.
A tymczasem świat się budził, rozbawił, rozśpiewał z taką ochotą i zapałem, że aż zarażony tym leśny człowiek począł nucić półgłosem:
Co dzień z rana rozśpiewana
chwal, o duszo, Maryję!."
- My som! Wodzu! - rozległo się za topielą. Porwał się Rosomak.
- Witajcie! Przynieśliście sznury?
- Całe mnóstwo.
- Zwiążcie razem. Przytwierdźcie jeden do brzozy na brzegu, ciśnijcie mi tu drugi z hakiem. Weź cały rozmach, Żurawiu, bo Pantera kaleka!
- Aha, będzie poręcz w braku mostów. A może mamy chodzić po linie? - wołał Pantera.
- Ty nie dworuj, ale wracaj Pędem do chaty, przynieś strzelbę i cztery świeże naboje!
- Co się stało? Ryś tam może siedzi?
- Gorszy zbrodniarz! Śmigaj, chyża Pantero!
Sznur padł w wodę niedaleko sosen. Rosomak go dostał, przytwierdził do drzewa i po chwili Żuraw wylądował obładowany.
- Chleba! - upomniał się Rosomak. Dostał pełną torbę.
- Na kogo śmierć? - zapytał Żuraw.
- Zaraz ci pokażę.
Tymczasem jadł chleb, mlekiem popijał, aż pokraśniał na czerniawej twarzy.
- Barć jest?
- Jest, na tej sośnie z krzywą rosochą. Nie wziąłeś przypadkiem dłutka i małej piłki?
- Wziąłem.
- Toś zuch!
- Ano, tyle lat w twojej szkole. Wykształciłem się. A u nas nowina! Przyleciał ze dworu chłopak, że jakiś do ciebie gość przyjechał.
- Kto? Co za licho!
- Mówił, że jakiś panicz.
- No, szczęście, że nie jaka stara ciotka. "Panicz" może poczekać. Jest tam co jeść i na czym spać. No, syt jestem.
- To mi pokaż zdobycz.
- Poczekaj na Panterę. Nie można bestii płoszyć.
Czekali tedy, z cicha gwarząc o swym bycie. Aż ukazał się laufer Pantery: po sznurze biegł Kuba, przywitał wodza i śmignął na sosny. Za nim mozolniej chlupał po wodzie, skakał po Pękach łozy Pantera.
Zabrali się i wstali do pochodu, gdy Rosomak, patrzący za Kubą, wskazał nań ręką.
Wiewiór wracał z gąszczy bez tchu - po ziemi, oglądając się ze zgrozą.
Dopadł Żurawia, wcisnął mu się za bluzę, głęboko, aż pod pachę. Dygotał całym swym mizernym ciałkiem i piszczał żałośnie.
- Co mu się stało?
- Zobaczył kata lasu. Chodźmy, ino po łowiecku, cicho!
Wziął Rosomak strzelbę, założył naboje i z gotową do strzału ruszył.
Podkradli się bez szelestu. Wtedy lufę podniósł w górę, a oni za nią poszli wzrokiem.
- Mnisze plemię grabicieli, zbójów! - szepnął.
- Junkier Eduard i Kunigonda! - dopowiedział Żuraw.
- Bić, wodzu! - warknął Pantera.
Strzał padł, po sekundzie drugi. Eduard gruchnął z gałęzi, jak gromem rażony, Kunigonda miała tylko czas skrzydła rozwinąć i zawisła na nich już martwa w świerkowej gęstwinie.
- To był dubelt mistrzowski! - zawołał Pantera.
- Kiedyś, gdy byłem głupi i myślałem, że wolno zabijać, uchodziłem za dobrego strzelca! - rzekł Rosomak, stawiając strzelbę pod drzewem. - Ale dzisiaj nie zabijałem, tylkom spełnił wyrok. Na zasadę siły przed prawem przychodzi dzień sądu i wypłaty. Niech mi las potwierdzi, żem prawy mściciel! A teraz szukajmy gniazda!
- Odrowąż mi mówił, że się gnieździ byle gdzie: na pniaku, na kępie, przy pniu. Zresztą poznamy po trupiarni. Patrzcie, co tu piór i kości. O, zielone czapki kaczorów, resztki czajczych czubków, cietrzewie, lirowate sterówki. A ot, świeżutki zając marczak. Słyszałem jego śmiertelny jęk tej nocy. Weselniki barwne, kraśne, młode, oszalałe wiosną i miłością, tu łupem były nienasyconego obdziercy, żarłoka, grabiciela. Wszystko grozą swych szpon jarzmił i pożerał. Toć ten jego ostęp - to cmentarzysko całej puszczy. Nikt nie miał prawa do życia i bytu, tylko on.
- Wodzu, tu na świerku jest jakaś kupa gałęzi, ale ja się nie wdrapię! - zawołał Pantera z gąszczu.
Poszedł Rosomak między obwisłe gałęzie i z trudem przeciskał się ku górze.
- A jakże, stare orłowe gniazdo zagrabił i swój przeklęty lęg umieścił. Jest troje młodych. Jeszcze białe, ledwie wyklute, a już kłapią szczękami i w rękę mnie dziobią. Może żywcem wziąć i wychować na niewolników?
A wtem spod świerka rozległ się żałosny okrzyk Pantery:
- O zbrodniarz! Toć tu leży skórka z naszego Tupcia!
- Co znowu! - zawołał Żuraw. - Alboż jeden jeż w lesie. Pokaż, ja poznam. Gdym mu nóżkę opatrywał, musiałem jeden pazur obciąć.
Zamilkł, więc Rosomak spytał:
- No i co?
- Tak! Nie ma naszego Tupcia! - odpowiedział Żuraw, a Pantera rozjuszony krzyknął:
- Nie żywić przeklętego płodu! Łby im pokręcić!
Rosomak cisnął na ziemię gniazdo i lęg.
- Szczeźnijcie do ostatniego! - warknął.
Leśny człowiek spełnił odwet puszczy.
Wrócili pod sosnę-przodownicę i założyli obóz.
- Na przyszłą wiosnę ten ostęp stanie się ptasim wyrajem. Zatokują tu głuszce-brodacze, będą kuć dzięcioły, mysikróliki powieszą kunsztowne kołyski, w świerkach osiądą gołębie. Wrócą tubylce radne, zapobiegliwe, niedrapieżne, wesołe i łagodne. Teraz ci uczynili pustynię!
- Powiesić je po śmierci!
- Nie. Zabiorę i pięknie spreparuję. Zastąpią tę naszą na wpół przez mole zjedzoną sowę, co ją używasz na wrony jesienią. A teraz - do barci!
- Jeślim ci niekoniecznie potrzebny, idę do chaty! - rzekł Żuraw. - Puchnę od żądeł jak potwór, a Kuba nie daje się z zanadrza wydobyć, pogryzł mnie, podrapał i bezustannie się trzęsie z lęku.
- Mądry jest. Tupcio, nocny włóczęga, ufał swym kolcom i ot, jak skończył. Tak, Kuba, nie ma jak rękaw ze starego kożucha. Tam cię i junkier Eduard nie znalazł i nie złupił.
Poszedł tedy Żuraw do chaty i tam dopiero Kuba ośmielił się na świat wyjrzeć, ale od tej pory przestał zupełnie od domu się oddalać, nawet na wabienie rudej zalotnicy.
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]