1. Łowca.
Stałam na wprost niego i po prostu patrzałam.
Z nadzieją rzuciłam jeszcze okiem na lewo i prawo, ale moi towarzysze zajęci byli walką z innymi potworami.
W myślach zmierzyłam dzielącą nas odległość i wynik absolutnie mnie nie zadowolił. Jak żywo stanęła mi przed oczami tabliczka, wisząca na budzie mojego wilczura:
”Ja na dotarcie do bramy potrzebuję trzech sekund. A Ty?”
Deprymujące.
Spojrzałam prosto w te oczy, które dla tak wielu miały być również oczami śmierci i zadrżałam, gdy dojrzałam w nich własny zgon.
Nigdy.
Wyciągnęłam miecz z pochwy i wywinęłam nim młynka.
W duchu przeklinałam się za wybranie właśnie tej misji. Szczerze zazdrościłam Agnes, która właśnie teraz z pewnością świetnie bawiła się w jaskiniach pod Stanami Zjednoczonymi.
Oderwałam wzrok od przeciwnika i ponurym spojrzeniem ogarnęłam salę.
Znajdowałam się w jakieś zatęchłej krypcie. Parę metrów ode mnie stały trzy sarkofagi z odsłoniętymi wiekami.
Dlaczego nikt mi nie powiedział, że do takich miejsc w dzień słońce nie dochodzi? Przecież nie zachowywałabym się jak skończona masochistka i nie wchodziłabym do tej przeklętej wampirzej sypialni, jeśli w dzień nie dochodzi tu światło słoneczne.
Absolutnie wszyscy bogowie znajdujący się w tej chwili w okolicy chyba przestali darzyć mnie sympatią.
Mimo braku okien, w pomieszczeniu było dość jasno. Sypialnię potworów oświetlały pochodnie, zapalające się widocznie wskutek jakiegoś czaru reagującego na ruch niczym mugolska fotokomórka.
Po prostu świetnie, bo przy okazji otwierały się trumny i mieliśmy powitanie zorganizowane przez trzy miłe wampiry, z których jeden właśnie rozwalał główną aortę mojemu koledze.
Wzięłam głęboki oddech i powstrzymałam kaszel, jaki wywołało zgniłe, bo inaczej nie dało się tego określić, powietrze. W tym miejscu przybierało ono niemal materialną formę.
Przeciwnik nadal czekał na mój ruch, swobodnie opierając się o ścianę. Mrużył te swoje czerwone ślepia i przebłyskiwał zębami.
Trzeba mu przyznać, że bardzo ładnymi, ostrymi zębami.
W obliczu bliskiej śmierci musiałam przyznać, choćby tylko przed sobą, że gość mnie podniecał. Czarne włosy, uczesane w kucyk i lekko pofalowane, opadały mu na plecy, grzywka zasłaniała wysokie czoło i górną część oczu. Miał wystające kości policzkowe, bladą cerę, a figura twierdziła, że jej właściciel nie spędza wolnego czasu na oglądaniu meczów quidditcha i bierze się za ten sport od bardziej praktycznej strony.
Coś podskoczyło mi w żołądku.
Łamiąc kolejne zasady wzorowej walki, spuściłam wzrok z twarzy i zamiast przyglądać się jego twarzy w oczekiwaniu ataku, skierowałam się na mniej podniecające tereny i popatrzałam na ręce.
Nie pomogło.
Moja wyobraźnia podsuwała mi zbyt wymowne możliwości tych długich, bladych palców.
Śmierć potrafi być seksowna.
Spoconymi dłońmi mocniej uchwyciłam rękojeść mojego ukochanego półtoraręcznego i dmuchnięciem usunęłam opadające na twarz włosy.
Musiałam wziąć się w garść. Przyszłam tu zabijać, a nie podziwiać.
- Zaczynajmy – warknęłam
Powoli, jakby od niechcenia, przestał podpierać ścianę i spojrzał mi prosto w oczy.
Spuściłam wzrok. Nie chodziło o to, że mógł mnie zahipnotyzować. Bardziej bałam się tego, że z takimi oczami w ogóle nie musiałby próbować.
- Zaczynajmy – zgodził się.
Ruchem szybszym, niż umysł ludzki zdołałby zarejestrować, znalazł się za moimi plecami.
Ale ja już nie byłam człowiekiem.
Przed akcją naszprycowałam się dziesięcioma różnymi eliksirami i środkami, nie wyłączając mugolskiego haszyszu.
Obróciłam się, zrobiłam fintę i cięłam od dołu. Mężczyzna, będąc w pozycji nieuprzywilejowanej i nie mając się czym zasłonić, po prostu odchylił się do tyłu.
Nie czekając, aż odzyska równowagę, pchnęłam go mieczem.
Po około sekundzie zrozumiałam, jak wielki błąd popełniłam. On bez najmniejszych trudności zdążył się odsunąć, pociągnął moją rękę, zastosował jakiś chwyt, którego nawet nie zarejestrowałam, a po chwili leżałam brzuchem do zimnej podłogi i z niewygodnie wykręconym barkiem i zerową właściwie możliwością ruchów.
Był to najodpowiedniejszy moment, żebym zaklęła i potraktowała mojego przeciwnika paroma epitetami.
On tymczasem, ignorując płynący z mych ust potok bluźnierstw, spokojnie wyciągnął sztylet z rękawa i przystawił mi go do pulsującej tętnicy na gardle.
- Mam zacząć? - spytał cicho. - Puść miecz.
Broń, którą trzymałam dotychczas w wykręcanej przez niego ręce, opadła na posadzkę z dźwięcznym brzękiem.
Wyczuwałam jak drży mu ręka, w której trzymał sztylet, słyszałam jak węszy i doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego. Moja krew, naszpikowana miksturami, musiałaby tej bestii smakować jak naprawdę urozmaicony drink.
Przełknęłam ślinę.
- Boisz się, człowieku – stwierdził pogardliwie. - Śmierdzisz strachem.
- Wal się – odpowiedziałam szczerze.
- Boisz się mnie – powtórzył.
- Boję się śmierci.
Zaśmiał się gardłowo.
- Na jedno wychodzi – zadrwił.
Odjął sztylet od mojego gardła i rzucił. Ostrze przecięło ze świstem powietrze i wbiło się w szyje mojego kolegi, który zacharczał efektownie i osunął się na ziemię.
Zaklęłam ponownie, czując wzrastający gniew. To był mój chłopak.
- Zabolało, co? - wyszeptał.
Uśmiechnął się paskudnie.
- Sadysta.
- Miło mi, Adam jestem.
Oboje obserwowaliśmy, jak dwa wampiry rzuciły się na ostatniego z pozostałych przy życiu łowców i rozszarpały mu gardło.
Mój przeciwnik oblizał wargi na widok cieknącej krwi. Opanował się i ponownie spojrzał na mnie.
- Widzę, jak drżysz ze strachu – powiedział, żeby mi się, broń Boże, samopoczucie nie polepszyło.
- W oczach ci się chwieje.
Przekręcił mocniej wykręconą rękę. Syknęłam z bólu, a on w tym czasie kopnął miecz pod ścianę. Potem wyprostował się i mnie puścił.
Spoglądałam na niego w zdumieniu, rozcierając zdrętwiałe członki.
- Byłabyś dobrą wampirzycą – stwierdził, w zamyśleniu wpatrując się w moje włosy.
Mimo wszystko nie byłam w najlepszym nastroju, a uraz do wampira za zabicie chłopaka wciąż mi nie przechodził. Mimo, że coś takiego zdarzyło mi się już po raz czwarty.
- Pieprz się – powiedziałam po prostu.
- Nie jesteś oryginalna.
- Możesz mnie ugryźć.
- Cała przyjemność będzie po mojej stronie, zapewniam.
Spojrzałam na niego z nieskrywaną nienawiścią.
- Jesteś chory – dodałam spokojnie.
Wzruszył ramionami.
- Może – powiedział. - Ale przynajmniej jestem tolerowany w swoim społeczeństwie. Ciebie nie toleruje nikt, ani wampir, ani człowiek.
- Co ty wiesz o ludziach, potworze? - wycedziłam.
- Więcej niż możesz sobie wyobrazić. Zdejmuj kurtkę.
- Co?
- Zdejmuj kurtkę – powtórzył. - Mówię wyraźnie, kły nie zniekształcają mi słów, prawda?
Drżącymi palcami ściągnęłam kurtkę, zostając w samej bluzce.
Wampir wyrwał mi ją i przeszukał dokładnie, wyrzucając mój skrzętnie zbierany ekwipunek na ziemię.
- Czosnek? - spytał z drwiną. - Jacy wy jesteście naiwni...
- Możesz se go wsadzić.
- Dziękuję, nie skorzystam
Rzucił kurtkę na ziemię i chwycił mnie za ramiona.
Zadrżałam. Oczywiście z zimna, żeby nikt sobie nic nie myślał. Byłam bez kurtki, a w takiej krypcie nie jest za ciepło.
Kiedy zbliżył się do mnie, zamknęłam oczy.
Dlatego o tym, że jest tuż przy mnie, dowiedziałam się dopiero, kiedy pocałował mnie w usta i wbił mi kły w dolną wargę.
Zemdlałam.
***
- Pani! Pani! Proszę się obudzić!
Powoli otworzyłam oczy i zobaczyłam schylającego się nade mną mężczyznę.
- Obudziła się – usłyszałam pełen ulgi głos.
Oczy nieznośnie paliło mi dzienne światło, co oznaczało, że znajduję się już na powierzchni. Chwyciłam podaną mi rękę i wstałam, zataczając się lekko. Oblizałam językiem spierzchnięte wargi i wyczułam dwie ranki na wardze. Dotknęłam szyi, ale na skórze nie było nawet śladu po ugryzieniu. Odetchnęłam.
- Gdzie ja jestem? - wychrypiałam. Odkaszlnęłam. - Gdzie jestem? - powtórzyłam, już normalnie.
- Na łące pod miastem, pani – odpowiedział mi czarodziej. - Widzicie, kiedy wasz oddział nie wrócił do rana, wyruszyliśmy na poszukiwania. Natknęliśmy się na panią.
Westchnęłam z irytacją, przypominając sobie wczorajszą porażkę i poprawiłam wżynający mi się w bark pas z mieczem, który mój troskliwy wampir wsadził tam z powrotem.
Ktoś zagwizdał z podziwem.
- Niezły kawałek żelaza – stwierdził jeden z mężczyzn. - Gdzie go pani znalazła?
Wciąż byłam zła i pragnęłam jak najszybciej skontaktować się z Centralą.
- W tyłku renifera – odburknęłam, rozmyślając, co powiem tym w Ministerstwie.
- Słucham?
- Idę sobie ścieżką, patrzę – martwy renifer. Myślę: może ma w tyłku jakiś ładny miecz? Gdzie tu jest jakiś kominek? - zmieniłam temat.
- W wiosce, na południe stąd...
Ruszyłam we wskazanym kierunku.
- Pani...
Zatrzymałam się.
- A wasi towarzysze?
Milczałam przez chwilę, pokonując drapiące uczucie w gardle.
- Nie żyją.
Nie czekając na dalsze pytania, ruszyłam naprzód.
***
Cichym głosem opowiedziałam zdarzenia mające miejsce w krypcie. Mój szef wysłuchał mnie, pocieszył, a potem ogłosił hiobową wieść.
- Skoro nie masz grupy, muszę dołączyć cię do aurorów.
Zamarłam.
Podstawową różnicą między łowcą a aurorem, jak i podstawowym powodem wzajemnej nienawiści, było to, że łowcy polowali na potwory, a aurorzy – na ludzi. Nigdy nie zdarzyła się przyjaźń między przedstawicielami tych dwóch zawodów, których każde spotkanie kończyło się zawsze starciem tych mniej opanowanych.
- Do... au... aurorów?! - wydukałam. - Przecież... wie pan... że my... oni...
- Wiem – odpowiedział sucho mężczyzna. - Niestety, wszystkie oddziały łowców są w tej chwili zajęte, a nie będę cię tam wpieprzać w środku misji. Nie martw się, jest to tylko tymczasowe przeniesienie. Kiedy tylko zwolni się jakieś miejsce, wrócisz do nas.
Westchnęłam z rezygnacją. Nie wypadało się kłócić.
- Dobrze. A do kogo mnie dołączacie?
- Do Pottera, Weasleya i Granger.
- Co? Do kogo?!
Oczywiście, że znałam Śniętą Trójcę, słynnych aurorów bez skazy i zmazy. Ten szczeniak Potter, kiedy pokonał Voldemorta (Bogowie, jakbyśmy mieli go za to ubóstwiać), dostał robotę w Kwaterze Aurorów i teraz wyłapywał sługusów Czarnego Pana, śmierciożerców. Zachowywał się, jakby wybawił cały świat! Nikt nie zwrócił uwagi na to, że kiedy Sami-Wiecie-Kto odszedł, mnóstwo stworzeń będących pod jego rozkazami wypłynęło ze swoich kryjówek. I tak jak kiedyś atakowały razem z Voldemortem raz na ruski czas, tak teraz człowiek nie był w stanie się od nich odpędzić. Kiedy łowca przechodził koło Pottera, zwykle mówił z ironią: „Dziękuję za pracę”.
- Nie udawaj, że nie słyszysz – warknął. - Pojedziesz z nimi na misję, rozumiesz? I nie interesuje mnie, co o tym sądzisz. Misja ma być wykonana, a ci aurorzy mają tu wrócić w jednym kawałku!
****
Siedziałam w domu i pakowałam sprzęt. Dosłałam list, napisany wypracowanym, kaligraficznym pismem, zawiadamiający mnie, że celem jest zdobycie kryjówki pewnego zatwardziałego śmierciojada. Możliwe, że będą tam potwory. Nie, nie wiedzą jakie. Po prostu potwory. Czy oni wyglądają na encyklopedię biologiczną?
Z pewnością napisała to ta Granger, jedyne stworzenia w całym towarzystwie, które w jakiś sposób rozumiało, że łowcy nadstawiają dla tych dzieciaków tyłki i to oni oczyszczają drogę, żeby auror mógł wyciągnąć wydelikaconą łapką różdżkę, powiedzieć ”Drętwota” i zagarnąć śmierciożercę do więzienia.
To on dostawał nagrodę za zadanie, nie my, oczywiście.
Westchnęłam, sprawdziłam na wadze ciężar plecaka, przetestowałam, czy miecz lekko wychodzi z pochwy, przeliczyłam strzały i mikstury.
Stanęłam przed lustrem, sprawdzając strój. Lekki, wytrzymały, maskujący i z ochroną na ogień.
Potem krytycznym wzrokiem przyjrzałam się sobie.
Zrobiłam sobie przedziałek na lewo i szczesałam włosy na prawy policzek, zasłaniając sobie trochę oko, ale przy okazji te okropne parę wyprysków na czole, które uparcie nie poddawały się żadnym eliksirom, a zaogniały się po każdej misji, kiedy woda była zwykle dostępna pod postacią bukłaka z wodą, śniegu, bądź tego szmelcu z różdżki, który smakował jak kocie siki, tryskał w najmniej odpowiednie miejsca, a nigdy tam, gdzie trzeba i zawierał tyle bakterii, że człowiek tylko dla tego nie chorował, że biły się między sobą.
Poprawiłam jeszcze umieszczone w najbardziej strategicznych miejscach wsuwki, trzymające jakoś w ryzach moje rude loki, wsadziłam przepaskę do plecaka i byłam gotowa. Wyjęłam jeszcze miecz z pochwy, zdmuchnęłam jakiś mały pyłek i troskliwie wsadziłam go z powrotem na miejsce.
Potem wyjęłam z kieszeni różdżkę i deportowałam się do wyznaczonego punktu, gdzie miałam zameldować się do odprawy.
Stanęłam przed postacią główną tego trójkącika, czyli panem Harrym Potterem. Zmierzył wzrokiem mój strój, broń i wypchany plecak. Prychnął, ale nic nie powiedział.
Zastanawiałam się, na ile mnie zawieszą, jeśli złamię mu nos.
Ron Weasley, drugi i ostatni chłopak w tym zespole, spojrzał na mnie i po prostu zachichotał.
Opanowałam rękę, która automatycznie skierowała się w kierunku rękojeści miecza.
Tymczasem Hermiona Granger, jedyne w miarę rozumne dziecko w tej bandzie kretynów, podeszło do mnie i wyciągnęło rękę.
- Mirian Filltroy? - spytała. Skinęłam głową. - Miło mi, Hermiona Granger. To moi koledzy, Harry Potter i Ron Weasley – Uśmiechnęła się.
Przepraszająco?
Skinęłam głową ponownie i uścisnęłam wyciągniętą dłoń.
Stłumiłam śmiech, widząc ich wzrok niepohamowanie ściągający do mojej pięknej katany przy pasie.
Tak, to lubię.
Zapowiadało się na ciekawe trzy tygodnie.
2. Obóz. Wyprawa, część I.
Siedzieliśmy tutaj już cztery dni, czatując na wzniesieniu skalnym, tuż nad doliną, w której mieścił się zamek.
Oczywiście, moi aurorzy uparli się, żeby od razu atakować i iść na żywioł, droga Mirian.
A jeśli to nie ten zamek, drogi Harry? A co, jeśli informatorzy podali złe wiadomości? Jeśli coś, co się tam czai, wcale nie będzie tym, co chcemy zobaczyć?
Zresztą chciałam się dowiedzieć, co tam siedzi. Wolałam nie iść w ciemno i na oślep, toteż od przyjazdu sumiennie zmienialiśmy się na posterunkach. Może i aurorzy byli w większości, ale działamy moimi metodami.
Tymczasem stosunki w obozie pozostawały neutralne. Co prawda Hermiona starała się je zmienić na bardziej pozytywne, ale pod moimi morderczymi spojrzeniami w końcu ucichła. I dobrze. Primo, czułam ogólną niechęć do Pottera... to jest Harry'ego, oczywiście. Po drugie, nie miałabym życia, gdybym zaprzyjaźniła się z aurorami. Stanęliśmy więc w miejscu, kiedy ludzie z pewną wymuszoną uprzejmością mówią sobie po imieniu, wiedząc, że muszą ze sobą spędzić następne trzy tygodnie, a wszyscy chcemy, żeby to były miłe trzy tygodnie.
Staraliśmy się, żeby nie dochodziło do kłótni. W momencie, kiedy ludzie żyją ze sobą na bardzo małej powierzchni, trochę się denerwuję. Niestety, miałam świadomość, że wyruszam z nimi na wspólną misję – a wolę mieć wroga tylko przed sobą, a nie również za plecami. Toteż do jakichkolwiek potyczek dochodziło rzadko, chociaż obiecałam sobie, że jeśli przeżyję tą akcję, to paru osobom zrobię powolną lobotomię.
Wea... Ron stał właśnie na posterunku i przez omniokulary oglądał zamek. My odpoczywaliśmy, siedząc przed namiotami.
- Do jakiej szkoły chodziłaś, Mirian? - przerwał ciszę Harry.
- Do Durmstrangu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Harry prychnął. Ten nawyk zaczynał mnie denerwować. Połowa moich wypowiedzi kończyła się jego prychnięciem.
- Mogę wiedzieć – spytałam uprzejmie – CO cię tak śmieszy?
- W Durmstrangu podobno uczą czarnej magii.
- Więc?
- Co więc?
- Co z tego, że w mojej szkole uczą czarnej magii? - wyjaśniłam niecierpliwie. - Jesteś taki głupi, czy tylko udajesz?
Nerwy zaczynały mi puszczać.
Tak jak się spodziewałam, prychnął.
Harry, uważaj, mam miecz przy sobie.
- Podobno stamtąd Voldemort miał najwięcej śmierciożerców – stwierdził, jakby to wyjaśniało sprawę.
- Więc ty sądzisz, że ja... nie wiem... - urwałam, patrząc na niego zdziwiona. - Że ja niby wyskoczę nagle z różdżką i zabiję cię w imieniu Czarnego Pana? - dokończyłam, wybuchając pełnym niedowierzania śmiechem.
- Mniej więcej – mruknął z wahaniem Harry.
Śmiech zamarł mi w gardle, a tysiące... setki.. dziesiątki... parę myśli przebiegło mi przez głowę.
On sobie kpi.
Nie, wygląda poważnie.
On zwariował.
Nie, oni mają badania kontrolne.
Zabiję go.
Tak, to brzmi rozsądnie.
Zanim przebrzmiał jeszcze zduszony krzyk Hermiony na to dziwne oświadczenie aurora, ja stałam już z ostrzem przy jego gardle.
- Potter – warknęłam. - Nic nie mówiłam, kiedy ty i Wealey serwowaliście dość specyficzne kawały o łowcach w czasie pierwszego wieczoru. Sama tak robiłam na innych misjach, wyśmiewając aurorów. Ale przegiąłeś. Jak śmiesz oskarżać mnie o śmierciożerstwo? Służenie Voldemortowi? Te bestie wybiły mi połowę rodziny, poczynając od ojca, a kończąc na chłopaku. I ty twierdzisz, że ja miałabym być... być zdrajcą? Ostrzegam cię po raz ostatni – jeszcze raz powiesz coś takiego, to cię zabiję. Nie żartuję.
Potter wyciągnął błyskawicznie różdżkę i przystawił mi ją do żołądka.
- Teraz ty słuchaj – wysyczał. - Spotkałem więcej zafajdanych zdrajców, niż możesz sobie wyobrazić i każdy twierdził, że on na pewno nie jest śmierciojadem. Gdyby to ode mnie zależało, to leżałabyś już bez życia na tej ziemi, ty i cała reszta tych cholernych tropicieli, którzy zabiliby wszystko, co się rusza, gdyby tylko dano im szansę. Każdy z was jest krwiożerczym potworem, który morduje dla zabawy...
Wybuchnęłam śmiechem.
- Mój drogi – odpowiedziałam przesadnie miłym głosem. - Za takie gadanie powinieneś mieć już parę litrów krwi mniej i trochę zimnej stali tu czy tam. Ewentualnie twoja głowa nie znajdowałaby się w tym samym geograficznym położeniu względem szyi, co kiedyś. Twoje zdanie o łowcach możesz wsadzić sobie naprawdę głęboko, bo nikogo nie obchodzi. Lepiej, żebyś nie wiedział, co MY myślimy o takich jak wy. Ale mnie nie waż się obrażać. Na twoje nieszczęście cięcie mieczem jest szybsze niż rzucenie czaru. Więc zanim ja dostanę Avadą, ty będziesz już martwy. Rozumiesz? Jestem tu tylko dlatego, że mi kazali. Tylko i wyłącznie. Więc jeśli nie chcesz znaleźć trucizny w herbacie, ostrzy w łóżku, połamanej różdżki czy spotkać się bliżej ze strzałą, przebijającą gardło na wylot, to radzę ci zachowywać się uprzejmie, dopóki ja tu jestem. Dobrze? Na razie nie mam zamiaru nikogo zabijać, ale niedługo może się tutaj polać morze krwi, a jestem pewna, że nie chcesz, żeby to była twoja krew.
Zamilkłam. Mierzyliśmy się spojrzeniami, słyszałam, jak Miona oddycha za mną szybko. Ciszę przerwało cicho wołanie Rona, po chwili głośniejsze, gdy podbiegł do nas i wskazał na zamek. Nagle urwał, wytrzeszczył oczy na widok mój i Harry'ego, a potem spojrzał na Hermionę, jakby chciał upewnić się, czy dobrze widzi.
Wzruszyłam ramionami. Schowałam miecz i nie odzywając się, wyrwałam aurorowi lornetkę i spojrzałam w dół urwiska.
Kobieca postać w poszarpanej szacie, mająca włosy w nieładzie i pewnie od dawna nie widząca jakiegoś porządnego salonu piękności, przekradała się powoli w stronę domostwa śmierciożercy. Przekręciłam jedną ze specjalnych gałek okularów, ale nie dojrzałam śladu, który świadczyłby o niedawnej deportacji. Magiczna zmiana miejsc powoduje pewne nagięcie się rzeczywistości, a tutaj nic takiego nie znalazłam.
Zmieniłam widok, wyostrzyłam obraz i zaczęłam właśnie kojarzyć sylwetkę ze znanymi mi na pamięć tekami zbiegów, kiedy Po... Harry wyrwał mi lornetkę i przystawił ją do okularów, prawie wbijając je sobie w oczy.
Westchnęłam z rezygnacją i usiadłam w trawie. Trzeba było poczekać, aż ten przeklęty auror skończy swoje oględziny.
Tymczasem mężczyzna odwrócił się ze zmienioną twarzą i rzucił mi omniokulary. Przeszedł skrajem naszego obozowiska i zniknął w lesie po drugiej stronie.
Spojrzałam jeszcze raz na kobietę wchodzącą właśnie przez bramę i dopiero wtedy zajarzyłam, kto to jest.
- Bellatrix Lestrange – mruknęłam do siebie.
Pamiętam, jak któregoś wieczoru, po mojej milczącej kłótni z męską częścią zespołu, Miona, jak kazała się nazywać, próbowała mi wytłumaczyć, że Harry nie zawsze taki był. „To ta wojna”, mówiła wtedy. „To ta wojna tak go zmieniła. Nauczył się, że jeśli człowiek mówi, że jest gotów umrzeć za sprawę, to to nie jest przesada. Że litość nie zawsze jest „tą dobrą”, a współczucie to pojęcia tylko dla przyjaciół. Że jeśli leci Avada, to ktoś zginie. Nie ty, nie ja, to on czy ona. Czasem bezimienny, czasem ktoś, kogo kochasz. On widział za dużo tych zielonych promieni, za dużo sam wysłał. Dlatego. On próbuje się w ten sposób bronić. Przed tą Avadą, która nie narusza ciała, a niszczy umysł.„
Spytałam jej się wtedy, czy studiowała psychologię. A ona... tak, ona tylko uśmiechnęła się smętnie i stwierdziła „rok z Harrym jest jak sześć semestrów na takich studiach.”
Co to jeszcze opowiadała? Że mało jest osób które nienawidzi, ale jeśli nienawidzi, to całą duszą. Czy jakoś tak.
Bellatrix. Skojarzyłam ją z napisem „ofiary: Syriusz Black”. On był chyba... wujkiem? Ojcem? Nie, chrzestnym Harry'ego... to pewnie o tym mówiła aurorka.
Przeklęty łowca ludzi ze swoimi problemami. Czy oni wszyscy mają taką spaczoną przeszłość?
Tymczasem skupiłam się na niknącej we wnętrzu zamku kobiecie, przy okazji lustrując odsłonięty mały urywek dziedzińca.
- Potwory – mruknęłam do siebie. - Głównie chyba ghule... chociaż nie, jest parę zmutowanych gnomów... wampir, bo płaszcz przeciwdeszczowy... kobold... jakieś węże-mutanty... i parę innych stworzeń, których me cudowne oczęta nigdzie nie widziały...
- Co mówisz? - Hermiona przerwała mój prywatny monolog.
- Nieważne. Myślę, że będziemy się tam mogli wybrać na wieczór... ale po cichu - dodałam, kiedy kobieta pisnęła z zachwytu. - Bogowie, można pomyśleć, że nigdy nie byłaś na akcji...
Ta wzruszyła tylko ramionami i odeszła do namiotu się przygotować.
Dzieci... chociaż właściwie nie dzieci, bo tylko trzy lata młodsze. Chyba. Jak był ten cały Turniej Trójmagiczny, to byłam w siódmej klasie... a oni chyba w czwartej, przynajmniej tak opowiadał Krum, jak przyjechał z powrotem do Durmstrangu. Czyli trzy lata różnicy. Czyli w tej chwili mają po dwadzieścia sześć lat. Super. Średnia życia aurora to podobno trzydzieści. I to dlatego, że jest systematycznie podwyższana przez Szalookiego Moddy'ego. Może jak będę miała dzisiaj szczęście, to nie będę widziała tej blizny przez resztę życia.
Miałam nadzieję, że drużyna poradzi sobie jakoś na misji. Żadne z nich nie wyglądało na siłacza, ale przecież do różdżki nie jest to potrzebne. Nie to, co do miecza...
Natomiast denerwował mnie wzrost towarzyszy. Nigdy nie uważałam się za specjalnie niską osobę, ale z moim metrem sześćdziesiąt dziewięć nagle poczułam się strasznie niska, zwłaszcza przy Ronie, który był ode mnie chyba z dwadzieścia centymetrów wyższy. Krępowało mnie ciągłe patrzenie z dołu.
Natomiast czułam się dumna z moich włosów, gdy patrzałam na szopę Hermiony. Zawsze sądziłam, że u mnie trudno układa się fryzurę, rude i kręcone włosy wywijały się ze wszystkich koków i kucyków. W końcu, po wielu próbach, udało mi się utworzyć optymalną fryzurę, która nie powodowała zasłaniania oczu, zbytniego pocenia i innych niemiłych konsekwencji włosów do ramion.
Mimo wszystko przy Hermionie automatycznie podwyższała mi się samoocena.
Jedynie oczy nie powodowały większych czy mniejszych kontrowersji. Hermiona miała swoje brązowe, Ron podobne jak ona, a Harry szmaragdowo-zielone. Ja w tej chwili miałam okres bladozielonych, ale podejrzewałam niedługo zmianę na zielono-żółte, albo niebiesko-szare. Zależy, bo zmieniało się to niezależnie ode mnie, niestety.
Harry wrócił dopiero późnym popołudniem, z igliwiem we włosach. Widocznie włóczył się po lesie. Zebrało mu się na wspomnienia... aurorzy są zbyt sentymentalni.
Siedziałam u siebie w namiocie, który zajmowałam razem z Hermionę i oglądałam mikstury, wybierając co lepsze na akcje. Wszystkie były w pojemniczkach nie tłukących i miały akurat taki format, żeby zmieścić się w woreczkach u pasa.
Do namiotu weszła Hermiona. Spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami, ale nic nie powiedziała.
- Kiedy wyruszamy? - spytała, przerywając ciszę.
- Myślę, że wieczorem... jak już zrobi się ciemno... co prawda wtedy mamy więcej potworów, ale i mniejszą możliwość złapania... - dodałam.
- Przepraszam cię za Harry'ego – powiedziała nagle.
- Okay – mruknęłam.
- Zachował się chamsko.
- Raczej – odpowiedziałam chłodno.
- On... nie wiem czemu, tak zareagował. Wiesz, chodziło chyba o to, że kiedyś miał przyjaciółkę wśród łowców...
Jakaś dziwna nuta zabrzmiała w jej głosie.
- ...ale zginęła w czasie akcji. Wiesz, on podejrzewał, że jej towarzysze to zrobili specjalnie, bo oni strasznie się wkurzali, że Harry i Lena są ze sobą... - głos jej zadrgał.
O co chodzi?
- ...no i od tego czasu strasznie was nie lubi – dokończyła.
- Aha – przytaknęłam inteligentnie.
Wzięłam eliksir szybkości i zastanawiałam się właśnie, czy wziąć coś na rany, kiedy aurorka ponownie przerwała moje rozmyślania:
- Wróci... my... żywi, prawda?
Spojrzałam na nią zdziwiona. W moim fachu takie pytania były naprawdę rzadkie.
- Nic nie mogę zagwarantować – stwierdziłam zgodnie z prawdą.
Hermiona westchnęła.
- Dzisiaj mijają cztery lata, od kiedy zostałam aurorką – rzekła nagle zupełnie bez związku z tematem.
Nic nie powiedziałam, ostrożnie wsadzając przygotowane mikstury do sakiew przy pasie.
- Serio? - spytałam bez zbytniego zainteresowania, wstając i podchodząc do plecaka w kącie namiotu.
- No – Skinęła głową. - Wtedy pasowali mnie, Harry'ego i Rona.
- Super – mruknęłam.
Wyjęłam miecz z pochwy i uważnie przypatrzyłam się ostrzu ze wszystkich stron. Przejechałam palcem na próbę i possałam ranę.
- Boisz się? - spytałam, wreszcie chyba załapując, o co chodzi.
Przyjęła z ulgą to pytanie.
- Trochę – przyznała. - Bo wiesz, kiedy po pewnym czasie człowiekowi przestaje zależeć...
Przestaje zależeć. Równie dobrze mogłaby powiedzieć „hej, panie śmierciożerco, różdżka w tę stronę”.
- Nie mówię koniecznie o sobie – dodała. - Bardziej martwię się o Harry'ego...
Znalazła się matka chrzestna, cudowna opiekunka.
- ...bo on cały czas chce się zemścić. Żyję zemstą, rozumiesz? Gdyby nie to, że musi pomścić Syriusza, on by już dawno.. dawno...
Ponuro pokiwałam głową, na znak, że rozumiem.
- Nie wiem, co się z nim dzieje - powiedziała załamana.
Problem leżał głębiej. Należy się tylko dowiedzieć, czy na tyle głęboko, na ile podejrzewam. Taktownie.
- Kochasz go? - spytałam.
Nie patrząc na nią, schowałam srebrne ostrze, wzięłam jeszcze sztylet i ubrałam rękawice.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]