Joseph Conrad
Tajny agent
The Secret Agent — A Simple Tale
Przekład: Agnieszka Ginczanka
H.G. Wellsowi,
kronikarzowi miłości
pana Lewishama,
biografowi Kippsa
i historykowi przyszłych epok,
tę prostą opowieść z XIX wieku
serdecznie dedykuję.
Od autora
Geneza Tajnego agenta: temat, ujęcie, zamysł artystyczny i wszystko inne, co skłonić może pisarza do chwycenia za pióro, da się — jak sądzę — wywieść z okresu umysłowej i uczuciowej reakcji.
Faktem jest, że zacząłem tę książkę pod wpływem impulsu i pisałem ją jednym ciągiem. Kiedy z biegiem czasu została oprawiona i oddana pod osąd publiczności, odezwały się głosy ganiące mnie za to, że ją w ogóle napisałem. Niektóre admonicje były surowe, w innych pobrzmiewała nuta żalu. Nie mam przed sobą ich tekstów, ale pamiętam doskonale ogólną myśl, która była bardzo prosta. Pamiętam też, jak mnie zdziwiła. Dziś wszystko to wydaje się bardzo odległe! A przecież nie działo się tak dawno temu. Narzuca mi się wniosek, że w roku 1907 zachowałem był jeszcze wiele ze swej pierwotnej naiwności. Teraz sądzę, że nawet człowiek prostoduszny mógł przewidzieć, iż brzydota środowiska i nędza moralna fabuły staną się powodem pewnych uwag krytycznych.
Są to oczywiście zarzuty poważne. Nie były zresztą powszechne. W istocie rzeczy wydaje się zgoła niewdzięcznością pamiętać tak nieliczne przygany pośród tylu inteligentnych i pełnych zrozumienia ocen dodatnich — i ufam, że czytelnicy niniejszej przedmowy nie złożą tego pochopnie na karb zranionej próżności ani niewdzięcznego z natury usposobienia. Myślę, że ktoś życzliwy może łatwo przypisać mój wybór wrodzonej skromności. Jednakże to nie skromność każe mi wybrać przyganę do zilustrowania moich wywodów. Nie, to nie skromność. Nie mam wcale pewności, że jestem skromny — ale ci, którzy przeczytali, co do tej pory napisałem, zawierzą mi, że mam dość przyzwoitości, taktu, savoir faire, czy czego tam jeszcze, aby nie komponować z cudzych słów peanu na własną cześć. Nie! Prawdziwa przyczyna mojego wyboru leży w zupełnie innym rysie charakteru. Zawsze miałem skłonność do usprawiedliwiania swoich czynów. Nie do bronienia. Do usprawiedliwiania. Nie do upierania się, że miałem rację, ale do wyjaśniania, że u podłoża moich impulsów nie było przewrotnej intencji, ukrytej wzgardy dla wrodzonej delikatności ludzkich uczuć.
Tego rodzaju słabość jest groźna tylko o tyle, że naraża na niebezpieczeństwo zostania nudziarzem — bo świat interesuje się na ogół nie pobudkami wszelkich jawnych czynów, lecz ich konsekwencjami. Człowiek może się uśmiechać, ile zechce, ale zwierzęciem dociekliwym nie jest. Lubi to, co oczywiste. Wzdraga się przed wyjaśnieniami. Ja jednak ciągnąć będę dalej swoje. Oczywiście, mogłem nie napisać tej książki. Nic mnie nie zmuszało do podjęcia tego tematu, a używam tu słowa temat zarówno w sensie samej fabuły, jak i w szerszym sensie pewnego szczególnego zjawiska w życiu ludzkości. To w pełni przyznaję. Ale ani na chwilę nie postała mi w głowie myśl, aby rozwodzić się nad pospolitą brzydotą po to, by zaszokować lub nawet tylko zdziwić moich czytelników zmianą postawy. Twierdząc tak, liczę na to, że mi ludzie uwierzą nie tylko ze względu na całość mojego charakteru, ale również z tej widocznej dla każdego przyczyny, że ogólne ujęcie opowieści, oburzenie, jakie budzi, oraz litość i pogarda, jaką jest nasycona, świadczą o moim dystansie wobec brzydoty i brudu tkwiących po prostu w zewnętrznych okolicznościach, w których opowieść jest osadzona.
Zacząłem Tajnego agenta bezpośrednio po dwuletnim okresie, w którym byłem całkowicie pochłonięty pisaniem Nostroma, owej egzotycznej powieści z jej odległą, południowoamerykańską atmosferą, i głęboko osobistego Zwierciadła morza. Pierwszy — to intensywny wysiłek twórczy nad obrazem, który — jak sądzę — pozostanie zawsze moim największym płótnem; drugie — to szczera próba odsłonięcia na chwilę głębszych, intymnych przeżyć związanych z morzem i wpływów, które kształtowały mnie przez blisko połowę życia. Był to też okres, kiedy mojemu poczuciu prawdy tkwiącej w sprawach i rzeczach towarzyszyło ogromne napięcie wyobraźni i uczuć, które, choć rzetelne i wierne faktom, pozostawiło mi jednak (po wykonaniu zadania) wrażenie, że zostałem sam, bez celu, wśród doznań będących tylko plewami bez ziarna, zagubiony w świecie innych, niższych wartości.
Nie wiem, czy rzeczywiście czułem potrzebę odmiany, odmiany wyobraźni, wizji i postawy duchowej. Sądzę raczej, że odmiana zasadniczego nastroju już niepostrzeżenie była się we mnie dokonała. Nie pamiętam, aby coś konkretnego się wówczas zdarzyło. Po ukończeniu Zwierciadła morza, w pełnej świadomości, że w każdym wierszu tej książki byłem uczciwy wobec siebie i czytelników, bez przykrości pozwoliłem sobie na pauzę. Wtedy to, podczas gdy stałem jeszcze niejako w miejscu i z pewnością nie miałem najmniejszego zamiaru szukać czegoś brzydkiego, temat Tajnego agenta — mam tu na myśli fabułę — zjawił mi się w postaci kilku słów wypowiedzianych przez znajomego w przypadkowej rozmowie o anarchistach czy raczej o ich działalności. Jak do tej rozmowy doszło, tego już dziś nie pamiętam.
Pamiętam jednak swoje uwagi o zbrodniczej daremności tego wszystkiego — doktryny, akcji, mentalności, i o nikczemności owej na wpół wariackiej pozy bezwstydnego oszusta, który wyzyskuje dotkliwą nędzę i namiętną i łatwowierność rodzaju ludzkiego, zawsze tak tragicznie skorego do samozagłady. To właśnie sprawiło, że filozoficzne roszczenia anarchizmu były dla mnie niewybaczalne. Niebawem, przechodząc do konkretnych przykładów, przypomnieliśmy sobie starą już historię zamachu na obserwatorium w Greenwich — krwawą bzdurę tak idiotyczną, że nie sposób było zgłębiać jej genezę jakimkolwiek rozumnym czy nawet nierozumnym procesem myślowym. Bo perwersyjny bezrozum ma swoje logiczne procesy. Ale tego zamachu nie można było ogarnąć umysłem w żaden sposób, w końcu więc miało się przed sobą tylko fakt, że człowiek został rozerwany na kawałki w imię czegoś, co nie miało ani cienia podobieństwa do jakiejkolwiek idei, anarchistycznej czy innej. Jeżeli zaś chodzi o mury Obserwatorium, to nie powstało w nich nawet najmniejsze pęknięcie.
Powiedziałem to wszystko mojemu znajomemu, który milczał przez chwilę, a potem zauważył od niechcenia z charakterystyczną dla niego, wszechwiedzącą miną: „Ach, ten człowiek był półidiotą. Jego siostra później popełniła samobójstwo.” Były to jedyne słowa, jakie padły na ten temat między nami, gdyż niezmierne zdziwienie tą nieoczekiwaną informacją sprawiło, że na chwilę oniemiałem, a on zaczął od razu mówić o czym innym. Później nigdy nie przyszło mi na myśl spytać go, skąd się tego dowiedział. Jestem pewien, że jego koneksje z podziemiem były znikome — dobrze, jeśli raz w życiu oglądał anarchistę, i to od tyłu. Był to jednakże człowiek, który lubił rozmawiać z rozmaitymi ludźmi i mógł uzyskać te rozjaśniające fakty od jakiegoś zamiatacza ulic, emerytowanego policjanta, przypadkowego znajomego z klubu albo nawet, być może, ministra spotkanego na jakimś publicznym czy prywatnym przyjęciu.
Rozjaśniające działanie tych faktów było niewątpliwe. Poczułem się tak, jakbym wyszedł z lasu na równinę — niewiele widać, ale światła mnóstwo. Tak, widać było niewiele i, szczerze mówiąc, przez dłuższy czas nawet nie próbowałem niczego dostrzec. Pozostało tylko to wrażenie rozjaśnienia, które zadowalało, ale tylko biernie. W jakiś tydzień później natknąłem się na książkę, która, o ile wiem, nigdy nie zdobyła rozgłosu — dość powierzchowne wspomnienia pewnego komisarza policji, niewątpliwie zdolnego, a przy tym bardzo religijnego człowieka, który objął swoje stanowisko w czasach zamachów bombowych w Londynie, jeszcze w latach osiemdziesiątych. Książka była dość interesująca, bardzo dyskretna oczywiście, i dziś już nie pamiętam dokładnie jej treści. Nie zawierała żadnych rewelacji, ślizgała się zgrabnie po powierzchni wydarzeń, i na tym koniec. Nie będę nawet próbował tłumaczyć, dlaczego przykuł moją uwagę niewielki ustęp liczący może siedem wierszy, gdzie autor (nazywał się bodajże Anderson) odtworzył krótką rozmowę, którą odbył z ministrem spraw wewnętrznych w kuluarach Izby Gmin po jakimś nieoczekiwanym zamachu anarchistów. Zdaje mi się, że urząd ten piastował wtedy sir William Harcourt. Był ogromnie zirytowany, a komisarz tłumaczył się gęsto. Spośród trzech zamienionych zdań tym, które uderzyło mnie najbardziej, był gniewny docinek sir Williama: „Wszystko to bardzo pięknie. Ale wasze pojęcie o tajności, tam w policji, polega, zdaje się, na ukrywaniu prawdy przed ministrem spraw wewnętrznych.” Powiedzenie dość charakterystyczne dla temperamentu sir Williama Harcourta, ale samo w sobie niewiele mówiące. Widocznie jednak była w całym tym incydencie jakaś szczególna atmosfera, bo poczułem nagłą podnietę. A potem nastąpiło w moim umyśle coś, co zrozumiałby najlepiej chemik jako analogię do wlania maleńkiej kropelki odpowiedniego płynu przyśpieszającego proces krystalizacji w probówce zawierającej jakiś bezbarwny roztwór.
Była to dla mnie z początku zmiana wewnętrzna, pobudzenie uśpionej wyobraźni, w której nieznajome kształty, ostre w zarysie, ale niedoskonale postrzegane, pojawiały się i domagały uwagi, niby kryształy, swoimi dziwacznymi i nieoczekiwanymi formami. Zjawisko to skłoniło mnie do rozmyślań — nawet o przeszłości: o Ameryce Południowej, kontynencie jaskrawego słońca i brutalnych rewolucji, o morzu, bezmiernym obszarze słonych wód, zwierciadle gniewu i uśmiechów niebios, odbijającym światłość świata. Potem zjawiła się wizja olbrzymiego miasta, miasta—potwora, ludniejszego od niektórych kontynentów, i w swojej wytworzonej przez człowieka potędze jakby obojętnego na gniew i uśmiechy niebios — miasta pożeracza światłości świata. Było tam dosyć miejsca na każdą opowieść, dosyć głębi na każdą namiętność, dosyć zróżnicowania na każdą scenerię, dosyć mroku na pogrzebanie pięciu milionów istnień.
Miasto stało się nieodparcie tłem dla kolejnego okresu głębokich, próbnych rozmyślań. Nieskończone perspektywy otwierały się przede mną w różnych kierunkach. Lat by trzeba, żeby znaleźć właściwą drogę! I zdawało mi się, że trwa to lata całe!… Z wolna świtające przeświadczenie o wielkim macierzyńskim uczuciu pani Verloc rozrosło się w płomień pomiędzy mną a owym tłem, zabarwiający je swoim utajonym żarem i otrzymujący w zamian coś z jego posępnego kolorytu. Na koniec historia Winnie Verloc stanęła przede mną w całości, od dni jej dzieciństwa aż po kres, jeszcze bez proporcji, jeszcze ze wszystkim niejako na pierwszym planie, ale już gotowa do tego, żebym się nią zajął. Trwało to mniej więcej trzy dni.
Ta książka jest więc tamtą historią, sprowadzoną do odpowiednich rozmiarów, a cały jej tok wyznacza i skupia wokół siebie niedorzecznie okrutna eksplozja w Greenwich Park. Miałem tu zadanie, nie powiem że niewdzięczne, ale bardzo trudne i absorbujące. Trzeba je było jednak wykonać. Była to konieczność. Postacie otaczające panią Verloc i bezpośrednio lub pośrednio związane z jej tragicznym przekonaniem, że „życia lepiej zanadto nie zgłębiać”, są wynikiem tej właśnie konieczności. Osobiście nigdy nie miałem wątpliwości, że historia pani Verloc jest realna, ale trzeba ją było wydobyć z mroku owego olbrzymiego miasta, trzeba ją było uwiarygodnić. Myślę tu nie tyle o jej duszy, co o jej otoczeniu, nie tyle o jej psychice, co o jej ludzkiej postaci. Co do otoczenia, sugestii mi nie brakowało. Musiałem toczyć ciężkie zmagania, aby odsuwać od siebie wspomnienia o moich samotnych nocnych wędrówkach po Londynie w pierwszym okresie pobytu w tym mieście. Lękałem się bowiem, że wedrą się i zaleją wszystkie karty opowieści, rodzące się jedna po drugiej w najpoważniejszym stanie ducha i myśli, w jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek pisać. Pod tym względem naprawdę uważam Tajnego agenta za dzieło absolutnie rzetelne. Nawet zamysł czysto artystyczny, polegający na zastosowaniu ironii do tego rodzaju tematu, powzięty był świadomie w głębokim przekonaniu, że tylko ujęcie ironiczne pozwoli mi wypowiedzieć to wszystko, co kładły mi w usta pogarda i litość. Jest jedną z drobnych satysfakcji mego pisarskiego żywota, że powziąwszy takie postanowienie zdołałem — jak mi się zdaje — zrealizować je aż do końca. Jeśli zaś chodzi o postacie, które absolutna konieczność sprawy — sprawy pani Verloc — wydobywa z londyńskiego tła na pierwszy plan, to i po nich także doczekałem się owych drobnych satysfakcji, które tak wiele znaczą wobec mnóstwa dokuczliwych wątpliwości uporczywie towarzyszących każdej próbie twórczej pracy. Pochlebiło mi na przykład, gdy nawet o panu Vladimirze (który aż prosił się o karykaturę) pewien doświadczony światowiec powiedział, że „ten Conrad musiał się obracać w takich kołach albo też ma wyjątkową intuicję”, ponieważ pan Vladimir jest „nie tylko prawdopodobny w szczegółach, ale całkowicie utrafiony w swojej istocie”. Następnie ktoś przybyły z Ameryki poinformował mnie, że zdaniem wszelkiego rodzaju uchodźców—rewolucjonistów w Nowym Jorku książkę napisał człowiek, który ich dobrze zna. Uznałem to za wielki komplement, zważywszy, że — mówiąc całkiem szczerze — miałem z ludźmi tego pokroju jeszcze mniej do czynienia niż ów wszechwiedzący znajomy, który pierwszy podsunął mi pomysł powieści. Nie mam wszakże wątpliwości, że w czasie pisania książki bywały momenty, kiedy byłem krańcowym rewolucjonistą, nie powiem że bardziej od nich żarliwym, ale na pewno mającym jaśniejszą świadomość celu niż którykolwiek z nich w całym swoim życiu. Nie mówię tego, żeby się chwalić. Po prostu robiłem, co do mnie należało. Pisząc wszystkie swoje książki, zawsze robiłem, co do mnie należało. Robiłem to z całkowitym samozaparciem. I to stwierdzenie też nie jest przechwałką. Nie mogłem inaczej. Pisanie na niby zanadto by mnie nudziło.
Pomysły do pewnych postaci opowieści, zarówno tych prawomyślnych, jak tych postępujących wbrew prawu zaczerpnąłem z różnych źródeł, które tu i ówdzie, być może, jakiś czytelnik rozpoznał. Są one dość łatwo dostępne. Ale nie zależy mi tu na wykazaniu autentyczności któregokolwiek z tych ludzi i nawet jeśli chodzi o mój ogólny pogląd na reakcje moralne zachodzące między przestępcą a policją, powiem tylko, że uważam go za co najmniej możliwy.
Dwanaście lat, które upłynęły od chwili opublikowania książki, nie zmieniły mojej postawy. Nie żałuję, że ją napisałem. Ostatnio okoliczności nie mające nic wspólnego z ogólną treścią niniejszej przedmowy zmusiły mnie do odarcia tej opowieści z literackiej szaty pogardy i oburzenia, w którą przed laty z takim wysiłkiem starałem się ją przyodziać*. Zmuszony zostałem spojrzeć niejako na jej nagi kościec. Przyznaję, że szkielet to odrażający. Ale w dalszym ciągu twierdzę, że opowiadając historię Winnie Verloc aż do jej anarchistycznego końca w zupełnym osamotnieniu, szaleństwie i rozpaczy i opowiadając ją tak, jak ją tu opowiedziałem, nie miałem zamiaru lekkomyślnie obrażać ludzkich uczuć.
J. C.
1920
I
Pan Verloc, wychodząc rano z domu, zostawił sklep teoretycznie pod opieką szwagra. Mógł tak zrobić, gdyż ruch w sklepie był zawsze mały, a przed południem nie było go prawie wcale. Pan Verloc niewiele zresztą dbał o swój oficjalny warsztat pracy. A ponadto szwagrem opiekowała się żona pana Verloca.
Sklep był mały, podobnie jak dom. Był to jeden z tych zasmolonych ceglanych domów, których istniało w Londynie mnóstwo, nim zaświtała miastu era przebudowy. Sklep przypominał kwadratowe pudło z frontowym oknem oszklonym małymi szybkami. W dzień drzwi pozostawały otwarte; wieczorem były dyskretnie, lecz podejrzanie uchylone.
Witryna zawierała fotografie mniej lub bardziej rozebranych baletnic, nieokreślone paczuszki w opakowaniach, wyglądające na patentowane leki, zaklejone koperty z żółtego papieru, bardzo wiotkie, na których grubymi, czarnymi cyframi wypisana była cena: dwa i pół szylinga, kilka egzemplarzy starych francuskich pism humorystycznych, rozwieszonych w poprzek okna na sznurku, jakby do wyschnięcia, brudnawa miska z niebieskiej porcelany, czarna drewniana kasetka, flaszeczki tuszu i gumowe pieczątki, kilka książek, których tytuły pozwalały się domyślać nieprzyzwoitej treści, parę starych numerów mało znanych czasopism o marnym druku i tytułach takich, jak Pochodnia, Gong — tytułach podżegających. A dwa płomyki gazowe za szybami były zawsze przykręcone, czy to przez oszczędność, czy przez wzgląd na klientów.
Klienci owi byli to albo bardzo młodzi mężczyźni, którzy snuli się jakiś czas pod oknem wystawowym, a potem szybko wślizgiwali się do wnętrza, albo też ludzie w dojrzalszym wieku, ale wyglądający przeważnie tak, jakby nie dysponowali pieniędzmi. Niektórzy z tego ostatniego gatunku mieli kołnierze płaszczy postawione wysoko, aż po wąsy, i ślady błota na nogawkach dolnych części garderoby, które sprawiały wrażenie mocno znoszonych i niezbyt cennych. A i nogi, które w nich tkwiły, także z reguły nie przedstawiały się zbyt świetnie. Mężczyźni ci, z rękami zanurzonymi głęboko w boczne kieszenie płaszczy, wsuwali się do sklepu boczkiem, jednym ramieniem do przodu, jakby się bali uruchomić dzwonek.
Dzwonek zawieszony był u drzwi na zagiętym stalowym pasku tak, że trudno go było obejść. Był beznadziejnie popękany, ale wieczorami przy najlżejszym trąceniu grzechotał za klientem z bezczelną zaciekłością.
Grzechotał — a na ten sygnał pan Verloc wychodził spiesznie z bawialni na zapleczu przez zakurzone szklane drzwi za ladą z malowanego drewna. Oczy miał z natury zaspane; wyglądał tak, jakby przez cały dzień walał się w pełnym ubraniu na nie zasłanym łóżku. Kto inny uważałby taki wygląd za wyraźnie upośledzający. W transakcjach handlowych typu detalicznego wiele zależy od ujmującej i miłej powierzchowności sprzedawcy. Pan Verloc jednak znał swój interes i spokoju jego nie zakłócały żadne estetyczne wątpliwości na temat własnego wyglądu. Ze spokojnym wzrokiem i stanowczym tupetem, za którym zdawała się kryć jakaś ohydna groźba, stawał za ladą i zabierał się do sprzedaży przedmiotu w sposób oczywisty i skandaliczny niewartego sumy, która z okazji tej transakcji przechodziła z rąk do rąk: na przykład tekturowego pudełeczka, wyglądającego na to, że nie ma nic w środku, albo jednej z owych starannie zaklejonych, cienkich żółtych kopert, albo przybrudzonego tomu w papierowej okładce z obiecującym tytułem. Od czasu do czasu zdarzało się sprzedać amatorowi którąś ze zblakłych, pożółkłych baletniczek, jak gdyby była żywa i młoda.
Czasem to pani Verloc pojawiała się na zew pękniętego dzwonka. Winnie Verloc była kobietą o pełnym, opiętym ciasnym stanikiem biuście i szerokich biodrach. Włosy miała bardzo starannie uczesane. Ze spokojnym, jak u męża, wzrokiem zachowywała za szańcem lady niezmąconą obojętność. Młodociany klient peszył się wtedy nagle widząc, że ma do czynienia z kobietą, i z wściekłością w sercu prosił o buteleczkę tuszu wartości detalicznej sześciu pensów (cena w sklepie Verloca — półtora szylinga), którą zaraz po wyjściu ukradkiem wyrzucał do rynsztoka.
Goście wieczorni — owi mężczyźni z postawionymi kołnierzami i miękkimi kapeluszami nasuniętymi na oczy — kiwali familiarnie głowami pani Verloc i mamrocąc powitanie podnosili klapę w końcu lady, aby dostać się do bawialni, skąd przechodziło się do korytarza i stromych schodów. Drzwi sklepu były jedynym wejściem do domu, w którym pan Verloc prowadził swój handel podejrzanymi towarami, sprawował funkcje opiekuna ładu społecznego i uprawiał cnoty domowe. Te ostatnie były znakomite. Był na wskroś domatorem. Nie miał potrzeb duchowych, umysłowych ani fizycznych, które by go skłaniały do częstego wychodzenia na miasto. W domu znajdował wygodę dla ciała i spokój sumienia oraz żoniną pieczołowitość pani Verloc i pełne szacunku względy jej matki.
Matka Winnie była tęgą kobietą o astmatycznym oddechu i dużej śniadej twarzy. Pod białym czepeczkiem nosiła czarną perukę. Spuchnięte nogi zmuszały ją do bezczynności. Uważała się za pochodzącą z francuskiej rodziny, co może i było prawdą, i po wieloletnim małżeństwie z właścicielem podlejszego gatunku restauracji z wyszynkiem zapewniła sobie na wdowie lata utrzymanie odnajmując samotnym panom umeblowane pokoje w pobliżu Vauxhall Bridge Road, przy placyku ongiś nie pozbawionym pewnego splendoru i nadal wchodzącym w skład dzielnicy Belgravia. Ten fakt topograficzny stanowił niejaki atut w ogłoszeniach o jej pokojach do wynajęcia, ale lokatorzy zacnej wdowy nie zaliczali się, ściśle mówiąc, do najwytworniejszych. Tak czy inaczej, jej córka Winnie pomagała ich obsługiwać. Ślady francuskiego pochodzenia, którym przechwalała się wdowa, widoczne były również u Winnie. Widoczne były w niezmiernie starannym i artystycznym uczesaniu jej lśniących, ciemnych włosów. Winnie posiadała i inne wdzięki: młodość, pełne, krągłe kształty, ładną cerę i wreszcie ową prowokującą, nieprzeniknioną rezerwę, nie posuwającą się nigdy aż tak daleko, by uniemożliwiać rozmowę, którą lokator wiódł z ożywieniem, a ona że spokojną uprzejmością. Pan Verloć najwidoczniej musiał być wrażliwy na te uroki. Był lokatorem dorywczym. Pojawiał się i znikał bez wyraźnego powodu. Najczęściej przybywał do Londynu z kontynentu (jak influenca), z tym że jego przybycia nie zapowiadała prasa. Każda jego bytność zaznaczała się w sposób bardzo dobitny. Śniadanie jadał w łóżku i codziennie wylegiwał się w nim z miną cichego ukontentowania aż do południa — a czasami nawet dłużej. Ale kiedy wychodził, najwidoczniej było mu bardzo trudno powrócić do swojego tymczasowego domu przy placyku na Belgravii. Opuszczał go późno, wracał wcześnie — to jest o trzeciej lub czwartej rano, a zbudziwszy się o dziesiątej, zwracał się do Winnie, wnoszącej tacę ze śniadaniem, z żartobliwą, znużoną uprzejmością, schrypniętym, osłabłym głosem człowieka, który niedawno przemawiał gromko przez wiele godzin bez przerwy. Wyłupiastymi oczami o ciężkich powiekach toczył miłośnie i tęsknie; kołdrę miał podciągniętą pod szyję, a ciemny, miękki wąs okrywał grube wargi, gotowe do słodkich przekomarzań.
Zdaniem matki Winnie pan Verloc był bardzo miłym dżentelmenem. Ze swych życiowych doświadczeń zebranych po różnych „lokalach” zacna kobieta wyniosła na stare lata ideał dżentelmena, jaki reprezentowali klienci sal pierwszej klasy w barach. Pan Verloc zbliżał się do tego ideału, a nawet zgoła go uosabiał.
— Oczywiście przejmiemy twoje meble, mamo — oświadczyła Winnie.
Dom z pokojami do wynajęcia trzeba było zwinąć. Dalsze prowadzenie go wydawało się niestosowne. Dla pana Verloca przedstawiałoby to za wielki kłopot; nie dałoby się pogodzić z jego innym zajęciem. Jakie to było zajęcie, nie mówił; ale po zaręczynach z Winnie zadawał sobie trud wstawania przed południem, schodził do sutereny i świadczył grzeczności matce Winnie w pokoju jadalnym, gdzie wiodła swój nieruchomy żywot. Głaskał kota, poprawiał pogrzebaczem ogień na kominku i tu zjadał południowy posiłek. Z widoczną niechęcią opuszczał duszną nieco przytulność tego pokoju, ale mimo to wracał dopiero późnym wieczorem. Nigdy nie proponował Winnie pójścia do teatru, jakby wypadało tak miłemu panu. Wieczory miał zajęte. Kiedyś powiedział Winnie, że jego praca jest w pewnym sensie polityczna. Ostrzegł ją, że będzie musiała być bardzo uprzejma dla jego politycznych przyjaciół. Na co ona ze zwykłym sobie, prostym, nieprzeniknionym spojrzeniem odparła, że oczywiście będzie dla nich uprzejma.
Co jeszcze powiedział jej o swoim zajęciu, tego matka Winnie nie zdołała się dowiedzieć. Po ślubie Verlocowie przejęli ją wraz z meblami. Nędzny wygląd sklepu zaskoczył ją. Przeprowadzka z placu na Belgravii na wąską uliczkę w Soho źle wpłynęła na jej nogi, które napuchły do olbrzymich rozmiarów. Z drugiej strony jednak uwolniła się całkowicie od trosk materialnych. Ciężkawa dobroduszność zięcia dawała jej poczucie absolutnego bezpieczeństwa. Przyszłość córki była w oczywisty sposób zapewniona i nawet o syna, Stevie’ego, nie potrzebowała się niepokoić. Nie potrafiła dotąd ukryć przed samą sobą, że ten biedny Stevie jest straszną kulą u nogi. Zważywszy jednak przywiązanie Winnie do wątłego brata, jak również życzliwość i wspaniałomyślność pana Verloca, uznała, że los biednego chłopca na tym okrutnym świecie jest nieźle zabezpieczony. W głębi serca była może i rada, że Verlocowie nie mają dzieci. Skoro okoliczność ta zdawała się całkiem obojętna panu Verlocowi, a Winnie znajdowała w bracie obiekt macierzyńskiej niejako miłości, może tak było lepiej dla biednego Stevie’ego.
Bo z tym chłopcem trudno sobie było poradzić. Był delikatny i mimo wątłości nawet ładny, jeśli nie liczyć gapowatego opuszczenia dolnej wargi. W ramach naszego znakomitego systemu obowiązkowego szkolnictwa nauczył się czytać i pisać pomimo niekorzystnego wyglądu owej dolnej wargi. Jednakże jako chłopiec na posyłki nie osiągnął wielkiego sukcesu. Zapominał, z czym go posłano; z drogi obowiązku sprowadzały go łatwo powaby zabłąkanych kotów i psów, za którymi wchodził w wąskie zaułki i obskurne podwórca, uliczne komedie, które kontemplował z otwartymi ustami z uszczerbkiem dla interesów pracodawcy, lub dramaty powalonych koni, które swoją żałosną gwałtownością pobudzały go czasem do wydawania przenikliwego krzyku pośród tłumu gapiów nie lubiących, by dźwięki rozpaczy zakłócały im spokojne rozkoszowanie się tym ludowym widowiskiem. Kiedy wyprowadzał go z tłumu namaszczony i opiekuńczy policjant, okazywało się często, że biedny Stevie zapomniał swego adresu — przynajmniej chwilowo. Szorstko zadane pytanie sprawiało, że jąkał się, jakby się miał udusić. Zaskoczony czymś niezrozumiałym, zezował straszliwie. Nie dostawał jednak nigdy żadnych ataków (co było pocieszające), a w latach dzieciństwa mógł zawsze, w obliczu naturalnych wybuchów zniecierpliwienia ze strony ojca schronić się za kusymi spódniczkami swojej siostry, Winnie. Z drugiej strony można go było podejrzewać o to, że kryje w sobie zasoby skłonności do lekkomyślnych psot. Kiedy skończył czternaście lat, przyjaciel jego zmarłego ojca, agent zagranicznej firmy wytwórców kondensowanego mleka, zatrudnił go jako gońca biurowego, po czym pewnego mglistego popołudnia, w nieobecności szefa, przydybano go na puszczaniu fajerwerków na klatce schodowej. Wystrzelił szybko, raz za razem, serię groźnych rac, gniewnych słońc, głośno wybuchających szmermeli — i sprawa mogła się skończyć bardzo poważnie. W całym budynku powstała okropna panika. Po zadymionych korytarzach pędziły tabuny krztuszących się urzędników o rozszalałych oczach, ze schodów staczali się — osobno — podstarzali biznesmeni i ich cylindry. Stevie nie zdawał się czerpać żadnej osobistej satysfakcji z tego, co zrobił. Trudno było wykryć pobudki, które skłoniły go do tak oryginalnego wybryku. Dopiero później Winnie wydobyła z niego mglistą i chaotyczną spowiedź. Dwóch innych gońców z tegoż budynku zagrało jakoby na jego uczuciach, opowiadając mu o różnych krzywdach i uciskach tak długo, aż współczucie wprawiło go w ten szał. Ale przyjaciel ojca wydalił go oczywiście natychmiast, jako zagrażającego ruiną jego przedsiębiorstwu. Po tym altruistycznym wyczynie Stevie’emu kazano zmywać naczynia w kuchni w suterenie i czyścić buty panom wynajmującym pokoje w domu na Belgravii. W takiej pracy nie było oczywiście żadnej przyszłości. Panowie od czasu do czasu dawali mu szylinga napiwku. Najhojniejszym z lokatorów okazał się pan Verloc. Wszystko to razem jednak nie dawało wiele ani w sensie zarobków, ani w sensie widoków na przyszłość, toteż kiedy Winnie ogłosiła swoje zaręczyny z panem Verlokiem, jej matka mimo woli, wzdychając i spozierając w kierunku pomywalni naczyń, zadawała: sobie pytanie, co też się teraz stanie z biednym Stephenem.
Okazało się jednak, że pan Verloc gotów jest przyjąć go razem z matką żony i z meblami, które stanowiły cały widomy majątek rodziny. Pan Verloc przygarnął wszystko, jak szło, do swojej szerokiej, dobrotliwej piersi. Meble rozstawiono jak najefektowniej po całym domu, ale matka pani Verloc musiała się ograniczyć do dwóch pokoi od podwórka na pierwszym piętrze. W jednym z nich sypiał nieszczęsny Stevie. Drobną dolną szczękę zaczynały mu już wtedy porastać cienkie, puszyste włoski, zamazując niby złocistą mgiełką jej ostry zarys. Pomagał siostrze w obowiązkach domowych ze ślepą miłością i uległością. Pan Verloc uważał, że jakieś zajęcie wyjdzie mu na dobre. Wolny czas spędzał rysując cyrklem i ołówkiem kółka na kawałku papieru. Przykładał się do tej rozrywki ogromnie pilnie, z rozpostartymi łokciami, nisko pochylony nad kuchennym stołem. Przez otwarte drzwi bawialni za sklepem jego siostra Winnie spoglądała na niego co jakiś czas z macierzyńską czujnością.
II
Taki więc dom, takich domowników i takie przedsiębiorstwo handlowe pozostawił za sobą pan Verloc, podążając w kierunku zachodnim o godzinie wpół do jedenastej rano. Była to jak na niego niezwykle wczesna pora; cała jego osoba tchnęła urokiem niemal rosistej świeżości. Granatowy sukienny płaszcz miał nie zapięty, buty wyświecone; świeżo ogolone policzki lśniły i nawet oczy o ociężałych powiekach, odświeżone całonocnym spokojnym snem, rzucały stosunkowo bystre spojrzenia. Przez żelazne balaski ogrodzenia parku spojrzenia te napotykały mężczyzn i kobiety, jadących konno po Row; pary kłusujące harmonijnie lub posuwające się statecznie stępa, luźne grupki trzech czy czterech samotnych jeźdźców wyglądających tak, jakby nie lubili towarzystwa, i samotne panie, za którymi w znacznej odległości jechał groom z kokardą u kapelusza i ze skórzanym pasem na opiętym fraczku. Toczyły się gładko pojazdy, przeważnie dwukonne kryte powozy, tu i ówdzie wiktorie obite od wewnątrz skórą jakiejś dzikiej bestii, z kobiecą głową w kapeluszu widoczną sponad opuszczonej budy. A wszystko to opromienione nieruchomym spojrzeniem specyficznie londyńskiego słońca, któremu nic nie można było zarzucić prócz tego, że wyglądało jakby nabiegłe krwią. Zawieszone na umiarkowanej wysokości ponad Hyde Park Corner, oświetlało wszystko dokoła z dokładną i dobrotliwą czujnością. Nawet chodnik pod stopami pana Verloca nabierał barwy starego złota w tym rozproszonym świetle, w którym ani mury, ani drzewa, ani zwierzęta, ani ludzie nie rzucali cienia. Pan Verloc podążał na zachód przez miasto bez cieni, w atmosferze sproszkowanego starego złota. Miedzianą czerwienią pobłyskiwały dachy domów, narożniki murów, ścianki pojazdów, nawet skóry końskie, a także szerokie plecy płaszcza pana Verloca, na których błyski te dawały matowy efekt rdzy. Pan Verloc nie był jednak w najmniejszym stopniu świadom, że zardzewiał. Okiem pełnym aprobaty obserwował przez parkowe ogrodzenie dowody bogactwa i luksusu miasta. Wszystkich tych ludzi należało chronić. Ochrona jest pierwszą potrzebą bogactwa i zbytku. Wymagali ochrony; ich konie, pojazdy, domy i służba wymagały ochrony; źródło ich bogactw wymagało ochrany w sercu miasta i w sercu kraju. Całego ładu społecznego, sprzyjającego ich higienicznemu nieróbstwu, należało bronić przed płytką zawiścią niehigienicznego świata pracy. Należało — i pan Verloc byłby zatarł ręce z zadowolenia, gdyby nie miał wrodzonego wstrętu do wszelkiego zbędnego wysiłku. Jego własne nieróbstwo nie było higieniczne, ale bardzo mu odpowiadało. Był niejako przywiązany do niego z jakimś bezwładnym fanatyzmem, lub może raczej z fanatycznym bezwładem. Urodzony z pracowitych rodziców do życia pełnego trudu, oddał się bezczynności powodowany impulsem równie głębokim, niewytłumaczalnym i władczym jak ten, który kieruje upodobanie mężczyzny do jednej kobiety spośród tysiąca. Był zbyt leniwy nawet na to, by zostać zwykłym demagogiem, wiecowym mówcą, przywódcą robotniczym. Wymagało to za wielkiej fatygi. Potrzebował doskonalszej formy bezczynności; a może też był ofiarą filozoficznej niewiary w skuteczność jakiegokolwiek ludzkiego wysiłku. Taka forma nieróbstwa wymaga, w samym swoim założeniu, pewnej dozy inteligencji. Pan Verloc nie był pozbawiony inteligencji — i na myśl o zagrożonym ładzie społecznym byłby może mrugnął okiem sam do siebie, gdyby ten przejaw sceptycyzmu nie łączył się z wysiłkiem. Jego duże, wyłupiaste oczy nie nadawały się łatwo do mrugania. Były raczej z tych, które z majestatycznym efektem przymykają się dostojnie do snu.
Niewylewny i gruby jak tucznik, pan Verloc szedł dalej swoją drogą ani nie zacierając rąk z uciechy, ani nie mrugając sceptycznie okiem do swoich myśli. Stąpał ciężko po chodniku wybłyszczonymi butami i całym swoim wyglądem sprawiał wrażenie zamożnego rzemieślnika posiadającego własny warsztat. Mógł być czymkolwiek, od ramiarza do ślusarza; majstrem zatrudniającym paru czeladników. W jego wyglądzie było jednak także coś nieuchwytnego, czego żaden rzemieślnik nie mógłby nabyć wykonując swój fach nawet nieuczciwie: wyraz wspólny tym, którzy żyją z występków, szaleństw albo podlejszych lęków ludzkości; wyraz moralnego nihilizmu wspólny właścicielom jaskiń gry i domów nierządu, prywatnym detektywom i agentom śledczym, sprzedawcom napojów wyskokowych oraz — zapewne — sprzedawcom elektrycznych pasów wzmacniających i wynalazcom patentowanych leków. Tego ostatniego nie jestem wszakże pewien, nie zapuściwszy się tak głęboko w swoich badaniach. Wyraz twarzy tych ostatnich jest może zgoła szatański. Nie zdziwiłoby mnie to wcale. Chcę jednak stwierdzić, że wyraz twarzy pana Verloca nie był bynajmniej szatański.
Zanim doszedł do Knightsbridge, pan Verloc skręcił w lewo z ruchliwej głównej arterii, pełnej ogłuszającego hałasu rozkołysanych omnibusów i podskakujących wozów, w ulicę, po której pomykały tylko szybko i niemal bezgłośnie dwukołowe powoziki. Pod kapeluszem, który nosił trochę zsunięty na tył głowy, włosy miał starannie uczesane, przygładzone z uszanowaniem; celem jego wędrówki była bowiem pewna ambasada. Pan Verloc tedy, niewzruszony jak skała — miękki gatunek skały — kroczył teraz ulicą, którą można by całkiem trafnie określić jako prywatną. Szeroka, pusta i rozległa, miała w sobie majestat nieorganicznej przyrody, materii, która nigdy nie umiera. Jedynym przypomnieniem śmiertelności był jednokonny powóz doktorski, stojący w dostojnym osamotnieniu tuż przy krawężniku. Jak okiem sięgnąć, błyszczały wypolerowane klamki drzwi wejściowych, czyste okna lśniły ciemnym, matowym blaskiem. I wszędzie było cicho. Ale nagle w odległej perspektywie zastukotał głośno wóz rozwożący mleko; chłopiec od rzeźnika, powożący ze szlachetną brawurą olimpijskiego zawodnika na rydwanie, wyjechał pędem zza rogu usadowiony wysoko nad parą czerwonych kół. Spod muru wymknął się kot i z miną winowajcy pobiegł chwilę przed panem Verlokiem, po czym dał nura w inną suterenę. Masywny policjant, wyglądający tak, jakby obce mu było wszelkie uczucie, jakby on także był cząstką nieorganicznej przyrody, wynurzył się na pozór ze słupa latarni, nie zwracając najmniejszej uwagi na pana Verloca. Skręciwszy jeszcze raz w lewo, pan Verloc szedł dalej wąską ulicą wzdłuż żółtego muru, na którym z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wypisane było czarnymi literami Chesham Square nr 1. Do Chesham Square było jeszcze co najmniej sześćdziesiąt jardów, ale pan Verloc, który był na tyle kosmopolitą, żeby nie dać się zwieść topograficznym tajemnicom Londynu, szedł dalej wytrwale, nie zdradzając niczym zdziwienia ani oburzenia. Na koniec, dając dowód rzeczowej uporczywości, doszedł do placu i skierował się po jego przekątnej ku numerowi dziesiątemu. Numerem tym opatrzona była imponująca brama wjazdowa w wysokim, czystym murze między dwoma domami, z których jeden oznaczony był dość logicznie numerem dziewiątym, drugi zaś trzydziestym siódmym; jednakże o fakcie, że ten ostatni należał do Porthill Street, ulicy dobrze znanej w okolicy, powiadamiał napis umieszczony nad oknami parterowymi przez ową wysoce sprawną władzę, której obowiązkiem jest tropienie zabłąkanych londyńskich domów. Dlaczego nie żąda się od parlamentu uprawnień (wystarczyłaby krótka ustawa), które zmusiłyby te gmachy do powrotu na właściwe miejsce, jest jedną z tajemnic zarządu miejskiego. Pan Verloc nie łamał sobie nad tym głowy, gdyż jego misją życiową była ochrona machiny społecznej, nie zaś jej udoskonalanie czy nawet krytyka.
Było tak wcześnie, że portier ambasady, wychodząc pośpiesznie ze swojej budki, mocował się jeszcze z lewym rękawem surduta liberii. Miał czerwoną kamizelkę i spodnie do kolan, ale jego wygląd zdradzał zaniepokojenie. Pan Verloc, świadom gwałtownego poruszenia u swego boku, opędził się od niego po prostu wyciągając rękę z kopertą oznaczoną godłem ambasady i poszedł dalej. Ten sam talizman okazał także lokajowi, który otworzył mu drzwi i ustąpił na bok, aby przepuścić go do hallu.
Na wysokim kominku palił się jasny ogień, a stojący plecami do niego starszy mężczyzna w wieczorowym stroju, z łańcuchem wokół szyi, podniósł oczy znad gazety, którą trzymał oburącz rozpostartą przed swoją spokojną, surową twarzą. Nie poruszył się wcale; ale inny lokaj, w brązowych spodniach i fraku obszytym cienkim żółtym sznurem, zbliżył się do pana Verloca, wysłuchał wypowiedzianego cicho nazwiska, po czym w milczeniu okręciwszy się na pięcie zaczął iść, nie oglądając się za siebie ani razu. Panu Verlocowi, prowadzonemu w ten sposób przez korytarz na parterze, w lewo od wielkich, wysłanych dywanem schodów, wskazano nagle gestem wejście do całkiem małego pokoju, którego umeblowanie stanowiło duże biurko i kilka krzeseł. Służący zamknął drzwi i pan Verloc został sam. Nie usiadł, tylko z kapeluszem i laską w jednej ręce rozglądał się dokoła, drugą pulchną dłonią gładząc się po ulizanych włosach.
Inne drzwi otworzyły się bezszelestnie i pan Verloc, unieruchamiając spojrzenie w tamtym kierunku, zobaczył z początku tylko czarne ubranie, łysy czubek głowy i po ciemnoszarym faworycie z każdej strony pary pomarszczonych rąk. Osobnik, który wszedł, trzymał przed oczyma plik papierów i drobnymi kroczkami podszedł do biurka, cały czas przewracając kartki. Tajny radca Wurmt, Chancelier d’Ambassade, miał nader krótki wzrok. Zasłużony ten urzędnik, położywszy papiery na biurku, ukazał melancholijną, brzydką twarz o ziemistej cerze, okoloną mnóstwem cienkich, długich, ciemnosiwych włosów i przeciętą w poprzek grubą krechą gęstych, krzaczastych brwi. Nasadził czarno oprawne pince–nez...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]