SEBASTIAN MIERNICKI
83.
PAN SAMOCHODZIK I ZAMEK W MALBORKU
WSTĘP
Ten dzień, 23 stycznia 1945 roku, Franza Nogale - stojącego przy ruinach berlińskiej kamienicy - nie zaskoczył niczym. Właśnie patrzył jak przymusowi robotnicy z połowy Europy rozbierali budynek, w którym przez te wszystkie lata wojny znajdowała się jego mała kawalerka. Franz Nogala, jako oficer, miał pewne prawa niedostępne w czasie wojny cywilom. Te przywileje były nawet większe niż niektórych oficerów starszych stopniem. Nogala wykonywał tajne misje w całej Europie. Przez jakiś czas służył nawet w alianckim wojsku, a wszystko po to, aby realizować polecenia tylko jednego człowieka.
Jakiś ubrany w łachmany jeniec odrzucał właśnie na bok stare pudełko od butów. Ktoś postronny uznałby to za odrzucenie kolejnego śmiecia, ale przewiązane sznurkiem pudło było łakomym kąskiem, który miał wylądować w dłoniach innego jeńca. Nogala chwycił pudło w locie. Jeńcy zaklęli. Franz Nogala dobrze znał to słowo, tak często wypowiadane przez jego niedoszłych kolegów frontowych. Pilnujący więźniów staruszek poruszył się i zdjął z ramienia wysłużony mauser.
Nogala pomachał do niego ręką i na migi dał znak, że to jego pudło. Potem fachowo sklął wściekłego jeńca operując koszarowym słownictwem. Cierpliwość opłaciła się i po godzinie stania, ze sterty gruzów, Nogala odzyskał jeszcze zawartość niewielkiej metalowej szafki oraz parę lakierek. Z szafki ukradkiem zostawił jeńcom butelkę wódki. Nogala od jakiegoś czasu nie pił.
Odgłos samochodowego silnika był w tych czasach rzadkością zwłaszcza jeśli miał to być duży, paliwożerny mercedes. Taka wojskowa limuzyna właśnie zatrzymała się przy resztkach krawężnika. Nogala obejrzał się. Przed nim prężył się młody porucznik, widać było, że po krótkim kursie oficerskim.
- No? - Nogala odpowiedział na salut.
- Poszukuję majora Schariffa - oznajmił oficer.
Schariff to był pseudonim Nogali, który naprawdę nazywał się Franciszek Noga. Urodził się na Górnym Śląsku, w Katowicach, tuż po tym jak Polska wygrała walkę o tę część Śląska. Jego ojciec był Polakiem i pewnej nocy zabili go „nieznani sprawcy”. Franz pamiętał, jak mając kilka lat z przestrachem patrzył na granatowe mundury polskich policjantów i jak mówili do jego mamy, rodowitej Niemki, że zabójstwa pewnie dokonali „tamci zza granicy”. Mama tylko płakała i nie odpowiadała na żadne pytania. Po pogrzebie i długich przemówieniach, matka wzięła małego Franza, dwie walizki i wyjechali do kraju „tamtych, za granicę”, do dziadków Franza, których dotąd nie widział na oczy. Franz zamieszkał w Bawarii, kraju mleka, ciężkiej pracy i dziewczyn, które zawsze wydawały mu się nazbyt szerokie w biodrach i ramionach.
Nogala rzeczywiście miał na płaszczu dystynkcje majora. To w wojsku od zawsze był stopień zapewniający maksimum władzy przy minimum odpowiedzialności. Dawał bardzo dużo swobody i wolności, którą Nogala lubił najbardziej. Franz podszedł do drzwi mercedesa. Popatrzył na zakurzone lakierki i ostrożnie odstawił je na chodnik.
- Tylko tyle mi zostało z całego życia - Nogala uśmiechnął się do porucznika.
- Rozumiem, panie majorze. Te naloty brytyjskie i amerykańskie są bardzo uciążliwe...
- Uczyłeś się w Eton? - Nogala roześmiał się. - Uciążliwe? Nie wiem, czy jeszcze pamiętasz, ale mieliśmy niezwyciężoną Luftwaffe. Niedługo zobaczysz nad miastem tylko samoloty z czerwonymi gwiazdami.
Młody porucznik zacisnął usta i czekał aż Nogala wsiądzie. Zatrzasnął drzwiczki za majorem i usiadł obok kierowcy. Franz położył pudełko i małą metalową skrzynkę obok siebie na siedzeniu.
Porucznik Winsicki wściekle uderzył hełmofonem o bok swojego T- 34. Kapitan Diaczenko wrócił z odprawy w sztabie, gdzie zgłosił swoją kompanię do zwiadu. Tradycyjnie mieli jechać prosto pod lufy niemieckich dział przeciwpancernych. Winsicki nie raz miał na muszce swojego działa tył wieżyczki Diaczenki i miał ogromną ochotę kazać strzelić. Wiedział, że działonowy bez chwili wahania wykonałby rozkaz.
- Jaśnie hrabiemu coś nie pasuje?! - krzyknął Diaczenko.
Kapitan doskonale wiedział z kartotek, że pradziadkowie Winsickiego należeli do polskiej szlachty, która po powstaniu styczniowym została wywieziona na Syberię. Winsicki był dobrym komsomolcem, ochotnikiem, odważnym oficerem. Sam zniszczył kilkanaście dział, sześć czołgów wroga i miał współudział w zniszczeniu Tygrysa z dywizji SS. Winsicki służył w pancemiakach od 1943 roku, co było niezłym wynikiem, i Diaczenko wiedział dlaczego tak jest. Winsicki był nad wyraz ostrożny. On, Diaczenko, miał za to szczęście!
- Nie, w porządku - Winsicki wyjął blaszane pudełko z tytoniem i skręcał długiego papierosa. - Będę ze swoim plutonem osłaniał nasze tyły.
- Nie - Diaczenko uśmiechnął się. - Pojedziesz za mną!
Tej nocy mało kto w kompanii Diaczenki spał. Tankowano czołgi, uzupełniano amunicję, starannie pakowano rzeczy w czołgach. Na długo przed świtem załogi dziewięciu czołgów stanęły w kole i wypiły szklankami „strzemiennego”.
- Za 23 stycznia! - Diaczenko wzniósł toast.
Wyruszyli. Zwykle po dwudziestu kilometrach stawali zatrzymani ostrzałem okopanych niemieckich czołgów i dział lub natykając się na pole minowe. Tracili jeden lub dwa czołgi, szukali obejścia i szli dalej zostawiając ciężkie walki innym. Tym razem było inaczej. Diaczenko zakazał im strzelać, a Rosjanie jechali wzdłuż kolumn uciekinierów.
- Dokąd my jedziemy? - działonowy zagadnął Winsickiego.
- Nad Zalew.
- Kuroński?
- Głupiś, Kola - Winsicki uderzył pięścią w hełmofon kolegi. - Wiślany, to na północ od miasta Elbing.
- Duże to miasto?
- Duże - Winsicki przenosił wzrok z mapy w wizjer peryskopu.
- Cholera!
- Co jest?!
- Chłopaki będą mieli tam dużo łupów, a my tylko jakiegoś mostu znowu będziemy
pilnowali...
- Jesteś w kompanii kapitana Diaczenki... przywieziesz do domu garść medali.
- Ja bym wolał zegarki...
Winsicki roześmiał się i patrzył na drogę. Woźnice, głównie kobiety, niechętnie zjeżdżali z drogi. Ale było też tak, że uciekinierzy przyjaźnie machali rękoma. W pewnym momencie Winsicki zaklął tak szpetnie, że jego załoga poderwała się z miejsc. Czołgi zbliżały się do kolumny pięciu wojskowych ciężarówek.
- Bądźcie gotowi - Winsicki do krtani przycisnął laryngofon.
Niemcy jednak zjechali na zaśnieżone pobocze. Nikt nie wyglądał na nich z szoferek, nie poruszyły się plandeki.
Minęło kolejne nerwowe pół godziny, tym straszniejsze, że Winsicki widział jak przedostatni czołg zmiażdżył dwukółkę, którą powoziła najwyżej czternastoletnia dziewczynka. Po drodze potoczył się wiklinowy koszyczek, w jakim niegdyś wożono noworodki.
Wjechali do jakiegoś miasta. Winsicki przez uchylony właz widział mury zamku na wysokim wzgórzu. Kilkaset metrów za miastem Diaczenko przerwał ciszę radiową.
- Wozy kolejno zgłoś się! - rozkazał.
Dowódcy czołgów odpowiadali, ale brakowało dwóch maszyn. Diaczenko wyjrzał. Rzeczywiście, dwóch zgubiło się w mieście! Nagle po obu stronach drogi wybuchły pociski. Uciekinierzy z wozów na drodze, z przodu, na poboczu zaczęli krzyczeć i kryć się. Po tym krótkim ostrzale Niemcy widocznie uznali, że zginie zbyt wielu cywili. Diaczenko kazał jechać powoli trzymając się uciekinierów.
Czołgi stawały, szarpały się w kolejce w Grunau, na południe od Elbinga, jedynym przejeździe do miasta przez rowy przeciwczołgowe. Winsicki emu pot spływał po całym ciele i tylko nerwowo obracał się ze swoim peryskopem. Nieoczekiwanie porucznik ujrzał tramwaj pełen ludzi, otwarte sklepy. Przetarł oczy.
- Wasyl! - krzyknął do kierowcy. - Widzisz to co ja?!
- Tak, widzę.
W tempie marszowym dojechali na duży plac z budynkiem wyglądającym jak ratusz.
- Wasyl, a starczy nam paliwa, żeby tak dojechać do Szwecji? - zarechotał Kola, działonowy. Wtedy gdzieś z tyłu huknęło. „Siódmy oberwał!” - nadszedł meldunek.
- Ognia, ognia! - Diaczenko przez radio nadał rozkaz. Momentalnie wnętrze czołgu Winsickiego wypełnił dym.
Sekretarka znacząco machała wypielęgnowaną dłonią odpędzając obłok dymu z cygara Nogali. Franz Nogala nie zwracał na nią uwagi. Była jak dla niego za brzydka, zbyt sucha, mimo najwyżej dwudziestu pięciu lat. Widać było, że była rozpieszczona przez generałów i pułkowników, którzy zapraszali ją do najmodniejszych restauracji w Berlinie, dopóki to miasto jeszcze normalnie funkcjonowało.
- Proszę! - porucznik otworzył drzwi gabinetu.
Za oknami widać było ośnieżony park. Przy biurku stał oficer i przyglądał się Nogali.
- Witaj, przyjacielu! - odezwał się do Nogali. - Wydobrzałeś po ostatniej wyprawie?
- Kuchnia w Chicago lepsza niż w koszarach, ale za kilkadziesiąt lat ludzie znienawidzą te hamburgery. Przejażdżka w kajucie U- Boota ekscytująca. Zwłaszcza kiedy marynarze, z którymi może jadłem frytki w Nowym Jorku, mieli ochotę wysłać mnie na dno Atlantyku. Kiedy już dotarłem do domu, to zobaczyłem, że go nie ma. Wiadomo, co nasi towarzysze broni zrobili z naszym staruszkiem?
- Słyszałem o twoim domu - rozmówca Nogali z troską pokiwał głową. - A stary... Wciąż go trzymają. Podejrzewam, że to Schellenberg chce mieć dobrą kartę przetargową. Te pudełka to coś ważnego?
- Tylko to mi zostało - przyznał Nogala.
- To coś specjalnego?
- Chciałbym to wysłać w pewne miejsce...
- Wiem dokąd - siwy mężczyzna wziął obie paczki. - Pamiętasz Alt Christburg?
- Te wykopaliska? - zdziwił się Nogala. - To było tyle lat temu...
Franz Nogala przypomniał sobie pewną dziewczynę z Dolnej Saksonii, jak i on należącą do młodzieżowej organizacji, która w nagrodę za dobre sprawowanie wysłała wychowanków na wykopaliska archeologiczne nadzorowane przez SS. Wtedy Nogala pierwszy raz całował się.
- Dziewięć.
- Nie, miała piętnaście lat - odparł rozmarzony Nogala. - Przepraszam! - zreflektował się, że palnął głupstwo.
- Czy wtedy SS coś znalazło?
- Kiedy tam byłem, to nic szczególnego.
- Podejrzewam, że jednak nasi przyjaciele z SS coś tam odnaleźli i ze swoimi poszukiwaniami przenieśli się do Marienburga. Wiesz, gdzie to jest?
- Na południe od Elbinga.
- W Marienburgu jest ich człowiek, który wciąż czegoś szuka na zamku.
- Czemu nas to tak interesuje?
- Ten ktoś ma wszelkie pełnomocnictwa od „wujka Heiniego”. Niedługo Marienburg znajdzie się w rękach Sowietów, ale wiem też, że tylko ty będziesz potrafił tam przetrwać. W tych niespokojnych czasach warto mieć coś, na czym tak zależy Himmlerowi.
Po pierwszym strzale ulice miasta jakby wymiotło. Winsicki rozglądał się za dobrym celem. Wystarczyło, że w oknie poruszyła się zasłona, już kazał Koli, by strzelał tam z karabinu maszynowego. Wasyl dodał gazu i T- 34 mknął turkocząc gąsienicami po pruskim bruku niemal wyprzedzając wóz dowódcy. „To byli jacyś zapaleńcy z pancerfaustami” - pomyślał Winsicki. Kiedy czołgi mknęły przez miasto, znalazł się jeszcze jeden odważny, uzbrojony w granatnik przeciwpancerny, który unieruchomił kolejny czołg.
Diaczenko prowadził swoją kompanię na północ, w stronę Zalewu. Kapitan odetchnął, kiedy zobaczył płaską białą powierzchnię zamarzniętej wody. Nad brzegiem stało kilka domów należących do rybaków. Właśnie tam skręcił kapitan.
- Tu zaczekamy na naszych - oznajmił, kiedy wszystkie czołgi zajęły pozycje obronne i
czołgiści łapczywie wdychali świeże i mroźne powietrze.
Ten jeden atak rosyjski spowodował, że przez Elbing przemykała w pośpiechu fala uchodźców. Żandarmeria wyłapywała żołnierzy, których przyłączano do zapasowego pułku dywizji „Feldherrnhalle” i batalionów Volkssturmu szykujących się do obrony miasta. Gauleiter Albert Forster depeszował z Gdańska, że nakazuje zatrzymanie ucieczki, ale ewakuacji nic nie mogło już powstrzymać. Winsicki nie wiedział, że jednym strzałem w róg ratusza z armaty czołgowej zadecydował o losie Franza Nogali.
Telefon na biurku rozmówcy Nogali zadźwięczał.
- Tak? - oficer podniósł słuchawkę. - Zajęli Elbing? Nie wiecie czemu? To był ostatni meldunek z ratusza? - oficer odłożył słuchawkę. - Rosjanie są w Elbingu. Może to panikarstwo, może prawda. Nie mamy kontaktu z władzami miasta. Musisz odlecieć do Marienburga jeszcze dziś, nawet zaraz.
- Skąd ten pośpiech? - Nogala nalewał sobie koniaku z butelki, która stała na biurku.
- Spójrz na mapę - oficer podszedł do ściany. - Tu mamy Elbing, na zachód od niego teren Danziger Niederung poprzecinany kanałami, a jeszcze dalej Wisłę. Gdyby Sowieci zdobyli Elbing i ten most na Wiśle, mieliby otwartą drogę na Danzig. Marienburg broni dostępu do mostu na Wiśle w Dirschau. Jeśli Sowieci już są w Elbingu, to mamy naprawdę mało czasu, bo musisz wykonać zadanie i... wrócić. Zbliżają się trudne czasy...
Nogala pokiwał głową na znak, że rozumie, o co chodzi jego rozmówcy. Godzinę później w mundurze z dystynkcjami kaprala Wehrmachtu stanął na płycie lotniska niedaleko Zossen. Wzorem brytyjskich spadochroniarzy miał ze sobą worek desantowy. Pełen podziwu przyglądał się maszynie, jaką oddano do jego dyspozycji. Był to czterosilnikowy Focke- Wulf 200 „Condor”, samolot dalekiego zasięgu, który był postrachem alianckich konwojów arkty...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]