ARKADIUSZ NIEMIRSKI
PAN SAMOCHODZIK
I…
PROJEKT CHRONOS
WSTĘP
Po kilkudziesięciu minutach zmiennicy zeszli na głębokość dwudziestu ośmiu
metrów. Dwóch świeżo wypoczętych nurków zastąpiło wycieńczonych długim
pobytem na głębokości kolegów i dalej pracowało przy częściowo zagrzebanej w
oceanicznym dnie łodzi podwodnej oznaczonej symbolem U-2331. Wyprzedzający
swoją epokę o kilkanaście lat niemiecki U-Boot typu XXIII przeleżał samotnie wśród
morskich glonów. Po sześćdziesięciu latach przypominał schorowanego starca, który
zmarł we śnie. Nie miał ani jednej dziury po torpedzie czy wybuchu miny głębinowej.
Nie pogrzebała go także bomba z samolotu. Z nieznanych powodów owo gigantyczne,
stalowe cygaro osiadło cicho na dnie oceanu, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na
północny zachód od Szetlandów, w pobliżu niezamieszkałej i pagórkowatej granitowej
wysepki zamieszkałej przez maskonury.
Łódź miała ponad trzydzieści metrów długości, a jej dziób wskazywał zachód, łatwo
więc można było wywnioskować, że celem rejsu był odległy atlantycki brzeg którejś z
dwóch Ameryk. Czy hitlerowski U-Boot przecinał niepokorne wody oceanu i zmierzał
prosto do Brazylii lub Urugwaju? Jeśli wypadek miał miejsce pod sam koniec wojny, w
rachubę wchodziła ucieczka nazistów przed odpowiedzialnością za czyny podczas
drugiej wojny światowej. Południowoamerykański kontynent był ich jedynym azylem
bezpieczeństwa. Jaki ładunek - oprócz załogi znajdował się wewnątrz łodzi? Co kryła
jej ładownia? I ile trupów zastaną w środku? Standardowo na łodzi typu XXIII
przebywało kilkunastu członków załogi. Ostatni model U-Boota został wprowadzony
do służby przez Kriegsmarine tuż przed końcem wojny, wyprodukowano ich niewiele
ponad sześćdziesiąt egzemplarzy, a zatem było wielce prawdopodobne, że ten leżący
na dnie Atlantyku milczący statek zdezerterował. Mógł przewozić mniej ludzi kosztem
cennego ładunku. A cóż może być cenniejsze ponad ludzkie życie? Złoto, pieniądze,
dzieła sztuki...
Takie myśli z pewnością kłębiły się w głowach nurków.
Jeden z nich, niski i krępy mężczyzna, pracował z palnikiem przy odsłoniętym
fragmencie kadłuba nad kabinami dla załogi, oparty plecami o kiosk, ze szczytu
którego wyrastał obok ułamanej anteny nieuszkodzony peryskop. Drugi oświecał
reflektorem pokrytą glonami powierzchnię kadłuba. Wreszcie udało się zmiękczyć
gruby pancerz. Stalowa łata broniąca dostępu do włazu puściła. Nurek złączył
spontanicznie kciuk i palec wskazujący w kółeczko, w geście pieczętującym sukces,
drugi zaś odpowiedział mu jedynie skinieniem głowy. Udało się! Zgasł podwodny
palnik. Nie wypłynęli na powierzchnię rozhuśtanego morza i nie podzielili się radosną
wieścią z załogą kutra „Viking”.
Pierwszy nurek - ten używający przed chwilą palnika - oddał sprzęt swojemu
pomocnikowi i ręką wskazał ziejący czernią otwór w kadłubie, przez który wtłoczyła
się słona woda. Drugi zawahał się. Uniósł wolną rękę nad głową i palcem wskazywał
mętną morską toń wiszącą nad nimi, dając wyraźnie do zrozumienia, że powinni
powiadomić o odkryciu kapitana.
Lecz jego krępy i niski towarzysz nie słuchał go. Pokazał na palcach, że potrzebuje
dziesięciu minut na krótką inspekcję łodzi. Zza okularów do nurkowania zerkały na
kompana oczy pełne determinacji. Jego kolega skapitulował - też był ciekawy. Sześćset
2
sekund to stanowczo za krótki okres na pobieżne zbadanie U-Boota, ale brakowało im
już cierpliwości. Niższy sięgnął po osobisty reflektor i dał nura w otwór prowadzący
do wnętrza.
W tym czasie kilkadziesiąt metrów wyżej, na pokładzie nowoczesnego kutra, jego
kapitan oczekiwał pierwszych informacji o dostaniu się jego ludzi do wnętrza łodzi
podwodnej. Wysoki i potężny Norweg o ogorzałej od morskiego słońca twarzy nie krył
swojej ekscytacji. Ten bogaty syn przemysłowca, wytrawny żeglarz i awanturnik w
jednej osobie, uderzył dłonią w blat zagraconego stołu w przestronnej kabinie
nawigacyjnej. Niecierpliwił się. Za owalnym bulajem powierzchnia lekko
wzburzonego morza kołysała się dostojnie, a białe kołnierze piany przyozdabiały
szczyty wyższych fal. Zdrowy, szafirowy odcień wody przechodził w głęboki szmaragd
o szarym odcieniu. Niebo - nad ranem jeszcze tak bardzo niewinne i błękitne -
wypełniało się nabrzmiałymi chmurami. Napływały z południowego zachodu całymi
tabunami, niosąc zapowiedź wiosennego sztormu. Nie zostało im zatem wiele czasu.
Na Szetlandach wiatr lubił sobie pohulać i płatać wytrawnym żeglarzom figle. Tak było
aż do samego lata, kiedy pogoda stabilizowała się na kilka miesięcy. Niestety,
właściciel kutra - znany ze swej słabości do ryzyka - wybrał na termin wyprawy koniec
wiosny.
- Co oni tam robią, Andreas? - podekscytowany i lekko zaniepokojony kapitan
zwrócił się do swojego asystenta, ponurego osobnika o piwnych oczach. - Są już ponad
kwadrans. Niedługo skończy się im mieszanka.
- Może już weszli do środka, kapitanie Jorgensen? - odezwał się tamten.
3
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WRÓŻKA KOLEJNĄ KANDYDATKĄ NA DETEKTYWA * MERKURY OPOWIADA O
SWOICH OSIĄGNIĘCIACH JASNOWIDZA * CO ZNAJDUJE SIĘ W SZUFLADZIE
SZEFA? * PORANNY TEST * O SŁYNNYCH PRZEPOWIEDNIACH I WIZJONERACH
* W CZERSKU * DEPESZA OD JORGENA JORGENSENA
Kolejna przygoda zaczęła się jeszcze przed wakacjami. Nie był to łatwy okres dla
Departamentu Ochrony Zabytków - niegdyś skromnego, dwuosobowego referatu
zajmującego się losami dzieł sztuki w naszym kraju, dzisiaj - niewiele większej, bo
trzyosobowej, komórki pozostającej niezmiennie integralną częścią Ministerstwa
Kultury i Sztuki. Po pierwsze, na brak pracy nigdy nie narzekaliśmy, zapominając o
dobrodziejstwach urlopu, po drugie, wciąż nam ją utrudniano, podsyłając co pewien
czas nowych pracowników, z których żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż pół roku.
Nie zdziwiło nas zatem to, że pewnego majowego dnia progi naszego departamentu
na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przekroczył nowy pracownik.
Ba, niewielkie wrażenie zrobił na nas fakt, że była nim przedstawicielka płci pięknej,
wszak wielokrotnie korzystaliśmy z usług utalentowanych kobiet. Tym razem nasze
zdumienie sięgnęło zenitu z innego powodu. Kiedy dowiedzieliśmy się, jakie
kwalifikacje posiada nowa protegowana pani minister, dosłownie nas sparaliżowało.
W gabinecie szefa, oprócz nas dwóch, znajdowała się jeszcze owa młoda dziewczyna
występująca w roli kandydatki. Sprawiała wrażenie osoby uduchowionej, a nawet
lekko nawiedzonej, co wyraźnie podkreślała ciemna, bujna fryzura i dość swobodny
strój utrzymany w kolorze ciemnej purpury. „Na moje oko, ona sama sobie szyje
ubrania” - pomyślałem, patrząc na nią ze współczuciem. Nosiła duże,
przeciwsłoneczne okulary w bursztynowej oprawce, które na szczęście zdjęła podczas
rozmowy, odsłaniając tym samym duże, zielone oczy. Lubiła bursztyn - miała go na
palcach w postaci kamieni zdobiących pierścienie i na szyi w formie amuletu i
naszyjnika. Bursztyn dobrze komponował się z zieloną, nieco morską tonacją jej oczu.
Monika postawiła na blacie biurka tacę ze świeżo zaparzoną kawą i wyszła cicho z
gabinetu.
- Jestem wróżką - dziewczyna cicho oświadczyła szefowi. - To znaczy kimś w tym
rodzaju.
Dodam, że nowa osoba unikała mojego wzroku. Może dlatego, że swoim zwyczajem
usiadłem w kącie gabinetu obok pustego wieszaka na ubrania i obserwowałem w
skupieniu profil dziewczyny. Nie była zanadto urodziwa, ale posiadała pewien
szczególny magnetyzm, który nie pozwalał ignorować jej osoby. Na pierwszy rzut oka
sprawiała wrażenie miłej i pogodnej kobiety, nieszkodliwej dziwaczki, a jej
ekscentryczne usposobienie ujawniało całą swoją głębię dopiero w trakcie rozmowy.
Na swój sposób była nieśmiała, ale potrafiła bronić swojego punktu widzenia. Nikt z
nas nie skomentował oświadczenia młodej osoby, że jest „wróżką”.
Patrzyliśmy na nią jak zahipnotyzowani. Jeden jedyny raz szef obrzucił mnie
wzrokiem wyrażającym bezradność i dalej słuchał w milczeniu tego, co ma do
powiedzenia kandydatka.
4
- Na imię mam Paulina - kontynuowała prezentację. - Jestem Panną. W sensie
zodiakalnym i cywilnym. Ale proszę się do mnie zwracać Merkury. Po prostu Merkury.
Ten pseudonim w zupełności wystarczy.
- Merkury? To na cześć nieżyjącego wokalisty zespołu „The Queen”? - wtrąciłem
ironicznie.
- Nie - machnęła lekceważąco ręką. - Nie słucham rocka ani popu. Jeśli już to
dobrego jazzu z elementami muzyki hinduskiej.
- U nas niczego się nie słucha - szef zmarszczył czoło. Zdjął z nosa okulary w
rogowej oprawce i fragmentem koszuli wytarł czyste szkła, po czym nałożył je z
powrotem. - Nie mamy czasu na słuchanie muzyki w pracy. Jedyne czego pracownicy
słuchają, to moich poleceń. A i z tym miewają problemy. Merkury? Dlaczego, proszę
pani, mamy zwracać się do niej jak do planety obiegającej Słońce?
Założyła nogę na nogę. Szef z tego wszystkiego zaczął pić gorącą kawę. Poparzony
przełyk to nie była aż tak straszna dolegliwość w porównaniu z torturami wysłuchania
dziwaczki.
- Dobrze pan to zauważył - ożywiła się dziewczyna. - Właśnie! Merkury to moja
planeta. Pozostaję pod jej wpływem, naprawdę! Merkury zapewnia człowiekowi
błyskotliwość oraz inteligencję. Dlatego mogę mieć dobry wpływ na pracę waszego
departamentu! Ludzie pozostający pod wpływem tej planety potrafią przekazywać
swoje myśli, nierzadko dysponują literackim talentem. O, ja na przykład piszę wiersze!
Często są to intelektualiści o szerokim spektrum zainteresowań. Są ponadto serdeczni i
towarzyscy. Mają zmysł do handlu i dziennikarstwa. Wpływ Merkurego przejawia się
przede wszystkim w myśleniu. Z nim związana jest inteligencja, ale też przebiegłość i
dar przewidywania.
Szef chrząknął, przerywając potok jej słów.
- Grecy nazwali tę planetę imieniem Hermesa uzupełnił jej wywód. Hermes był
patronem filozofów, posłańców i kupców, ale, o ile dobrze sobie przypominam, także
złodziei. A w tym departamencie słowo złodziej nie jest mile widziane. U Rzymian zaś
słowem pokrewnym dla „Merkury” był przymiotnik „merkantylny”.
- Ale w znaczeniu „handlowy” lub „zyskowny”, proszę pana! - broniła się
dziewczyna. - Jest w tym wyraźne przesłanie, że energia tej planety wyraża się w
czynnościach, które polegają na wymianie. Słów, idei, informacji lub towarów. Proszę
mi wierzyć, znam się na tych sprawach. Nie jestem nawiedzoną dziwaczką. Podchodzę
do tego naukowo. Od lat działam w Krajowym Towarzystwie Psychotronicznym. Mam
tam dobrą opinię. Proszę sprawdzić. Kończyłam biologię oraz psychologię na
uniwersytecie, a w przyszłym roku zamierzam otworzyć przewód doktorski. Jeśli
panowie chcą, mogę zgadnąć, jakie planety są dla was najlepsze.
- Moją ulubioną jest Ziemia - odpowiedział oschle pan Tomasz. - I niech już tak
pozostanie.
Merkury wzruszyła ramionami. Nie obraziła się. Widocznie była przyzwyczajona do
ludzkiej niechęci wobec jej specyficznych zainteresowań.
- A ja? - zapytałem. - Jaka jest moja planeta?
Zerknęła na mnie przelotnie, a następnie zamknęła oczy w pozie wyrażającej
najwyższą koncentrację. Nie zastanawiała się długo.
5
- Mars! - odpowiedziała zaraz. - To planeta siły i odwagi. Patron wszystkich męskich
sportów i ludzi walki. Wrażliwi na energię Marsa osobnicy mają spore poczucie
własnej wartości. Z reguły dotrzymują słowa i starają się kończyć rozpoczęte zadania
bez względu na stopień trudności.
- To fakt - zamruczał szef. - Przypomina to trochę Pawła.
- Bywają, niestety - kontynuowała dziewczyna - impulsywni, agresywni i mściwi.
Zmrużyłem nienawistnie oczy, ale wyłącznie dla zabawy.
- Ich gniew wyparowuje jednak szybko - posłała mi uśmiech. - Widzi pan? Już się
pan uspokoił.
Wstałem z głębokim westchnieniem.
- W każdym horoskopie można przeczytać te rewelacje o ludziach urodzonych w
znaku Barana - dodałem. - Wystarczyło tylko przed przyjściem do tego gabinetu
sprawdzić moją datę urodzenia i ustalić, że jestem zodiakalnym Baranem. Znak ten
bowiem pozostaje pod wpływem Marsa.
Merkury wcale się nie speszyła. Szef zaś gestem ręki nakazał mi, żebym z powrotem
zajął siedzenie w kącie gabinetu. Upił nieco kawy i przerzucił kilka kartek w teczce
naszego gościa.
- Uważają panią za jasnowidza - zaczął niechętnie.
- Zgoda - kiwnęła energicznie głową. - Zajmuję się prekognicją i jasnowidzeniem.
Praktycznie. I mam w tej dziedzinie osiągnięcia. Z moich zdolności korzystała już
policja. Niestety, w tej branży, tak jak w każdej innej, występują układy, ostra
konkurencja i rywalizacja, więc od pewnego czasu policja korzysta z usług innych
jasnowidzów.
- O, mam tu coś interesującego - pan Tomasz czytał z akt, kiwając z niedowierzania
głową. - Odszukała pani w Lasku Bielańskim zaginionego pieska należącego do
pewnego mecenasa.
- Pies wyrwał się właścicielowi podczas nocy sylwestrowej - dodała smutno. -
Spłoszyły go odgłosy fajerwerków. Uciekł w popłochu. Biedne zwierzę. Ludzie mają
nie po kolei w głowach. Ciągle się mówi i narzeka na sylwestrowe szaleństwo, a oni
spacerują sobie w trakcie pokazu sztucznych ogni. Idioci. Wracając do psa. Pies uciekł
i nie wracał. Zwrócono się do mnie o pomoc. Co miałam robić? Poszłam i pomogłam.
Nie było to trudne zadanie.
- Owszem - znowu się wtrąciłem. - Większość bielańskich psów ucieka do
pobliskiego lasku.
- Być może, ale właściciel szukał go bezskutecznie przez dwa dni, a ja znalazłam
psiaka już po kwadransie. Leżał w dole. Wpadł w sidła. Krwawił. Kiedy go
znaleźliśmy, był już umierający.
- Innym razem - szef postukał palcem w akta - odszukała pani zaginioną córeczkę
mieszkańców Konstancina pod Warszawą.
- Nie tylko. Mam na koncie również odnalezienie łupu skradzionego jubilerowi na
Pradze. Podano mi wszystkie szczegóły sprawy, odwiedziłam miejsce kradzieży i już
po trzech dniach przekazałam policji miejsce zamieszkania sprawców. Dzięki mnie
policja trafiła do miejscowości Zielonka i tam szukała domu z niebieskim dachem.
Wkrótce bandziorów ujęto. Ten mój sukces zdecydował, że znajomy mecenas, ten od
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]