Banks Leanne Uwierz mi PROLOG
"Na wojnie zwycięstwo od klęski, życie od śmierci dzieli czasem mgnienie oka". .
Generał Douglas MacArthur
Księżyc świecił nad pustynią, polśniewając w jej piaskach, Sierżant Rob Newton, jak zwykle, opowiadał o swej żonie, Callie. Kapitan Brock Armstrong uśmiechał się ukradkiem, słuchając tych wynurzeń. Obaj odbywali rutynowy patrol. Wiadomo było, że Rob ma kręćka na punkcie żony. Brock zerkał to na kolegę, to na trasę, którą się poruszali. Nawet kiedy bywał rozbawiony, nie przestawał być ostrożny. Rob zaśmiał się. I wtedy to nastąpiło: potworny huk rozdarł powietrze. Brock poczuł okropny ból, a jednocześnie usłyszał krzyk Roba. "Callie! Calliel"
Paliło go całe ciało. Nie mógł się odezwać. Nic nie widział na prawe oko, które zalewała krew. Spróbował się poruszyć, ale na próżno. Po jakimś czasie usłyszał silnik helikoptera. Prawdopodobnie nadlatywała pomoc. Dzięki Bogu.
- Callie ...- Rob jęknął znowu, słabszym głosem. Brock z nadludzkim wysiłkiem postarał się unieść głowę.
- Stary! Żyjesz? Trzymaj się. Już nadlatują.
- Nie pozwól... - wyjęczał tamten cicho - nie pozwól, żeby jej się coś stało... Nie chcę, żeby żyła sama... Nie pozwól...
- Nie pozwolę - przyrzekł Brock.
- Żołnierzu, oszczędzajcie siły - odezwał się zaraz jakiś głos. Może sanitariusza? Brock nie był pewien, czy nie zawodzi go słuch. Czy nie ma omamów. - Żołnierzu, oszczędzajcie energię. Potem wszystko zaczęło się mglić i odpływać. Brock stracił przytomność.
Obudził się, zlany potem. Otworzył oczy, ale nie pojaśniało od tego w pokoju. Widocznie była jeszcze noc. Wyciągnął rękę i zapalił lampkę. Potem uniósł się w łóżku i ciężko oddychał, jak po długim biegu. Instynktownie potarł prawe oko, choć rana, jaką odniósł w głowę, dawno się zabliźniła. Tamtej strasznej nocy przestał widzieć tylko na chwilę - z powodu krwi, która zalewała twarz. .
Wstał teraz, kulejąc. Kulał już od miesięcy, mimo nieustannej rehabilitacji. Choć właściwie mało mu to przeszkadzało. Od jakiegoś czasu próbował już nawet biegać. Kto powiedział, że kulawi nie mogą biegać? Oczywiście kulawi biegają kulawo. Niestety wiedział, że wskutek kontuzji będzie się musiał pożegnać z piechotą morską. Nie przypuszczał, że się z nią rozstanie tak szybko. Przeklęty los - ale co robić. Los postanowił za niego.
Przeczesał ręką włosy. Były już długie i przydałby im się zapewne jakiś fryzjer. Przydałby się albo nie przydał, skrzywił się Brock. Bo przecież regulaminowy język przestaje być obowiązkiem, kiedy się opuszcza armię.
Westchnął i pokuśtykał w stronę okna. Wyjrzał na zewnątrz. Na świecie ciągle było ciemno. I przypomniała mu się tamta noc, gdy po raz ostatni widział Roba żywego. Mina przeciwpiechotna zabrała sierżantowi życie, a jego tylko zraniła. Jak to możliwe, czemu tak niesprawiedliwie...
Zastanawiał się nad tym już od wielu, wielu tygodni.
Wojskowy psycholog objaśniał oczywiście, że Brock przeżywa typowy kompleks winy ocalonego. Ale cóż tam wiedzą psycholodzy!
Oparł się czołem o szybę. Zamknął oczy i zacisnął zęby. W jego mózgu zadźwięczał, uwięziony jakby poza czasem, tamten krzyk Roba: „Callie! Callie!”
Czy te koszmary nigdy się nie skończą?
Otworzył oczy i pomyślał, że poprosi o wcześniejsze wypisanie go do domu. Zmiana miejsca. Kto wie, czy nie pomoże otrząsnąć się z bolesnych wspomnień? Resztę rekonwalescencji będzie mógł odbyć poza Centrum.
Musi znaleźć jakiś sposób na uładzenie się z samym sobą.
Trzeba pokonać w sobie kompleks winy. Bo ten kompleks rzeczywiście istnieje. Brock uderzył pięścią w parapet Jak długo można roztrząsać szczegóły tamtej misji! I cóż jeszcze można zrobić dla człowieka, który nie żyje?
Nagle pomyślał o wdowie po Robie. Możliwe, ale tylko możliwe, że ulżyłoby mu, gdyby spróbował wypełnić ostatnią wolę przyjaciela. Gdyby spróbował coś zrobić dla jego ukochanej, żony.
ROZDZIAŁ PIERWSZYSlang piechoty morskiej
Jednostka Alfa: Żona komandosa
Wiedział, że jej ulubionym kolorem jest niebieski.
Wiedział, że jest uczulona na truskawki, ale i tak ich. sobie nie odmawia - przynajmniej od czasu do czasu. I więcej: wiedział, że ona ma bliznę na prawym udzie - pamiątkę po wypadku rowerowym z czasów dzieciństwa.
Brock znał intymnie Callie Newton, choć przecież nigdy jej dotąd nie spotkał. Miało się to jednak zmienić prawdopodobnie właśnie teraz, pomyślał i uniósł rękę, aby zapukać do drzwi jej nadmorskiego domku w Karolinie Południowej.
Zapukał i odczekał. Zmienił pozycję, aby odciążyć wciąż bolącą nogę. Zapukał drugi raz, tym razem głośniej.
Po chwili usłyszał wewnątrz jakiś ruch. Ktoś powiedział coś niewyraźnie. Wreszcie przekręcono zamek w drzwiach. Na progu ukazała się rudawa blondynka, z włosami do ramion, pocierająca oczy, jakby pierwszy raz tego dnia oglądała światło słoneczne. Miała na sobie zmiętą koszulkę z krótkimi rękawami i dżinsowe wytarte szorty, uwydatniające jej długie, nieopalone nogi.
- Słucham - ziewnęła ukradkiem. - Pan do...
- Nazywam się Brock Armstrong - przedstawił się. - Znałem pani męża.
- Ach tak - jej głos złagodniał. - Jesteś przyjacielem Roba. Wiem o tobie z jego e-maili i listów. Czarny Anioł.
Brock poczuł w piersi dziwne ukłucie, gdy usłyszał swoje przezwisko. Kumple nazywali go tak z powodu czarnych włosów i oczu, ale nie tylko. Również z powodu mrocznego charakteru. Wydawał się taki, bo miał wciąż jakby ze światem na pieńku. Może była to kwestia pewnych odruchów, ćwiczonych od dzieciństwa w zwarciu z surowym ojczymem. Za to drugą część przezwiska, "Anioł", zawdzięczał temu, że wyratował niejednego żołnierza z ciężkiej opresji. Niestety, nie Roba, pomyślał.
Callie, zagryzając dolną wargę, cofnęła się do wnętrza i uczyniła zapraszający gest.
- Wejdź, proszę.
Poszedł za nią, dziwiąc się mrokowi wypełniającemu ten plażowy domek. Kiedy Callie, szurając sandałami, zawadziła o kant stołu i syknęła z bólu, odchrząknął.
- Najlepiej byłoby chyba poodsłaniać okna. W mieszkaniu jest ciemno.
- Uhm - rozejrzała się. - To dobra myśl... Wiesz - dodała - wczoraj pracowałam do późna i nie
zdążyłam ... Właściwie dopiero ty mnie teraz obudziłeś. - Odwróciła się i zaraz znowu zawadziła o coś.
Przyskoczył i podtrzymał ją. Przypadkiem znalazł się tak blisko jej twarzy, że mógłby policzyć jej rzęsy i piegi. O piegach Callie słyszał niejedno, o tym, gdzie jeszcze można by je u niej wytropić.
- A właściwie która godzina? - zapytała, łapiąc równowagę.
Jaki ona ma seksowny głos, pomyślał. Głos był ciepły i lekko ochrypły. Do licha, właściwie wszystko mu się w tych dniach kojarzyło z seksem. Spojrzał na zegarek.
- Już prawie czter... - zaczął i urwał. Pora przestać raportować po wojskowemu. - Jest druga po południu - powiedział.
Zmarszczyła nos.
- Nie wiedziałam, że aż tak późno. - I zaraz schyliła się, bo w pokoju pojawił się kot, który zaczął ocierać się o jej kostki. - Wiem, Oskar, wiem. Musisz być głodny. - Wyprostowała się i odgarnęła włosy z czoła. A ty, Brock, napiłbyś się może kawy?
Nie czekając na jego odpowiedź, ruszyła do kuchni, z kotem plączącym się między nogami. „Rano bywa trochę zaspana” - tak o niej opowiadał Rob. Zgadza się, pomyślał Brock, jest taka. Nawet jeśli teraz nie jest rano. W każdym razie nie jest rano dla większości ludzi. Rozejrzał się po pokoju. Ściany były gołe, bez obrazów czy fotografii. Na podłodze nie było żadnego dywanu. Sofę okrywała jakaś szara narzuta bez wyrazu. Dziwne. Rob opisywał Callie jako artystkę, niestrudzoną dekoratorkę wnętrz. Każdy pokój w ich dawnym domu miał ponoć swój zdecydowany charakter. Callie nie znała pojęcia nijakości. A tutaj, teraz... Brock zmarszczył się. Tu było aż zanadto nijako. Tymczasem z kuchni zaleciało kawą.
Ruszył powoli w tamtą stronę. Wszedł i ujrzał małe pomieszczenie bez firanek, z oszklonymi szafkami, które wydawały się puste. Nie było tu żadnego stołu. Jego funkcję pełnił przedłużony kontuar kuchenny, z dwoma krzesłami u końca. Na blacie leżał jakiś blok rysunkowy, stało też pudło lukrowanych ciastek Lucky Charms i drugie, drożdżówek z nadzieniem. "Drożdżówek z nadzieniem używała na PMS albo na depresję" - tak opowiadał Rob. Brock zbliżył się ostrożnie.
- Wciąż jesteś w depresji? - Pokazał głową oba pudła. Zamrugała.
- W depresji? Czy ja wiem? W każdym razie byłam. Parę miesięcy... - Westchnęła. - Ale starałam się robić wszystko to, co mi przepisał psycholog. Nie tłumiłam płaczu, a potem starałam się myśleć pozytywnie. Wpatrzyła się w bulgoczący ekspres. - No i rysowałam różne swoje strachy. Przeczytałam jakieś mądre książki. W końcu przeniosłam się z miasta tutaj, żeby zerwać z dręczącymi skojarzeniami.
Skinął głową
- Rozumiem. No a tutaj... masz tutaj jakichś sąsiadów?
- Sąsiadów? Nie mam. W ogóle dość rzadko wychodzę z domu. Postanowił na razie zmienić temat.
- Wiesz - powiedział - chciałbym się trochę zatrzymać nad morzem. Mogłabyś mi tu polecić jakiś pensjonat?
Zagryzła wargę.
- Polecić ... Kiedy ja właściwie słabo znam tę okolicę. Mam tutaj tylko taką swoją trasę do sklepu spożywczego i z powrotem.
- Ach tak. - Potarł w zakłopotaniu podbródek.
A więc zatroskanie Roba mogło być usprawiedliwione. Ona rzeczywiście ma skłonność do wycofywania się z życia.
Tymczasem kawa zaczęła się już gromadzić w szklanym naczyniu. Callie sięgnęła do kredensu po dwa kubki.
- Niestety nie mam śmietanki - powiedziała. - Chciałbyś cukru?
- Nie, dzięki. Wolę gorzką.
Ujęła swój kubek w obie dłonie i upiła niewielki łyk.
- Rob zdaje się bardzo ciebie lubił.
- I z wzajemnością. - Brock sięgnął po drugi kubek.
- Zresztą wielu lubiło i szanowało twojego męża. Był zawsze taki pogodny, koleżeński. Przy tym świetny mechanik. A do tego umiał opowiadać. Opowiadał głównie o tobie.
Zachłysnęła się kawą i odkaszlnęła.
- O mnie? Nie wiedziałam ... I co, zanudzał was tym?
Brock energicznie pokręcił głową.
- Ależ skąd. Kiedy się żyje w napięciu, chętnie słucha się różnych opowieści. Wszelkie opowieści są mile widziane ... - zawiesił głos. - Chciałem przeprosić, że nie było mnie na jego pogrzebie. Ale lekarze nie chcieli mnie jeszcze puścić ze szpitala.
- To zrozumiałe - odpowiedziała cicho: - Wyleciałeś w końcu na tej samej minie co on... - Znowu odkaszlnęła. - W ogóle nie chciałam, żeby Rob wstępował do komandosów. Była to jedna z niewielu rzeczy, o któreśmy, się ciągle spierali.
- Że co? Że to zbyt niebezpieczne?
- Pewnie tak, ale nie tylko to. Chodziło również o to, że ja jestem domatorką i nie lubiłam tych ciągłych przeprowadzek, życia na walizkach, włóczenia się z mężem po różnych kwaterach.
- Nie lubisz przeprowadzek, a jednak wyprowadziłaś się ostatnio. Właśnie tutaj. Spojrzała w okno.
- Chciałam się oderwać od wspomnień, od skojarzeń. Wyrwać z siebie przeszłość ... - Poszukała jego oczu. - Możesz to zrozumieć?
- Mogę. Pewnie zrobiłbym to samo na twoim miejscu.
Chwilę oboje milczeli.
- No a ty? - podjęła Callie. - Skąd właściwie ty się tutaj wziąłeś?
Nie odważył się powiedzieć jej, że przyjechał z misją. Ze spełnia ostatnią wolę jej męża. Opuścił wzrok.
- Hm, tak jakoś zaczęło mi się nudzić w Centrum Rehabilitacji. Uznałem, że może warto by spędzić parę tygodni gdzieś na wybrzeżu? Zanim pójdę do pracy.
- Ale dlaczego akurat na wybrzeżu w Karolinie Południowej? - zapytała.
Spojrzał na nią i od razu wiedział, że jest już całkiem obudzona, no i wystarczająco inteligentna. Postanowił jednak brnąć dalej.
- Szukałem jakiegoś spokojnego miejsca, na uboczu ... Wolałem być z dala od tłumu, który mógłby się ze mnie śmiać, że kulawo biegam, albo że się nawet przewracam. Nie lubię publicznie padać na twarz.
U śmiechnęła się ironicznie.
- Coś mi mówi, że nie masz w ogóle talentu do padania na twarz.
Wzruszył ramionami.
- No, może. Ale tylko do tego roku. Od teraz padam.
Spoważniała.
- Rzeczywiście. Bardzo przepraszam. Naprawdę nie chciałam...
- Ależ nic nie szkodzi. Tak naprawdę to szkoda jest mi tylko Roba.
Znów umilkli.
Potem Callie zmarszczyła nos. Odstawiła swój kubek.
- No dobra. A teraz ... Jeśli to jest wizyta z poczucia obowiązku, to uznajmy, że już spełniłeś swoje zadanie.
Zrobił niepewną minę. Niezbyt wiedział, co odpowiedzieć. W ogóle nie wiedział, co sądzić o tej kobiecie.
Co do jednego Rob miał chyba rację. Jego żona wydaje się depresyjna. Mało towarzyska.
Rzeczywiście może zginąć, jeśli zostanie sama. Nie zna sąsiadów, nawet ze słońca nie korzysta. Mieszka na skraju plaży, a skórę ma bladą. Przy tym oczy podkrążone... Niby przechodziła terapię, ale czy skuteczną? Coś trzeba zrobić, żeby ją wyciągnąć z tego dołka. Tylko co?
Brock wynajął sobie kwaterę około pół kilometra na północ od domku Callie. Siedział teraz na balkonie i przyglądał się falom oceanu, które rytmicznie wbiegały na piach plaży. Ten rytm uspokajał go. Upewnił się, że dobrze zrobił, wypisując się z Centrum Rehabilitacji.
Zbliżał się zmierzch; rudozłote słońce dotykało prawie linii horyzontu. Brock przetrawiał wydarzenia całego dnia, a zwłaszcza moment poznania Callie. Złotorude słońce, jak jej włosy, pomyślał. I przypomniała mu się tamta fotografia, ta, którą Rob trzymał przyszpiloną nad swym łóżkiem. Chłopak był dumny ze swej pięknej żony. Sam zresztą też był przystojny. Oboje świetnie by się nadawali na reklamy jakichś Wzorowych Amerykanów, gdyby takie mogły istnieć, nie obrażając zasad politycznej poprawności.
Brock westchnął. A przy tym jakieś takie niewinne chłopię było z Roba... I może dlatego tak go lubił? Przeciwieństwa lubią się uzupełniać. Sam Brock miał się raczej za cynika. Poczucie niewinności utracił w wieku siedmiu lat, wtedy, gdy umarł jego ojciec. Matka wyszła po raz drugi za mąż i wtedy jako chłopiec poczuł, że już dojrzał i jest sam, ponieważ ona całe serce oddała ojczymowi.
Znów zaczął myśleć o Callie. Była wdową po jego przyjacielu i wydawała się taka smutna. Co nie przeszkadzało temu, aby była też seksowna. Te złotorude włosy... I pełne, soczyste usta... A pod pomiętą białą koszulką dały się zaobserwować pobudzone sutki. Tak było, kiedy zobaczyli się w tym jej domku.
Sam poczuł się podniecony, kiedy to wszystko wspominał. Zaklął i zerwał się z fotela. Najchętniej wziąłby tutaj zimny prysznic, ale lekarze zabronili mu jeszcze przez jakiś czas zimnych natrysków.
Wobec tego poszedł do łazienki i puścił wodę gorącą. Gorąca woda też demobilizuje. Można się w niej nawet ugotować, jak by kto chciał! Brock stał w kłębach pary, zaciskał zęby i wyobrażał sobie, że pływa w zupie jakichś ludożerców z opowieści przygodowych, które kiedyś pochłaniał w wielkiej ilości. Napięcie opuszczało go powoli.
Następnego dnia wstał o szóstej rano. Życie w armii nauczyło go wczesnych pobudek. Znowu wziął gorący prysznic, potem nastawił kawę, zrobił sobie jajecznicę i tosty. Wyskoczył po lokalną gazetę, którą przeglądał potem dobre trzy godziny. Przed dziesiątą wciągnął szorty do biegania i włożył adidasy. Powoli ruszył plażą w stronę domku Callie.
Nie był pewien, czy ona czasem znowu nie śpi w dzień? No, jeśli śpi - to źle. Ludzie wcale nie dzielą się na "sowy" i "skowronki", lecz tylko na "skowronki" i na chorych. Tak uważał Brock.
Dlatego bez wahania postanowił ją zbudzić. Energicznie zastukał do drzwi frontowych domku plażowego. Odpowiedziała mu cisza. Cofnął się o dwa kroki i zauważył, że okna są pozasłaniane, tak jak wczoraj. Do licha.
Ponownie zapukał, jeszcze energiczniej. Wtedy usłyszał jakieś znękane: „O rany...". I coś zaczęło szurać w środku, a wreszcie na progu pojawiła się skrzywiona Callie.
Osłaniała oczy dłonią.
- Chyba mi się śnisz - spróbowała się uśmiechnąć.
- Przepraszam, ale myślałem - skłamał - że o dziesiątej będziesz już na nogach. I że razem pobiegamy.
- Pobie... co? - zmarszczyła czoło.
- No, dla zdrowia - wyszczerzył zęby. Ziewnęła. - Aaa...
- Chyba że czujesz się dziś jakoś specjalnie oklapnięta - postanowił zagrać na jej ambicji.
- Oklap... No nie, co ty sobie wyobrażasz!
- Jeśli nie, to... - Rybka chwyciła haczyk, pomyślał.
Callie zaczęła się przeciągać. I nagle, zawstydzona, zebrała na piersi koszulkę nocną.
- No dobra - powiedziała. - W takim razie poczekaj chwilę, a ja się przebiorę. Skinął głową.
- Mam poczekać na progu? Zastanowiła się.
- Chyba nie. Wejdź do środka.
- Dzięki. - I poszedł za nią, łowiąc z bliska zapach jej ciepłego ciała, pełnego jeszcze snu. Callie zniknęła w łazience, a on przysiadł na kanapie w saloniku, przywitany przez, kota, który pojawił się nie wiadomo skąd, tak jak wczoraj. Brock zaczął się zastanawiać, czy lubi koty. Może i lubi, ale na pewno mniej niż psy. Bo tylko pies potrafi patrzeć wiernie w oczy, potrafi też walczyć i nawet zginąć za swego pana. A kot, co? Koty chodzą własnymi ścieżkami i robią zwykle wielką łaskę, pozwalając się nakarmić i pogłaskać. Nie, z kotów stanowczo nie ma wielkiego pożytku. Callie wróciła z włosami upiętymi w koński ogon.
Miała na sobie top odsłaniający pępek i szorty biodrówki. Brock od razu skupił wzrok na jej pępku i doszedł do wniosku, któryś już raz, że jego zamknięcie szpitalne trwało o wiele, wiele za długo. Ocknął się.
- To co: jesteśmy gotowi?
Wzruszyła ramionami.
- Chyba tak.
Wyszli i pobiegli wzdłuż plaży, a po dwudziestu paru minutach Brock już wiedział, że ta dziewczyna raczej padnie, niż powie, że ma dosyć. Zastanowił się, co zrobić.
- Widzę tam jakiś barek - pokazał głową. - Nie chciałabyś się napić kawy?
Od razu przystanęła i obrzuciła go spojrzeniem, w którym był wyraz ulgi, zmieszany z podejrzliwością. - No dobra. A ty też chciałbyś się napić?
Odgadł, że jest ambitna. Lecz postanowił się z nią trochę podrażnić.
- Gdybyśmy jeszcze trochę pobiegali - powiedział - opadłabyś całkiem z sił i musiałbym cię zanieść do domu na plecach. Co nie byłoby łatwe, z tą moją nogą.
Skrzywiła się.
- Tak nisko oceniasz moje możliwości fizyczne?
- Możliwości fizyczne? - Obrzucił ją spojrzeniem. - Nie, możliwości fizyczne masz świetne - uśmiechnął się. - Ale przetrenowałabyś się, biegając dzisiaj dalej. Ostatnio pewnie mało ćwiczyłaś.
Otworzyła usta, żeby dalej protestować, ale jakoś rozmyśliła się.
- Postawię ci śniadanie - podjął Brock. - Chcesz?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę baru. Poszła za nim.
- Właściwie to jestem taka zziajana... - zaczęła - że nie wiem, czy w ogóle coś w siebie wcisnę...
- Miejmy nadzieję.
Po dwudziestu pięciu minutach spędzonych w kafeterii Callie miała za sobą trzy szklanki wody z lodem, szklankę soku pomarańczowego i filiżankę kawy. I właśnie zabierała się do tostów oraz do jajek na bekonie.
- Przysięgłabym - pokręciła głową - że nic nie zjem. A tymczasem... - sięgnęła po sałatkę z pomidorów, - Ostatnio rzeczywiście mało jadałam. Tak u mnie bywa, gdy jestem w depresji.
- Tylko te drożdżówki... - Brock uniósł jedną brew. Spojrzała na niego.
- Słucham? Aha...
- Ale ja cię nawet rozumiem... Sam, jak mam chandrę, to zaraz podjadam coś słodkiego. Jakieś orzeszki czy coś w tym rodzaju.
Uśmiechnęła się.
- Nie bardzo ci wierzę. Komandos nie kojarzy mi się z orzeszkami.
Wzruszył ramionami. Odchrząknął. Wolał nie rozwijać tego tematu.
- Jeszcze kawy? - zapytał. - Soku?
Zastanowiła się.
- Wiesz, zamówiłabym chyba truskawki.
Zmarszczył czoło.
- Jak to: truskawki? Przecież masz uczulenie na truskawki.
Otwarła szeroko oczy.
- A skąd ty o tym wiesz?
- Rob mi mówił.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]