[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->PROLOG[WIATR]Palce na szyi. Ręce.Naciskają.Mocno, mocniej, najmocniej.Strumienie powietrza poruszają się po niebie i gromadząwśród gwiazd, tworzą zimny, ostry wiatr, który opada ku ziemii rozpędza wielkie płaty zapomnianego życia. Wdziera sięmiędzy świerki i sosny, między czarno-białe brzozy. Szarpiemech, zrywa korę z pni, a drzewa zastanawiają się: To chybajednak lato?Wiatr lekko słabnie.Marszczy taflę jeziora Roxen, pędzi przez pola i łąki, omiatapalące się latarnie przy szosie, wdziera się w szczeliny wielkichmarketów i budynków programu „milion mieszkań", mknienad torami kolejowymi i kamienicami ku światłom miastai brukowanymuliczkom,gdzienieliczniwędrowcyprzemierzają ciepłą noc.Park, dom z czerwoną ceglaną fasadą, zimny wiatr wdzierasię do pokoju, jest teraz bardzo mały, wślizguje się przezszczelinę w oknie, przez chwilę czeka. W pokoju unosi się wońśmierci, życia, które zostało przeżyte i wkrótce dobiegniekońca.Usta łapią powietrze mimo zmęczenia, mimo palcówzaciskających się coraz mocniej na szyi.I wiatr, który dopiero co narodził się na rozgwieżdżonymniebie, zbiera siły. Pozwala się wessać płucom obcego ciała,staje się ostatnim oddechem, który je wypełnia. Staje sięwspomnieniami, przemocą i pieszczotą, i sercem, któreprzestaje bić, i świadomością, która szybuje w czerńzmieniającą się w jasną, lśniącą biel.Palce na szyi zbielały.Rozluźniają się.Teraz oddycha tylko śmierć.Nie ma już strachu. To nie przypadek.Wiatr słucha głosu, który słyszeć może tylko on:To ja tam leżę.Czy to już koniec?Było tak wiele słów. Byłem nimi zmęczony. A jednak chcę jeodzyskać.Słońce powoli wypełza nad horyzont, budzi miasto, dajeżycie zapachom umierającego lata. Cuchnącym resztkomw koszach na śmieci, chlorowi w basenach, tysiącomkwitnących kwiatów.Budzi się burza. Palce, które zaciskały się na szyi.Czyje palce? Na czyjej szyi?Gwałtowny wiatr cichnie, a ranek jest bezwietrznyi nieruchomy. Młoda kobieta zmierza w stronę domu i parku,idzie powoli przez wstający dzień.CZĘŚĆ PIERWSZAPRZYZWOITA MIŁOŚĆ1WTOREK, DZIESIĄTY SIERPNIATove oddycha. Idzie Drottninggatan. Rozkoszuje się ciepłympowietrzem lata, które napełnia jej płuca.W świetle słońca, które dopiero co wstało, fasadydziewiętnastowiecznych domów wyglądają jak zasłonyz piasku.Jest dopiero kwadrans po szóstej.Powinna być zmęczona, ale nie jest.Ciało jest rozbudzone, głowa też, mięśnie zdrowei wypoczęte, jakby całą sobą miała apetyt na ten dzień, głód,który człowiek czuje tylko wtedy, gdy wie, że będzie robił coś,co ma znaczenie dla kogoś innego.W powietrzu nie ma chłodu, więc nie marznie, choć ma nasobie tylko cienką, lekką sukienkę. Tego lata było ciepło.I słonecznie. Ale nie tak potwornie gorąco jak wtedy, kilka lattemu. Nie jest w stanie myśleć o tym, co zdarzyło się tamtegolata. Zostawiła to za sobą.Gdy niedawno Tove wychodziła z domu do swojejwakacyjnej pracy w domu starców Keruben, mama jeszczespała. Z początku Tove nie chciała tej pracy, tak właściwie tomiała ochotę pracować w jakimś sklepie z odzieżą albow księgarni. Ale w końcu Keruben okazał się jedynymwyjściem, jakie jej pozostało.Już pierwszego dnia Tove zdała sobie sprawę, że dobrzetrafiła, że lubi starych ludzi, choć niektórzy potrafią być złośliwii wymagający. Fizyczny kontakt z początku wydawał jej się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jajeczko.pev.pl