[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JUDITH ARNOLD
NADAL JESTEM
TWOJĄ śONĄ
Tytuł oryginału: Married to the Man
Rozdział 1
Jane znalazła Cody'ego Sinclaira w pokoju bilardowym
nowoorleańskiego baru. Prawdę powiedziawszy, nie była
wcale zdziwiona.
Chyba przez minutę stała w drzwiach, lustrując główną
salę wypełnioną dość prymitywnie zbitymi stołami i
prostymi krzesłami, obudowaną z trzech stron „loŜami" z
niskich przepierzeń, dającymi niejakie wraŜenie
prywatności. Całą długość czwartej ściany zajmował blat
baru. Powietrze było gęste od dymu, z zawieszonego pod
sufitem telewizora dobiegał skrzek głosów, w nozdrza
bił zapach skwaśniałego piwa i męskiego potu. Tkwiąc
w tym mało przejrzystym półmroku zdała sobie sprawę,
Ŝe jest tu jedyną kobietą.
Nie, nie jedyną! Dalsza obserwacja ujawniła, Ŝe potęŜnej
budowy barman jest w rzeczywistości barmanką. Tak,
barman to kobieta o wytatuowanych ramionach i
potęŜnych łapskach, włosach przystrzyŜonych na jeŜa i
tubalnym głosie. Wydawała się być w doskonałym
nastroju i z oŜywieniem gwarzyła z dwoma osobnikami
rozpartymi na wysokich, barowych stołkach. Jane
sądziła, Ŝe są to miejscowi dokerzy.
W odróŜnieniu od barmanki, Jane nie była w dobrym
humorze. Powinna była załatwić całą sprawę
korespondencyjnie albo - jeszcze lepiej - zlecić komuś
jej załatwienie.
Ale mimo zdenerwowania, mimo wszystkich lęków,
które powodowały, Ŝe wilgotniały jej dłonie, była aŜ
nadto świadoma, Ŝe z Codym trzeba porozmawiać
osobiście, by cokolwiek osiągnąć. Wbrew
paraliŜującemu strachowi i wrodzonej niechęci do
stawiania czoła trudnym problemom, zawsze doskonale
wiedziała, co naleŜy, a czego nie naleŜy robić. W tym
przypadku naleŜało spotkać się osobiście z Codym. Nie
mogła wysłać nikogo w zastępstwie, nie mogła skryć się
za niczyimi plecami. Jeśli przed dwunastoma laty
pozwoliła mu wstrząsnąć posadami swego Ŝycia, to
chyba teraz nie zabraknie jej odwagi, by odbyć z nim
cywilizowaną rozmowę.
Dwanaście lat! Czy go rozpozna? Jemu to się z
pewnością nie uda. Te dwanaście lat przemieniły
nieodpowiedzialną i niemądrą romantyczkę w spokojną i
rozsądną, stąpającą twardo po ziemi kobietę. Była
zawsze dobrze uczesana, doskonale ubrana, dłonie miała
Zadbane. Dzięki Cody'emu zrozumiała, Ŝe słuchanie
głosu serca jest niebezpieczne. Teraz wolała słuchać
głosu rozsądku.
Raz jeszcze przyjrzała się wnętrzu mrocznego baru,
potem odetchnęła głęboko i wstąpiła w opary dymu. W
sali nie było tłoczno. Kilka osób siedziało przy stolikach,
parunastu męŜczyzn - na barowych stołkach. No ale
dochodziła dopiero szósta. O tej porze amatorzy
alkoholowej podniety dopiero opuszczają miejsca pracy
albo teŜ biorą coś na ząb, Ŝeby pojawić się w knajpie z
właściwym podkładem. Gdy szła w stronę baru,
towarzyszyło jej kilka natrętnych spojrzeń. Miała
nadzieję, Ŝe Ŝadne z nich nie naleŜy do Cody'ego, gdyŜ
właściwie mógłby nim być kaŜdy z obecnych. Ciekawe,
jak on teraz wygląda? Kobieta, z którą rozmawiała w
redakcji „Sentinela", była pewna, Ŝe Cody jest właśnie
tu.
- O tak, on zawsze chodzi o tej porze do Gussie. Pani
wie, w Dzielnicy Francuskiej. Tam go pani na pewno
znajdzie.
Który to jest? - zastanawiała się, patrząc na głowy i
twarze. Ciekawość walczyła w niej z lękiem. Brzuchaty
męŜczyzna koło szafy grającej? Ciskający złe spojrzenia
osobnik z jakby szarpaną blizną na policzku? Jegomość
z motocyklowego gangu w czarnej skórzanej kurtce?
- Czym mogę pani słuŜyć? - spytała barmanka dość
miłym, choć chrapliwym barytonem.
Jane otworzyła usta, ale nie wyszedł z nich Ŝaden
dźwięk. Odchrząknęła, zebrała się w sobie i wykrztusiła:
- Szukam Cody'ego Sinclaira. Powiedziano mi, Ŝe tu go
mogę znaleźć.
- To pani przyjaciel?
Jane znalazłaby niemało słów, by określić, czym Cody i
ona byli dla siebie przed dwunastoma laty, ale na liście
tych słów nie znalazłoby się jednak określenie
„przyjaciele".
- Jestem... jego dawną znajomą - wybąkała.
- Kto wie, moŜe pan Sinclair tu jest - przyznała
barmanka śpiewnym, południowym akcentem,
przyglądając się Jane z duŜym sceptycyzmem. - A po
jakiemu to pani mówi? Co to za akcent?
- Jestem z Bostonu - odparła Jane i wewnętrznie się
skuliła, oczekując złośliwego uśmieszku lub uwagi,
często następujących po tym, kiedy przyznawało się do
pochodzenia ze wschodnich stanów, mało popularnych
w sercu głębokiego południa.
I rzeczywiście barmanka zaklęła, ale głos jej miał niemal
przyjazną barwę.
- A co się stało? Odłączyła się pani od wycieczkowej
grupy?
Jane pomyślała sobie, choć tej złośliwej uwagi nie
wypowiedziała, Ŝe lokal Gussie nie jest wymieniony w
Ŝadnym przewodniku jako miejsce, które koniecznie
naleŜy odwiedzić w Nowym Orleanie. Nie znajduje się
takŜe przy Ŝadnej z eleganckich, uczęszczanych przez
turystów ulic, nie cieszy się równieŜ sławą egzotycznego
przybytku. A okalających go domów tylko przez litość
nie naleŜało nazywać slumsami.
JednakŜe uśmiech, jakim barmanka obdarzyła Jane, był
uśmiechem sekretnego porozumienia dwóch kobiet,
samotnych istot tej samej płci, które mogą utonąć,
powalone przewalającą się falą męskiego testosteronu.
Jane czuła takŜe, Ŝe Ŝaden męŜczyzna przy zdrowych
zmysłach nie zadarłby z taką jak barmanka
przedstawicielką płci słabej.
- Więc pani powiada, Ŝe w dawnych dobrych czasach
Cody panią znał?
Barmanka zapaliła papierosa i wypuściła kłąb dymu.
Jane nie miała najmniejszej ochoty dyskutować na temat
dawnych czasów i tego, czy były dobre, więc odparła
pytaniem:
- Czy on tu jest?
Barmanka przyglądała jej się jeszcze przez długą chwilę,
nim przyznała:
- Owszem.
Jane ukradkiem rozejrzała się po sali, po czym,
pochyliwszy się nad kontuarem, spytała:
- Który to?
- Nie poznaje pani dawnego znajomego?
Jane rozejrzała się ponownie. To nie ten. To nie moŜe
być tamten. To chyba nie on. Ani nie ten paskudny,
ziejący złością typek w odległym rogu. Nie, nie, to na
pewno nie on.
- Od bardzo dawna go nie widziałam. Barmanka ni to
beknęła, ni warknęła, a miał to być śmiech.
- To Ŝaden z tych Ŝyciowych przegrańców, moja droga.
Powiedziała to tak głośno, by „przegrańcy" usłyszeli.
Jane przylgnęła do barowego blatu, jakby się szykowała
do obrony przed którymś z obraŜonych męŜczyzn,
gdyby się, nie daj BoŜe, zerwał z wyciągniętym noŜem.
Właściwie wszyscy obecni sprawiali wraŜenie zdolnych
do tego rodzaju czynów.
- Cody jest tam!
Barmanka wskazała otwarte drzwi w głębi sali.
Jane odetchnęła nie tylko dlatego, Ŝe byłoby jej Ŝal,
gdyby Cody upadł tak nisko, ale takŜe z radości, Ŝe
moŜe opuścić tę salę. Wyprostowała się i z udawaną
pewnością siebie poszła zygzakiem przejściem między
stolikami, unikając kontaktu wzrokowego z
przyglądającymi się jej męŜczyznami. Z jakąŜ łatwością
Cody, ten, którego znała przed dwunastoma laty, mógł
stać się jednym z tych opryszków i „przegrańców", jak
ich nazywała Gussie. A moŜe i teraz w tym pokoju na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl jajeczko.pev.pl
JUDITH ARNOLD
NADAL JESTEM
TWOJĄ śONĄ
Tytuł oryginału: Married to the Man
Rozdział 1
Jane znalazła Cody'ego Sinclaira w pokoju bilardowym
nowoorleańskiego baru. Prawdę powiedziawszy, nie była
wcale zdziwiona.
Chyba przez minutę stała w drzwiach, lustrując główną
salę wypełnioną dość prymitywnie zbitymi stołami i
prostymi krzesłami, obudowaną z trzech stron „loŜami" z
niskich przepierzeń, dającymi niejakie wraŜenie
prywatności. Całą długość czwartej ściany zajmował blat
baru. Powietrze było gęste od dymu, z zawieszonego pod
sufitem telewizora dobiegał skrzek głosów, w nozdrza
bił zapach skwaśniałego piwa i męskiego potu. Tkwiąc
w tym mało przejrzystym półmroku zdała sobie sprawę,
Ŝe jest tu jedyną kobietą.
Nie, nie jedyną! Dalsza obserwacja ujawniła, Ŝe potęŜnej
budowy barman jest w rzeczywistości barmanką. Tak,
barman to kobieta o wytatuowanych ramionach i
potęŜnych łapskach, włosach przystrzyŜonych na jeŜa i
tubalnym głosie. Wydawała się być w doskonałym
nastroju i z oŜywieniem gwarzyła z dwoma osobnikami
rozpartymi na wysokich, barowych stołkach. Jane
sądziła, Ŝe są to miejscowi dokerzy.
W odróŜnieniu od barmanki, Jane nie była w dobrym
humorze. Powinna była załatwić całą sprawę
korespondencyjnie albo - jeszcze lepiej - zlecić komuś
jej załatwienie.
Ale mimo zdenerwowania, mimo wszystkich lęków,
które powodowały, Ŝe wilgotniały jej dłonie, była aŜ
nadto świadoma, Ŝe z Codym trzeba porozmawiać
osobiście, by cokolwiek osiągnąć. Wbrew
paraliŜującemu strachowi i wrodzonej niechęci do
stawiania czoła trudnym problemom, zawsze doskonale
wiedziała, co naleŜy, a czego nie naleŜy robić. W tym
przypadku naleŜało spotkać się osobiście z Codym. Nie
mogła wysłać nikogo w zastępstwie, nie mogła skryć się
za niczyimi plecami. Jeśli przed dwunastoma laty
pozwoliła mu wstrząsnąć posadami swego Ŝycia, to
chyba teraz nie zabraknie jej odwagi, by odbyć z nim
cywilizowaną rozmowę.
Dwanaście lat! Czy go rozpozna? Jemu to się z
pewnością nie uda. Te dwanaście lat przemieniły
nieodpowiedzialną i niemądrą romantyczkę w spokojną i
rozsądną, stąpającą twardo po ziemi kobietę. Była
zawsze dobrze uczesana, doskonale ubrana, dłonie miała
Zadbane. Dzięki Cody'emu zrozumiała, Ŝe słuchanie
głosu serca jest niebezpieczne. Teraz wolała słuchać
głosu rozsądku.
Raz jeszcze przyjrzała się wnętrzu mrocznego baru,
potem odetchnęła głęboko i wstąpiła w opary dymu. W
sali nie było tłoczno. Kilka osób siedziało przy stolikach,
parunastu męŜczyzn - na barowych stołkach. No ale
dochodziła dopiero szósta. O tej porze amatorzy
alkoholowej podniety dopiero opuszczają miejsca pracy
albo teŜ biorą coś na ząb, Ŝeby pojawić się w knajpie z
właściwym podkładem. Gdy szła w stronę baru,
towarzyszyło jej kilka natrętnych spojrzeń. Miała
nadzieję, Ŝe Ŝadne z nich nie naleŜy do Cody'ego, gdyŜ
właściwie mógłby nim być kaŜdy z obecnych. Ciekawe,
jak on teraz wygląda? Kobieta, z którą rozmawiała w
redakcji „Sentinela", była pewna, Ŝe Cody jest właśnie
tu.
- O tak, on zawsze chodzi o tej porze do Gussie. Pani
wie, w Dzielnicy Francuskiej. Tam go pani na pewno
znajdzie.
Który to jest? - zastanawiała się, patrząc na głowy i
twarze. Ciekawość walczyła w niej z lękiem. Brzuchaty
męŜczyzna koło szafy grającej? Ciskający złe spojrzenia
osobnik z jakby szarpaną blizną na policzku? Jegomość
z motocyklowego gangu w czarnej skórzanej kurtce?
- Czym mogę pani słuŜyć? - spytała barmanka dość
miłym, choć chrapliwym barytonem.
Jane otworzyła usta, ale nie wyszedł z nich Ŝaden
dźwięk. Odchrząknęła, zebrała się w sobie i wykrztusiła:
- Szukam Cody'ego Sinclaira. Powiedziano mi, Ŝe tu go
mogę znaleźć.
- To pani przyjaciel?
Jane znalazłaby niemało słów, by określić, czym Cody i
ona byli dla siebie przed dwunastoma laty, ale na liście
tych słów nie znalazłoby się jednak określenie
„przyjaciele".
- Jestem... jego dawną znajomą - wybąkała.
- Kto wie, moŜe pan Sinclair tu jest - przyznała
barmanka śpiewnym, południowym akcentem,
przyglądając się Jane z duŜym sceptycyzmem. - A po
jakiemu to pani mówi? Co to za akcent?
- Jestem z Bostonu - odparła Jane i wewnętrznie się
skuliła, oczekując złośliwego uśmieszku lub uwagi,
często następujących po tym, kiedy przyznawało się do
pochodzenia ze wschodnich stanów, mało popularnych
w sercu głębokiego południa.
I rzeczywiście barmanka zaklęła, ale głos jej miał niemal
przyjazną barwę.
- A co się stało? Odłączyła się pani od wycieczkowej
grupy?
Jane pomyślała sobie, choć tej złośliwej uwagi nie
wypowiedziała, Ŝe lokal Gussie nie jest wymieniony w
Ŝadnym przewodniku jako miejsce, które koniecznie
naleŜy odwiedzić w Nowym Orleanie. Nie znajduje się
takŜe przy Ŝadnej z eleganckich, uczęszczanych przez
turystów ulic, nie cieszy się równieŜ sławą egzotycznego
przybytku. A okalających go domów tylko przez litość
nie naleŜało nazywać slumsami.
JednakŜe uśmiech, jakim barmanka obdarzyła Jane, był
uśmiechem sekretnego porozumienia dwóch kobiet,
samotnych istot tej samej płci, które mogą utonąć,
powalone przewalającą się falą męskiego testosteronu.
Jane czuła takŜe, Ŝe Ŝaden męŜczyzna przy zdrowych
zmysłach nie zadarłby z taką jak barmanka
przedstawicielką płci słabej.
- Więc pani powiada, Ŝe w dawnych dobrych czasach
Cody panią znał?
Barmanka zapaliła papierosa i wypuściła kłąb dymu.
Jane nie miała najmniejszej ochoty dyskutować na temat
dawnych czasów i tego, czy były dobre, więc odparła
pytaniem:
- Czy on tu jest?
Barmanka przyglądała jej się jeszcze przez długą chwilę,
nim przyznała:
- Owszem.
Jane ukradkiem rozejrzała się po sali, po czym,
pochyliwszy się nad kontuarem, spytała:
- Który to?
- Nie poznaje pani dawnego znajomego?
Jane rozejrzała się ponownie. To nie ten. To nie moŜe
być tamten. To chyba nie on. Ani nie ten paskudny,
ziejący złością typek w odległym rogu. Nie, nie, to na
pewno nie on.
- Od bardzo dawna go nie widziałam. Barmanka ni to
beknęła, ni warknęła, a miał to być śmiech.
- To Ŝaden z tych Ŝyciowych przegrańców, moja droga.
Powiedziała to tak głośno, by „przegrańcy" usłyszeli.
Jane przylgnęła do barowego blatu, jakby się szykowała
do obrony przed którymś z obraŜonych męŜczyzn,
gdyby się, nie daj BoŜe, zerwał z wyciągniętym noŜem.
Właściwie wszyscy obecni sprawiali wraŜenie zdolnych
do tego rodzaju czynów.
- Cody jest tam!
Barmanka wskazała otwarte drzwi w głębi sali.
Jane odetchnęła nie tylko dlatego, Ŝe byłoby jej Ŝal,
gdyby Cody upadł tak nisko, ale takŜe z radości, Ŝe
moŜe opuścić tę salę. Wyprostowała się i z udawaną
pewnością siebie poszła zygzakiem przejściem między
stolikami, unikając kontaktu wzrokowego z
przyglądającymi się jej męŜczyznami. Z jakąŜ łatwością
Cody, ten, którego znała przed dwunastoma laty, mógł
stać się jednym z tych opryszków i „przegrańców", jak
ich nazywała Gussie. A moŜe i teraz w tym pokoju na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]